Podziemia, groty, jamy, jaskinie. Kopalnie, sztolnie, szyby, lochy, zapadliska, ruiny. W ogóle, różne takie dziury w ziemi, gdzie i ciemno jest, i zimno, i w ogóle nieprzyjemnie. Oprócz wyżej wymienionych cech, cisza była kolejną sprawą, która spajała je w jedną kategorię. Głucha cisza, którą raz na, zdawałoby się kwartał, bo w mroku czas jakoś dziwnie zwalniał i płynął ociężale, licząc się własnym, ustawionym dziwacznie zegarkiem, przerywała spadająca kropla, albo inny ambientowy detal.
Taka cisza była dla ocienionych trzewi Ziemi właściwą ścieżką dźwiękową i każde wtargnięcie w wystudiowany spokój bandy hałaśliwych powierzchniowców rwało bezgłośną melodię. I odbijało się między ścianami głębin dudniącym echem.
Tak, jak i teraz. Najpierw to były kroki, spokojne, żołnierskie, wpasowane w harmonijną nutę stałości. Potem śmiechy i gadki, następnie rozmowa, krzyki, wrzaski wreszcie, strzały i świsty, rąbnięcia i walnięcia, stęki i syki, krzyki, znów krzyki. A potem już tylko stęki. Znów stęki i jęczenia, cichsze i głośniejsze zawodzenia rannych. I początek przesłuchań. Przebudzenie cieni musiało kiedyś nastąpić. Ale tego, pieszczeni promykami słońca i żywieni wykwitami ziemi, turyści wiedzieć nie mogli. Nauka. Nauka miała przyjść z czasem.
- „Wie, gdzie poszła?” – syknął złowrogo Colbert, przyszpilając bezbronnego gada do wyżłobionego nacieku.
- „Gdzie ona poszła?” – zawtórował mu głos zza grobu. Głos chłodny, wietrzny, płynący gdzieś z dali, spoza wątłej istotki mieniącej się Księciem.
Danny
- „Nie patrz się po nich. Nic ci nie pomogą. Dla ciebie ich nie ma.” – Głos był czytelny, zrozumiały, iście nie gadzi. Choć chłodny, kryształowo czysty, to potwornie nieprzyjemny. Nie skrzekliwy, czy oślizgły, ale zimny. Tak bardzo zimny. TAK ZIMNY. –
”Oni nie widzą. Nawet pod nosem, pod twarzą samą, nie widzą. Są ślepi. Martwi na długo przed śmiercią.” - „M-m-m… Miałeś odpowiadać na pytania! Na pytania, a nie… A nie gadać od rzeczy!” – zdenerwował się Danny. Dla dodania sobie animuszu nawet tupnął nogą. Liczył, że to może pomóc. Że wystraszy zjawę. Ale gdzie ona była? I gdzie on był? Gdzie był tak właściwie?
Poznawał… Poznawał gdzieś te zarysy. Tak, grota. Sylwetki kompanów w oddali, w krańcach pełgającego światła. Poza ciemną, lodowatą przestrzenią, w której klęczał. A kobold?
Leżał. Leżał tylko i kłapał paszczą, ślepia otwarte w przerażeniu, ale ciało nieruchome jak zmrożone pod lodową krą. I on też tak się czuł. Powietrze było chłodne, mgła wokół osadzała się szronem na gładzonej, przezroczystej powierzchni.
- „Wiedziałeś, że musisz tu przybyć. Nie mów o przygodach. Nie oszukuj się.” – Zjawa świsnęła gdzieś nad uchem, niewidzialna, a zarazem wszechobecna, zjeżyła włos na ciele karzełka. –
”Wiesz, że tu nie należysz. Ciągnie cię tam w głąb. Czujesz już ten zapach. Czujesz?”
Gnom przestraszył się, spróbował uciec od wizji, ale nawet nie potrafił. To była fizyczność, obecność. To nie mógł być majak. Z majaku mógłby się wyrwać, wybudzić, wyjść i trzasnąć drzwiami. A tu próbował nawet się oddalić, odejść od trupa, iść ku płomieniom latarni w grocie, gdzie koczowali kamraci. Na nic.
- ”Zapach trupiarni.” – Kontynuował głos. –
”Trupa. Śmierć, mogilna słodycz, wezwanie grobu. Jesteś już blisko. Nie opieraj się. Przecież nie wierzysz w przypadek? To miałby być przypadek? To mógłby być przypadek?”.
- ”Odejdź maro! Idź przecz!” – wrzasnął Książę i szarpnął się, jakby próbował wyswobodzić się z pęt, choć wokół była tylko chłodna, mleczna mgiełka mrozu.
- ”Sprowadzisz ich. Sprowadzisz ich wszystkich i zrozumiesz. Już nie będziesz się opierał.” – Mara zamajaczyła gdzieś na skraju spojrzenia, ale przestraszony wzrok niczego nie zarejestrował. Może i niczego takiego po prostu nie było. –
”Najtrudniej jest puścić się w otchłań. Puścić swój chwyt.” - „Ale przecież ty nie trzymasz się już nawet palcem. Boisz się własnej natury?” – Głos dudnił, a uszy pulsowały bólem. –
”Boisz się samego siebie? Co cię tam trzyma, jeśli nawet teraz rozmawiasz z trupami? Jak to sobie tłumaczysz?”
Głos zahuczał, jak myśliwski róg, siłą samego dźwięku zwalając karła na lód.
- ”ZOBACZ! Zobacz, jak bliskie ci są te powłoki. Te worki mięsa i kości. Jak dobrze cię rozumieją!” – Huk wzbierał coraz mocniej. –
”Zobacz, jak ściekają w piasek, jak gniją i kruszeją w nicość. Zobacz, jak…” - „DOŚĆ!” – wrzasnął Danny, świadom formującej się przed oczami wizji.
Wizji, której nie chciał zobaczyć. I leżał teraz między nimi. Między kompanami, worami krwi i mięcha, zespolonymi z nim nie przypadkiem, a przeznaczeniem. Zmierzającymi w głąb, tam, gdzie prowadził go trupi instynkt. Leżał i dyszał ciężko, pośród zdziwionych i rozbawionych spojrzeń reszty.
Kobold nie przemówił. Przemówił kto inny.
Marcel
- “Nie! Nie-nie! Nie rusz!” – jęczał wystraszony gad. –
”Mów, mów! Poszli, samica być. Dół, poszli. Dali jeść, broń, pójść.” - „Kto?” - „Szamanka. Poszli, wy. Wy, ludź. Dużo, oooo…” – Kobold spróbował pokazać, jak dużo, ale szpony Colberta nie pozostawiały pola do manewru. –
”Dali jeść trup. Dwa trup dali, broń, miecz. Pójść dół. Ooo, oo!” - „Tam?” - „O, oo! Tam, tam pójść! Tam źle, tam źle!” – Stworek miał mało rozbudowany tezaurus. Co poradzić. –
”Tam pójść, nie wróć. Nie wróć, źle. Źle, trup, trup, trup, trup, trup!” - „E…” – Grunald, który wypuścił się na przód grupy zwrócił się z dali do kompanionów. –
”Ten karzełek, co w dupę dostał lezie dalej. Ślady są, można tropić.”
Krew, krwawiąca dość oszczędnie, ale zauważalnie, odmalowała kropkowany szlaczek wzdłuż całej groty, klucząc między stalaktytami i wiodąc dalej w głąb jaskiń. W czarną, wilgotną norę, w której iść trzeba było mocno pochylonym. A w przypadku Grunalda – wzrost nie zawsze błogosławieństwem – niemal na klęczkach…