Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-03-2014, 16:26   #57
Fearqin
 
Fearqin's Avatar
 
Reputacja: 1 Fearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłość


Shira i Kuro

Mikichi nie był nerwową osobą. Może z racji przyzwyczajenia do niebezpieczeństwa, a może był to zwyczajny hart ducha. Nie ciężko jednak było odnieść wrażenie, że jest osobą pilną i świadomą swego otoczenia, nieustannie i po kryjomu filtrowanego. Prowadził swoich nowych towarzyszy po rozchuczanym mieście, rozhukanym mieście, z przyjemnością płacąc za obiad, dodatkowe smakołyki, jakk kulki ryżowe, czy słodkie wypieki, jednocześnie chętnie dzieląc się z Kuroichim niezłą sake. Wyraźnie postanowili zwrócic na siebie uwagę. Miało to swój sens. Shinobi - mistrzowie cienia - nie lubili wychodzić do pracy na otwartą przestrzeń. Jeśli Mikichi by się chował, tylko ułatwiłby im zadanie. Wystawianie się, mogło się opłacić na przyłapaniu shinobiego na gorącym uczynku, bez utraty życia przez Mikichiego. Gdy zaczął zbliżać się wieczór, Mikichi zmienił nieco nastawienie co do swobody.


Gdy słońce chyliło się ku upadkowi w karczmie, w której spożywali kolację, powiedział już bez uśmiechu,
- Chciałbym odwiedzić mojego jedynego przyjaciela w straży miejskiej, był w niej drugi po moim bracie, ale o dziwo nie przejął stanowiska, dlatego mu wciąż ufam. Może potwierdzi ostatecznie moją teorię. Jeśli dziś lub wczoraj w nocy zginęli kolejni ludzie, mający lub pełniący jakąś ważniejszą rolę w tym mieście, spróbujemy dostać się do pana Izakiego i go ostrzec, mając już dość dowodów. Mieszka przy prawie samej warowni rodu Tanoguchi.
Ruszyli przez świecące się na pomarańczowo za sprawą słońca i lamp w koszach, miasto prowadzeni przez ronina, który wzrostem i mięsistą posturą, niemal dorównywał Kuroichiemu. Eriko ostatecznie nie dołączyła do nich, w ogóle się zresztą nie pojawiając. Najpewniej została w karczmie, może nawet dostała pracę na parę dni. W tym okresie, dodatkowa pomoc z pewnoścą by się przydała wielu gospodom, szczególnie ze strony ładnych dziewczyn. Te jednak w większości wolały się bawić w tym wesołym czasie niż pracować.
Dotarli do dość sporego domu, ustawionego tuż przy murze zamkowym, który otaczał serce miasta - twierdzę Tanoguchi.
Mikichi pukał i nawoływał przez minutę, potem drugą. W końcu atmosfera zrobiła się zbyt podejrzana, a dłonie wszystkich nerwowo sięgał po broń. Mikichi sforsował wejście i nie przejmując się zdejmowaniem butów, ledwo wszedł do głównego pomieszczenia. W sercu każdego takiego domu, znajdowało się palenisko, a nad nim kociołek na zawieszce, w któym gotowało się jedzenie czy herbatę. Garnuszek jednak zdjęto i odrzucono w bok, na palenisku klęczały zwłoki mężczyzny, dwa stojące na przeciw siebie druty miały pomiędzy sobą głowę mężczyzny, nabitą na metalowy pręt, opierający się na stojakach. Brzuch mężczyzny był rozpruty, a w jego otwartej prawej dłoni, znajdowało się wakizashi.
- Toru… co? - mruknął tylko zszokowany Mikichi. Cała jego radość sprzed paru godzin przeminęła, pięści zacisnęły się w gniewie, a twarz skrzywiła w smutku. Na pierwszy rzut oka nie było widać tu nic podejrzanego, ale może jednak warto było się rozejrzeć. Z drugiej strony było to miejsce narażone na przybycie strażników, którzy sytuację mogli źle zinterpretować, albo kogoś jeszcze, kto też nie zadawałby za wielu pytań.




Diego

Diego i jego ludzie mogli być nieco przerażeni tym jak sprawnie bandyci z wozami, pakunkami i całym łupem sprawnie poruszali się po górskich szlakach, które na stromości często przybierały na kamienistej, wąskiej ścieżce. Anzai przydzielił im osobistego przewodnika, który przy okazji nauczył się mówić parę słów w języku Juliana i jego ludzi. Japończyk ten zresztą był ogólnie dość niegłupią osobistością, bardzo wyrozumiałą i tolerancyjną. Nie pasował wręcz do swojego otoczenia. Starał się nawiązać przyjazne stosunki z podwładnymi Diego, ale ci byli dość nieufni, choć nie odrzucali otwarcie towarzystwa Akaiego w wiosce, teraz nie mogli go uniknąć, ale ostatecznie nie bardzo im przeszkadzało. Japończyk miał głęboki głos, szczególnie na tle rodaków, którzy z racji szybkiej mowy, mieli zazwyczaj wysokie barwy, lub chociaż dziwne jak dla zagranicznych ludzi akcentowanie słów. Również marynarze Diega starali się nieco nauczyć mowy, a raczej odpowiednich akcentów. Za pomocą niewielu słów, ale sporego wachlarza gestykulacji i śmiesznej wizualizacji, Akai starał się im też wytłumaczyć na czym polega Shibari - japońska sztuka wiązania kobiet, w cielu jak największych uciech cielesnych, jednocześnie ostrzegł, że ród Tokugawa, jako główne tortury dla bandytów stosuje właśnie krępowanie za pomocą lin, które jednak nie jest tak znowu przyjemne.
Gdy rozbili obóz, Diego musiał zadowolić się samotnością, albo słuchaniem i obserwowaniem Akaiego, który najwyraźniej był po prostu przyjazną osobą, ciekawską wobec cudzoziemców, przez co wyraźnie stawał się mniej lubiany wśród swoich.
- Dużo nie podoba się walka z wami - powiedział drapiąc się po głowie.
- W sensie razem z nami? Czy nie chcą przeciwko nam walczyć? - spróbowął jeden z marynarzy, co Diego łaskawie przetłumaczył, Akai dostrzegwszy możliwości tłumacza, przekazał przez niego wiadomość.
- Ani to, ani to. Nazywają nas Kaigai no Akuma - zamorskie diabły - mówił Diego uważnie słuchając Akaiego. - Przez naszą opaleniznę, myślą, że zostaliśmy spaleni w demonicznych płomieniach na popiół, z którego na powrót powstaliśmy w nieczystej formie, gdzieś za Wielką Wodą.
- Idioci - pokręcił głową jeden z hiszpanów.
- Przynajmniej nie obrażają niczych wierzeń - powiedział Diego za namową Akaiego, który te słowo akurat rozumiał.
- Ma rację Tiago, nasz Bóg bywa szalony, morderczy, bezlitosny, a miliony ludzi opętanych przez papieża wychwala go bardziej niż… niż cokolwiek - powiedział Conroy, drużynowy ateista, mający zresztą spory konflikt z prawem i kościołem w Starym Świecie.

Następnia dnia ruszyli, z już mniej radosnym Akaim, ale pod wieczór dotarli do kolejnej wioski. Okazało się, że nie jest całkowicie opuszczona. Jak wyjaśnił Akai, Mikado miał niedawno zajęcie cichego przejęcia wioski i zwabienia do niej wszelkich łowców nagród. Choć obie rzeczy mu się udały, to zwabieni łowcy, odkryli podstęp oraz przetrzymywanych wieśniaków i wraz z rozwścieczoną hordą zamordowali wielu zaskoczonych podwałdnych Anzaia. Jak mówił Mikado, miały w tym udział demony, jeden narodził się ze starca, został jednak zabity przez drugiego, który obudził się w oszalałym, wielkim, zapijaczonym samuraju z no-dachi. Na marginesie Akai dodał, że Anzai nieźle sprał nieudolnego i kłamliwego doradcę.
Choć późniejsze działania, powinny skutecznie przepędzić i przestraszyć wieśniaków, to nielczna garstka wciąż tu była. Teraz czekali w centrum wioski, zbierając się z widłami, sierpami i wszelką prowizoryczną bronią.
- Pan Minoru prosi cię o pomoc w podjęciu decyzji - powiedział Mikado wyłaniając się znikąd. - Jest ciekaw twojego zdania na temat negocjacji i rozwiązania siłowego.



Isao

Ronin wyszedł z miasta kierując się na zachód, więc napotykając możliwie najmniejszą ilość nadchodzącej hołoty, łaknącej zobaczenia shoguna i jego eleganckiego, legendarnego orszaku. Im dalej na zachód od Orishi, tym mniej pozytywne nastroje panowały wobec postaci rzekomego władcy, zarówno wśród rodów i ich głów, jak i pośród ludzi prostych. Jednak spokojna ścieżka którą szedł w stronę leśnej drogi prowadzącej do gór, nie miała wiele wspólnego z polityką, więc i swoich myśli nie warto było w tę stronę kierować. Prowadzony znakami ronin podążał drogą do pierwszej wioski, od której rzekomo dzielił go niewiele ponad dzień drogi. Po wyjściu z lasu w pobliżu Orishi, który piął się w górę, wyszedł na rozległą, trawiastą przestrzeń, poprzebijaną głazami, kamieniami, gęstszymi polankami i licznymi sadami leśnymi. Nad wszystkim czuwały bujne, zielone góry o wąskich, stromych i pokrętnych ścieżkach na poboczach i jeszcze bardziej spadkowych drogach w lasach, które w wielu miejscach góry obrastały. Gdzieś w tym paśmie, gdzie znajdował się płaskowyże, kotliny i tereny prostrze, znajdowały się osady, korzystające z dobrych warunków do uprawy ryżu na rozległych górskich polach, nawadnianych przez rzeki na tyle silne, że wspinał się na te monumentalne, skalno-leśne olbrzymy.
Isao trzymał się drogi, chcąc jak najszybciej dotrzeć do celu. Spędził noc pod gołym niebem, by z samego rana ruszyć dalej. W końcu, gdy jego nogi za bardzo dawały mu się we znaki, dotarł na tyle wysoko, że jego oczom ukazała się wioska. Rozłożona na nieco falistym wzniesieniu, zajmowała sporo miejsca, zostawiając dużo wolnej przestrzeni pomiędzy domami, budynkami, placem a polem ryżowym, sadem owocowym i ponurym, starym cmentarzem. Gdy wszedł do wioski, od razu poczuł nieprzyjemną atmosferę, towarzyszącą zawsze miejscom opuszczonym, w których doszło do mordu. Jednak miejsce to nie było w pełni opuszczone. Jak się okazało, Isao przyszedł w dość niestosownym momencie, bo wieśniacy byli w trakcie ceremoni pogrzebowej. Jednak dostrzegwszy go z oddali, dwójka mężczyzn i jedna kobieta odłączyła się ostrożnie od prostej, chłopskiej ceremoni ostatniego pożegnania ze zmarłymi i czym prędzej podbiegłą do Isao. Dobrze zbudowany dzięki latom ciężkiej pracy mężczyzna w średnim wieku, o zniszczonych dłoniach i smutnych oczach zaczepił ronina.
- Jesteś łowcą nagród? Przybyłeś na bandytów zapolować? Jest z tobą ktoś jeszcze?! - pytał szybko, jednak wraz z towarzyszami szybko spostrzegł się, że Isao przybył sam. Na cmentarzu znajdowało się może dwadzieścia osób.
Szybko wtajemniczyli Isao, którego przyjęli bardzo gościnnie zaraz po pogrzebie, w arkana swojej niefortunnej sytuacji. Jak się okazało przez długi czas byli więzieni przez bandytów, którzy używali wioski jako pułapki na łowców nagród i jako chwilowej, przyjemnej bazy obfitującej w zapasy i wygody. Jednak mała grupka doświadczonych wojowników odkryła w porę podstęp i uwolniła wieśniaków po czym z zaskoczenia przepędzili i pomordowali wielu bandytów. Niektórzy wykrzykiwali też coś o pojawieniu się demonicznych stworów, ale inni sprawnie ich uciszali, nieprzyjemnymi syknięciami, czy klepnięciem w tył głowy. Później bandyci uwolnili wieśniaków z innej wioski, zwabiając do siebie łowców nagród. Stracili oni jednego ze swoich wojowników, a reszta odniosła dość poważne rany. Teraz Minoru Anzai był już pewnie w drodze do ich domów, które w wiekszości zostały opuszczone przez przestraszonych wieśniaków. Wiekszość z nich uciekła na zachód, pewna, że mieszkanie na terenach sprzyjających shogunowi, nie daje im żadnej protekcji. Bardziej radykalny i pewny siebie zachód, musiał dawać swoim mieszkańcom lepsze warunki. Nieliczni jednak pozostali.


Rozległ się alarm, wieśniacy wiedzieli już co się dzieje, ale i tak przyjęli to z szokiem i dużą dawką strachu. Isao wyszedł na plac wioski wraz z prowizorycznie uzbrojonym tłumem. Na skraju wioski dostrzegł małą armię, składającą się z około siedemdziesięciu uzbrojonych wojowników. Z daleko ciężko było osądzić, ale zdawało się, że przywódcy się naradzają...



Ishimura


- Shojiki mo baka no uchi - odpowiedział przysłowiem na przysłowie niemalże łysy bandzior. Choć nie mówiono nic, to atmosfera nie była niezręczna, lecz bardzo napięta. Pewny siebie shinobi wpatrywał się prosto w oczy szulerów, którzy prędzej czy później zwieszali wzrok, najwięcej wytrzymywał goły pośrodku głowy mężczyzna. Z boku wyglądało to dość zabawnie.
Nadejście Antoriego zwiastowała cisza i spojrzenia szulerów. A później sapanie i ciężki krok. Do pomieszczenia wtoczył lub przelała się góra tłuszczu, a gdzieś z niej wystawała głowa i ręce, które unosił się do paszczy podając jej kolejne kęsy ryżowej kulki z imbirem w środku. Ubrany w wielką, bogatą i elegancką szatę Antori nie wyglądał groźnie, raczej śmiesznie, pociesznie, a zarazem żałośnie. Gorzej wyglądała sprawa z jego ochroniarzem. Ronin nosił szare szaty bez znaków rodowych, były już dość znoszone, nieco poszarpane na dole hakamy. Był średniego wzrostu, nie dbał o swój nierówny zarost, a spięte z góry głowy włosy, miał w całkowitym nie ładzie. Wszystko to wskazywałoby na zapijaczony nos, jednak twarz ronina była ostoją spokoju, opanowania i charakterystycznego dla doświadczonych wojowników po przejściach wzroku. Do pasa przytroczone miał też dość niestandardowe uzbrojenie, składające się z katany oraz ciężkiego bokkena. Jeden zapewne służył do negocjacji wstępnych, a drugi do tych ostatecznych.
- O... o, ale się wkurzyłem - wysapał Antori. Strażnik stał za nim, przez co był prawie niewidoczny, wzrok miał jakby nieobecny, znudzony, wlepiony w ścianę po jego lewej. Antori ustawił się naprzeciwko Ishimury. - Taki czas... każda gra to duże zyski. Nie lubię... jak ktoś przerywa gry. A wy... wy macie częściej zmieniać systemy, lenistwa nie opłacam! - warknął do swoich ludzi, którzy skulili się w sobie i skurczyli w oczach. Warknięcie to miało w sobie więcej siły przebicia niż Ishi mógł się spodziewać po zwykłym głosie grubasa.
Nawiązanie współpracy mogło okazać się bardzo problematyczne... a zlecenie czekało. Im bardziej je opóźniał tym gorzej.
 
__________________
Pół człowiek, a pół świnia, a pół pies

^(`(oo)`)^
Fearqin jest offline