Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-03-2014, 02:05   #41
Lost
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu

18.11.2056
12:58

Ostry nóż otwierał skórę. Ciemna krew niespiesznie spływała po pozbawionej dwóch palców dłoni. Plemieniec zacisnął ją w pięść eksponując nabrzmiałe żyły. Z nieukrywaną fascynacją roztarł krew na swojej brudnej twarzy. Poczekał jeszcze chwilę na kolejne krwawienie po czym wytarł ją w swoje tłuste kołtuny. Podeszła do niego pokryta tylko warstwą brudu kobieta i podała kościany hełm. Mężczyzna ostrożnie włożył go na głowę. Wykonał go z kości zabitych potworów, w zamierzchłych czasach jego pradziad - wielki wojownik, założyciel Plemienia. Ze zwłok jego pradziada zerwał go jego dziad. Później po zaciętej walce odebrał go mu jego ojciec, a on Dłoń Klanu przebił we właściwym dniu swojego ojca włócznią, biorąc hełm w posiadanie. Wojownik spojrzał na małego chłopca czekającego po jego prawej stronie - stronie, która nosiła broń. Dziecko trzęsło się z zimna, ale twardo towarzyszyło swojemu klanowi. Jego syn, jego krew. Pewnego dnia będzie silny, weźmie w dłoń nóż i zabije swoje ojca. Zje jego serce i mięso z prawej dłoni, a na głowę założy zakrwawiony hełm. Dłoń Klanu uśmiechnął się na tą myśl. Dzień, w który odda władzę swojemu synowi, będzie najszczęśliwszym dniem w jego życiu.
Wiatr mocno zawiął unosząc tumany popiołu w stronę plemienia. Dłoń Klanu uderzył włócznią o swoją pierś. Wojownicy powtórzyli gest, raz za razem, wybijając rytm.
- Ma-ra-taka! - Krzyknął przywódca z hukiem wskakując na rozbity wrak ciężarówki. Spojrzał na swoich ludzi. Z dumą podnosili broń do góry, eksponując blizny, które odnieśli w walce ze swoją zwierzyną. Większość z nich mimo panującego chłodu była naga, część ubrana tylko w spreparowane z ludzi skóry.
- Ma-ra-taka! - Powtórzyli za nim upiorni wojownicy. Nagle dowódca podniósł w górę krwawiącą dłoń, a tłum zamilknął.
- Marataka słaa-aba. - Wycedził. - Klan ze-żreć… - Ktoś z dołu podał mu ochłap czegoś, co wyglądało na płat ludzkiego mięsa. - ZEŻREĆ!!!
Do jego głosu, dołączyli się pozostali. Krzyki dzikusów szły echem po ruinach dawnego Nashville. Klan po raz kolejny wyrusza na polowanie.




18.11.2056
16:25

Wieczór rozlewał się po okolicy. Cały dzień biegli za śladem, gdzieniegdzie spłukanym przez strugi deszczu. Tropiciele znów jednak wypełnili swoją misję. Marataka była na wyciagnięcie dłoni. Trzech mężczyzn, kobiety i kilkoro dzieci. Wynagrodzą długi dzień.
Widział na ich ramionach kije walczące ogniem, ale plemieńców było więcej, dużo więcej. Kto dziś zginie, będze dumnym pożywieniem dla reszty klanu. Dłoń Klanu zdjął z pleców tarczę i mocniej uścisnął w włócznie, po czym podczogał się kilka metrów w stronę kryjówki Marataka. Z budynku dobiegł go kobiecy głos.
- Shartlo! Shartlo! Natychmiast przestań dokuczać siostrze! Chodź tutaj! - Wódz uśmiechnął się mimowolnie. Mimo, iż kobieta krzyczała coś w swoim narzeczu, jej głos był o wiele delikatniejszy niż głos kobiet jego plemienia. Jeszcze dziś, za nim rozłupie jej czaszkę, posiądzie ją kilka razy. Później każe wszystkim wojowniką patrzeć, jak bierze jej dogorywające ciało.
Obrócił się, by spojrzeć na swoich wojowników. Leżeli, bądź siedzieli w kucki, w rozpadlinie nieopodal, uważnie obserwując ruch w budynku oddalonym od nich o kilkaset metrów. Część z nich malowało krwią na swoich ciałach wymyślne wzory. Z oddalonych ruin dochodził do nich dźwiek uderzeń. Dalej od nich kobiety rozczłonkowywały ciała tych, których znaleźli w potopionych w bajorze w dodzę tutaj. Większość wychudzona, ale powinna starczyć dla na dziś. Więcej i świeższych dostaną zaraz.
Wojownicy wciąż jednak czekali, przykryci błotem i gruzowiskiem, co jakiś czas nerwowo zerkając na swojego Wodza. Dłoń Klanu był jednak cierpliwy. Wiedział, co działało na ich korzyśc. Zmrok i zmęczenie Marataki. Na razie tylko wypatrywał.
Starzec z krwawiącym oczodołem. Drżący z zimna, nie mogąc się ogrzać przy małym ognisku. Młody chłopak, opierający się o drewniany kij plujący ogniem. Dziewczyna pijąca małymi łykami czarną lurę. Na jej kolanach również spoczywała broń. Zaraz przy niej siedziała druga kobieta, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w jakiś punkt. Gdzieś obok, kolejny starzec, ten dużo bardziej zmęczony życiem, przekopywał się gołymi dłońmi przez gruzowisko. Dłoń Klanu splunął z obrzydzeniem na wspomnienie smaku takiego starego mięsa. Gdzieś z budynku doszedł go odgłos bawiących się dzieci i znów dźwięczny głos kobiety.
Dłoń Klanu miał dwudziestu wojowników gotowych w każdym momencie rzucić się na swoją przyszłą zdobycz.


18.11.2056
17:43

Wóz powoli toczył wzdłuż szlaku wytyczonego przez czerwone flagi. Randall uśmiechnął się do siebie patrząc na zawartość wozu. Ile tego mogło tu być z dwa tysiące gambli? Może mniej, zależy gdzie i jak sprzedadzą. Ale nawet 500 na łebka, to i tak prawie wystarczająco, żeby wypieprzyć z tych ruin w uzbrojonej karawanie. Zresztą, uśmiechnął się jeszcze szerzej, a jego oczy straciły wyraz, kto powiedział, że będą musieli się dzielić na czterech.
Skręcili w bok, zgodnie z trasą, natrafiając na mały zawał w gruzowisku. Fray razem z nieznajomym ruszyli do przedu, by odrzucić je na bok. Nadzorca niewolników zaczął rozmowę.
- Lynx… Ha! W końcu ktoś normalny. – Powiedział zadowolonym tonem. - Moja obecna ekipa jest pojebana po za jednym kolesiem. “Nie dobijaj go, niech nasz kumpel cierpi” – Westchnął naśladując głos Marii. - “Jak mogłeś go zabić? Co z tego, że do Ciebie strzelał!”, “Chrzanić to, że nas uwolniłeś, mamy Ciebie w dupie.” Zero kurwa wdzięczności na tym świecie. – Powiedział kpiąco. Nie zwrócił uwagi na Kinga, który przypatrywał mu się spode łba. - Czym Ci mutki zalazły za skórę, że wypowiedziałeś kontrakt? – Zapytał najemnika. Ten odpowiedział po chwili ciskając jeden z głazów na bok.
- Miałem swoje powody, wkurwiał mnie ten skurwiel i tyle - zażartował. Nie bardzo było mu w smak, że tamten się z nim spoufala. Nie znali się na tyle długo, żeby mu ujawniał mu swoje plany, a to, że twierdził, że niby był Posterunku i walczył na Froncie wcale nie polepszało sytuacji. Był to etap, który za sobą zamknął i nie chciał do niego wracać. Wyglądało na to, że Randall nie wiedział o jego dawnych grzechach, więc póki co mógł być spokojny.
- Kontrakt mi się kończył, a on chyba nie zamierzał mi zapłacić. Ot, zadziałałem prewencyjnie. – Dodał bez cienia żartu.
- Jasne. Szkoda, że mnie ubiegłeś ale to nie jedyny skurwiel w okolicy. – Rzucił Fray poprawiając pasek swojego M4 i wracając do wozu. Pojazd ruszył w dalszą trasę.
- Domyślam się, tym bardziej, że do Nashville jeszcze spory kawałek, jak mi się wydaje. – Lynx ściszył głos, żeby dwójka mężczyzn z tyłu go nie usłyszała. Chyba aż nad wyraz, bo tamci również zajęci byli rozmową.
- Ogólnie dużo Was jest? Jakaś, tam rodzina tego z tyłu, tak? - starał się podtrzymać rozmowę, przy okazji dowiadując się trochę o reszcie tej nowej ekipy.
- Sporo. Jego rodzina, jacyś wafle… Ogólnie zbieranina uchodźców, tylko dwóch z nich potrafi coś użytecznego. A z mojej ekipy została nas czwórka licząc Clyde’a. – Odparł Fray, wskazując na murzyna. - W tym jeden ranny. Po to był nam potrzebny lekarz.
- Skąd w ogóle się tu wzieliście? A rodzina tamtego - wskazał na Morgana - wszyscy szliście do Nashville?
- Tak, przez misję Ojca Gianni. – Wtrącił się Nathan, który czujnie przysłuchiwał się rozmowie. -Pochodzę z Pineville. Uciekliśmy od opadu, ale moje dzieci są chore. - powiedział Nathan patrząc to na snajpera to na lekarza. - Chciałem pomóc człowiekowi w potrzebie, ale nie ukrywam, że miałem w tym też inny cel. Obawiam się, że moje pociechy mogłyby nie przeżyć drogi do misji. - były żołnierz zatrzymał spojrzenie na lekarzu. - Mam nadzieję, że będziesz w stanie im pomóc. Myślę, że wszyscy musimy iść do misji, bo do miasta i tak was nie wpuszczą. Uchodźcy tam stoją i stoją, ale wpuszczają jedynie wracających Przeszukiwaczy, dobrych specjalistów oraz osoby polecone. – Stęknął z wysiłku, gdy wóz przejechał po nie równości. – Ojciec Gianni może nam pomóc nie tylko w dostaniu się do miasta. Ostatnio miał sporo sprzętu medycznego i ludzi, którzy potrafią go użyć, ale… Wiecie, on pomaga wszystkim. Nie zdziwcie się jak zobaczymy tam mutanty. Ich również leczy. – Nagle przypomniał sobie o czymś, odchylił poły płaszcza i odpiął od paska hełm. - Masz… Mój synek znalazł. Gdyby nie to żelastwo, pewnie nie wiedziałbym, że potrzebujesz pomocy. –
Powiedział podając Clydowi M1.Spec wziął hełm i założył go na głowę. Okazało się, że raz mu już życie uratował, mimo że nawet do niego nie strzelano. King zastanawiał się przez chwilę po czym zwrócił się do Nieznajomego.
- Ile mają lat Twoje dzieci i co im jest? -
- Thomas, dwa lata prawie. Zaczęło się od wysokiej gorączki, wymiotów i biegunki, ale dzisiaj znacznie się pogorszyło. Córka, 4-letnia. Początki choroby takie same jak synek pomijając jej pogorszenie. Obawiam się, że mogliby naprawdę nie przeżyć najbliższych dni… - Nathan urwał, pogrążając się w myślach. Widać było, że jest mu ciężko, a samo proszenie nieznajomego o pomoc przychodziło mu z niemałym trudem
- Chciałbym, żebyście zdawali sobie sprawę z jednej rzeczy, bo najwyraźniej wam umyka. – Zaczął ostro Clyde. - Leczenie jest cholernie drogie, a lekarstwa nie leżą sobie na ulicy. Przy obecnym tempie zużycia, środków nie wystarczy na długo. Teraz mogę wam pomóc, ale wkrótce będziemy musieli uzupełnić zapas. – King mocniej pchnął wóz. – Poza tym nie wiem jak długo będzie nam wszystkim razem po drodze.
- Zapłacę ile będzie trzeba. - odparł Morgan błyskawicznie. - Możecie iść gdzie chcecie. Ojciec Gianni to mój przyjaciel i myślę, że bez problemu pomoże mi dostać się do Nashville. Bez jego wstawiennictwa was nie wpuszczą, ale zawsze możecie zabrać się ze mną wtedy poręczę, że jesteście dobrymi ludźmi. King skinął głową Nathan’owi i również pozwolił sobie na zdawkowy uśmiech.
- Przyspieszmy, bo nas zastanie noc. O szczegółach pogadamy na miejscu.
- Tej misji ojcia Gianniego, tam jakiś handel kwitnie? – Po prawie godzinie drogi zagaił snajper. - Trochę gambli dałoby się opchnąć? A jak to wygląda z tym, że załatwia wejście do Nashville? Rozumiem, że wpuszczają tylko ludzi z jego poręczenia? Co do mutantów - podniósł worek z łbem Larwy - mam nadzieję, że nie będzie tam żadnych kumpli tego skurwiela. Nathan spojrzał na żołnierza w częściowym maskałacie.
- Nie no, nie tylko jego, ale trzeba znać kogoś ważnego z wewnątrz, albo mieszkać. – Wóz znów się zatrzymał. Tym razem wszyscy złapali za kilofy.
- W misji kwitnie handel. – Kontynuował Nathan pomiędzy, jednym uderzeniem, a drugim. Ceglany mur obalił się na ścieżkę. - Chętnie skupują tam leki, środki opatrunkowe i żywność oferując w zamian broń, amunicję i różnorakie usługi. Co do głowy tego mutanta… lepiej nie wymachuj nią na oczach żadnego z nich. I proszę… - uśmiechnął się lekko. - … przy dzieciach też nie.
- Spokojnie, zasypię to cholerstwo solą i włożę do jakiegoś foliowego worka. – Po kilku minutach przejazd znów był wolny. – Może w Nashville jakąś nagrodę za bydlaka się zgarnie? Słyszałem, że tam nie lubią mutantów. Ten ojciec Gianni - badawczo spojrzał na Morgana - skąd się znacie?
- Powiedzmy, że z miejsca, gdzie życie najbardziej daje w kość. – Zatrzymali się kiedy dwa kundle wbiegły na drogę przed nimi. Randall szybko zdjął z ramienia karabin. Mniejszy z psów zareagował natychmiast rzucając się w głąb ruin. Większy był za wolny. Pierwszy strzał trafił go w kark. Zwierze zaskowytało żałośnie, po czym zamilkło, kiedy drugi pocisk przebił się przez czaszkę. Fray założył karabin na ramię i ruszył po truchło.
- Życie, mutanci i maszyny. – Kontynuował Morgan. - Gianni był niegdyś jednym z sanitariuszy na froncie z Molochem. Często wydawało mi się, że bardziej pasuje mu rola kapelana. - były żołnierz chwilę się zastanowił. - To tam wychodzi na jaw czy ludzie wierzą naprawdę mocno. Wielu to robi aby mieć jakąś nadzieję, że istnieje życie po śmierci, a inni, bo po prostu muszą w coś wierzyć. Gianni jest inny. On jest naprawdę bogobojny przez duże B.
Po chwili Randall wrócił ciągnąc za sobą zdobycz. Pies wyglądał na dobrze odżywionego i pozbawionego jakiś widocznych mutacji, czy chorób.
- Oskórujemy na miejscu. – Powiedział wrzucając go na wóz.
- Za drugim strzałem? Słabo. – Zakpił z niego Lynx. Randall podniósł swój karabin do góry.
- Lufa. - Lynx pokiwał głową, po czym zerknął przez ramię na Morgana.
- To w dzisiejszych czasach chyba rzadkość, choć ponoć w Vegas, czy Salt Lake jest masa róznych popierdoleńców i każdy w innego boga wierzy, ale co zrobić. Co do Frontu, rozumiem, że walczyłeś - to nie było pytanie, raczej stwierdzenie. - Pod kim służyłeś? Posterunek? Nowy Jork?
- Pod majorem Blackburnem z Saint Louis. - odpowiedział Nathan. - Na początku byliśmy okropnie różną zbieraniną, ale stary Sam potrafi wyszkolić żołnierza. Walczyliśmy ramię w ramię z oddziałami z Chicago i NY. Tobie jak rozumiem lepiej się trafiło? Posterunek? - zapytał Morgan zerkając na Waylanda.
- A no Wędrowne Miasto, choć tam też różowo nie jest. Sprzęt mają niezły, ale też najgorsze rejony Frontu nam się trafiały. Zresztą, Front to jedno wielkie bagno, nie ma lepszych czy gorszych odcinków. To już zamknięty rozdział - zamilkł na chwilę, jakby zastanawiał się nad każdym następnym słowem - musiałem zmienić klimat, dziesięć lat służby to aż nadto.
- To sobie zmieniłeś – rzucił gorzko Nathan, kiedy przeciągali wózek, obok wypalonych umocnień.
- Umiecie rozmawiać tylko o wojnie? Wy, żołnierze ciągle powtarzacie, że to za wami, a jednak przy byle okazji zaraz zaczynacie to samo. Myślałby kto, że macie walki potąd. - W głosie Kinga nie było słychać zdenerwowania, może lekkie znudzenie - W sumie to co zamierzacie jak już dostaniemy się do Nashville?
- Ja muszę wyleczyć moje dzieciaki, a po dotarciu do Nashville… Zapewnić mej rodzinie bezpieczeństwo. Tylko o tym teraz myślę. I uwierz mi, że gdybym nie musiał nie podniósłbym więcej karabinu. Nie bez powodu mieszkałem przez ostatnie lata w Pineville, gdzie z żoną mieliśmy małe gospodarstwo. Nie bez powodu… - Morgan lekko się zamyślił, ale po chwili już był obecny.
- Ja myślałem znaleźć gdzieś jakiś swój kąt, ale najpierw trzeba na to zarobić, doktorku - wyszczerzył zęby w uśmiechu, wiedząc, że taka ksywka wkurza Kinga.
Fray raptem się wtrącił do rozmowy.
- Zabić Dentystę. Chyba… Słuchaj Clyde, mam trochę rozwalonej elektroniki, ponoć znasz się na tym. Mógłbyś zerknąć? Zapłacę, mam trochę gambli na zbyciu. Albo swoimi umiejętnościami.
- Iagle jestem waszym ulubionym kumplem, co? - spec wydawał się tym faktem lekko rozbawiony - Dogadamy się jakoś.
- Nie, nie jesteś ale tak to działa. My staramy się by nikt nie odstrzelił Ci dupy, Ty nas łatasz. Porwali Ciebie, poszliśmy po Ciebie i łatasz Ezechiela. Staremu, wydłubali oko. Pomożesz mi, zapłacę lub się odwdzięczę. Tak chyba się to kręci, prawda?
- Wiem, panie “nie mam poczucia humoru”. Zobaczę co tam masz to pogadamy o cenie. Zresztą, pogadamy na miejscu.
Mężczyźni znów zamilkli i w ciszy ruin słychać było tylko zgrzyt nieoliwionych dawno osi.

***

Obudził go odgłos skrzypiących kół. Otworzył jedno oko. Słońce już prawie całkowicie skryło się w mroku betonowej dżungli. Dłoń Klanu podniósł głowę. Plemieńcy wciąż pozostawali w bez ruchu, szczerząc zęby i obserwując swoje ofiary. Wódz spojrzał na budynek. Czterech mężczyzn, ciągnąc za sobą ciężki wóz zatrzymało się przed budynkiem. Każdy z nich miał broń. Byli brudni, pokrwawieni i zdeterminowani - Wojownicy, tak samo jak i on. Z ruin ostrożnie, celując w pierwszego, wychylił się młody chłopak. Gdy tylko dostrzegł kto przyciągnął wóz, rozluźniony wyszedł ze swojej kryjówki, witając się z przybyłymi, wąchając się przez chwilę zanim podał rękę temu w szarej narzucie.
Dłoń Klanu podniósł rękę, przyciągając spojrzenia swoich wojowników. Machnął nią kilka razy, wskazując w przeciwną stronę, niż ta gdzie znajdowała się ich zdobycz. Plemieńcy bez żadnego szmeru i ociągania przekradli się w stronę ruin dalej od swoich niedoszłych ofiar. Dłoń Klanu rozumiał zagrożenie. Sześciu uzbrojonych w śmiertelne kije Marataki, to tutaj, na tej ziemi, za dużo nawet dla wprawnych wojowników.
Ich śmierć zostaję odwleczona. W ruinach, Ci ludzie nienawykli do trudów będą padać jeden po drugim, a klan zeżre ich ciała, stając się coraz silniejszym. Aż w końcu, Ci którzy się ostaną, wycieńczeni, cali we krwi zginą po zmierzchu, przerażeni, skowyczący z bólu, jakim im zada, patrząc Dłoni Klanu prosto w jego przekrwione oczy.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.
Lost jest offline