Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 14-03-2014, 02:05   #41
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu

18.11.2056
12:58

Ostry nóż otwierał skórę. Ciemna krew niespiesznie spływała po pozbawionej dwóch palców dłoni. Plemieniec zacisnął ją w pięść eksponując nabrzmiałe żyły. Z nieukrywaną fascynacją roztarł krew na swojej brudnej twarzy. Poczekał jeszcze chwilę na kolejne krwawienie po czym wytarł ją w swoje tłuste kołtuny. Podeszła do niego pokryta tylko warstwą brudu kobieta i podała kościany hełm. Mężczyzna ostrożnie włożył go na głowę. Wykonał go z kości zabitych potworów, w zamierzchłych czasach jego pradziad - wielki wojownik, założyciel Plemienia. Ze zwłok jego pradziada zerwał go jego dziad. Później po zaciętej walce odebrał go mu jego ojciec, a on Dłoń Klanu przebił we właściwym dniu swojego ojca włócznią, biorąc hełm w posiadanie. Wojownik spojrzał na małego chłopca czekającego po jego prawej stronie - stronie, która nosiła broń. Dziecko trzęsło się z zimna, ale twardo towarzyszyło swojemu klanowi. Jego syn, jego krew. Pewnego dnia będzie silny, weźmie w dłoń nóż i zabije swoje ojca. Zje jego serce i mięso z prawej dłoni, a na głowę założy zakrwawiony hełm. Dłoń Klanu uśmiechnął się na tą myśl. Dzień, w który odda władzę swojemu synowi, będzie najszczęśliwszym dniem w jego życiu.
Wiatr mocno zawiął unosząc tumany popiołu w stronę plemienia. Dłoń Klanu uderzył włócznią o swoją pierś. Wojownicy powtórzyli gest, raz za razem, wybijając rytm.
- Ma-ra-taka! - Krzyknął przywódca z hukiem wskakując na rozbity wrak ciężarówki. Spojrzał na swoich ludzi. Z dumą podnosili broń do góry, eksponując blizny, które odnieśli w walce ze swoją zwierzyną. Większość z nich mimo panującego chłodu była naga, część ubrana tylko w spreparowane z ludzi skóry.
- Ma-ra-taka! - Powtórzyli za nim upiorni wojownicy. Nagle dowódca podniósł w górę krwawiącą dłoń, a tłum zamilknął.
- Marataka słaa-aba. - Wycedził. - Klan ze-żreć… - Ktoś z dołu podał mu ochłap czegoś, co wyglądało na płat ludzkiego mięsa. - ZEŻREĆ!!!
Do jego głosu, dołączyli się pozostali. Krzyki dzikusów szły echem po ruinach dawnego Nashville. Klan po raz kolejny wyrusza na polowanie.




18.11.2056
16:25

Wieczór rozlewał się po okolicy. Cały dzień biegli za śladem, gdzieniegdzie spłukanym przez strugi deszczu. Tropiciele znów jednak wypełnili swoją misję. Marataka była na wyciagnięcie dłoni. Trzech mężczyzn, kobiety i kilkoro dzieci. Wynagrodzą długi dzień.
Widział na ich ramionach kije walczące ogniem, ale plemieńców było więcej, dużo więcej. Kto dziś zginie, będze dumnym pożywieniem dla reszty klanu. Dłoń Klanu zdjął z pleców tarczę i mocniej uścisnął w włócznie, po czym podczogał się kilka metrów w stronę kryjówki Marataka. Z budynku dobiegł go kobiecy głos.
- Shartlo! Shartlo! Natychmiast przestań dokuczać siostrze! Chodź tutaj! - Wódz uśmiechnął się mimowolnie. Mimo, iż kobieta krzyczała coś w swoim narzeczu, jej głos był o wiele delikatniejszy niż głos kobiet jego plemienia. Jeszcze dziś, za nim rozłupie jej czaszkę, posiądzie ją kilka razy. Później każe wszystkim wojowniką patrzeć, jak bierze jej dogorywające ciało.
Obrócił się, by spojrzeć na swoich wojowników. Leżeli, bądź siedzieli w kucki, w rozpadlinie nieopodal, uważnie obserwując ruch w budynku oddalonym od nich o kilkaset metrów. Część z nich malowało krwią na swoich ciałach wymyślne wzory. Z oddalonych ruin dochodził do nich dźwiek uderzeń. Dalej od nich kobiety rozczłonkowywały ciała tych, których znaleźli w potopionych w bajorze w dodzę tutaj. Większość wychudzona, ale powinna starczyć dla na dziś. Więcej i świeższych dostaną zaraz.
Wojownicy wciąż jednak czekali, przykryci błotem i gruzowiskiem, co jakiś czas nerwowo zerkając na swojego Wodza. Dłoń Klanu był jednak cierpliwy. Wiedział, co działało na ich korzyśc. Zmrok i zmęczenie Marataki. Na razie tylko wypatrywał.
Starzec z krwawiącym oczodołem. Drżący z zimna, nie mogąc się ogrzać przy małym ognisku. Młody chłopak, opierający się o drewniany kij plujący ogniem. Dziewczyna pijąca małymi łykami czarną lurę. Na jej kolanach również spoczywała broń. Zaraz przy niej siedziała druga kobieta, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w jakiś punkt. Gdzieś obok, kolejny starzec, ten dużo bardziej zmęczony życiem, przekopywał się gołymi dłońmi przez gruzowisko. Dłoń Klanu splunął z obrzydzeniem na wspomnienie smaku takiego starego mięsa. Gdzieś z budynku doszedł go odgłos bawiących się dzieci i znów dźwięczny głos kobiety.
Dłoń Klanu miał dwudziestu wojowników gotowych w każdym momencie rzucić się na swoją przyszłą zdobycz.


18.11.2056
17:43

Wóz powoli toczył wzdłuż szlaku wytyczonego przez czerwone flagi. Randall uśmiechnął się do siebie patrząc na zawartość wozu. Ile tego mogło tu być z dwa tysiące gambli? Może mniej, zależy gdzie i jak sprzedadzą. Ale nawet 500 na łebka, to i tak prawie wystarczająco, żeby wypieprzyć z tych ruin w uzbrojonej karawanie. Zresztą, uśmiechnął się jeszcze szerzej, a jego oczy straciły wyraz, kto powiedział, że będą musieli się dzielić na czterech.
Skręcili w bok, zgodnie z trasą, natrafiając na mały zawał w gruzowisku. Fray razem z nieznajomym ruszyli do przedu, by odrzucić je na bok. Nadzorca niewolników zaczął rozmowę.
- Lynx… Ha! W końcu ktoś normalny. – Powiedział zadowolonym tonem. - Moja obecna ekipa jest pojebana po za jednym kolesiem. “Nie dobijaj go, niech nasz kumpel cierpi” – Westchnął naśladując głos Marii. - “Jak mogłeś go zabić? Co z tego, że do Ciebie strzelał!”, “Chrzanić to, że nas uwolniłeś, mamy Ciebie w dupie.” Zero kurwa wdzięczności na tym świecie. – Powiedział kpiąco. Nie zwrócił uwagi na Kinga, który przypatrywał mu się spode łba. - Czym Ci mutki zalazły za skórę, że wypowiedziałeś kontrakt? – Zapytał najemnika. Ten odpowiedział po chwili ciskając jeden z głazów na bok.
- Miałem swoje powody, wkurwiał mnie ten skurwiel i tyle - zażartował. Nie bardzo było mu w smak, że tamten się z nim spoufala. Nie znali się na tyle długo, żeby mu ujawniał mu swoje plany, a to, że twierdził, że niby był Posterunku i walczył na Froncie wcale nie polepszało sytuacji. Był to etap, który za sobą zamknął i nie chciał do niego wracać. Wyglądało na to, że Randall nie wiedział o jego dawnych grzechach, więc póki co mógł być spokojny.
- Kontrakt mi się kończył, a on chyba nie zamierzał mi zapłacić. Ot, zadziałałem prewencyjnie. – Dodał bez cienia żartu.
- Jasne. Szkoda, że mnie ubiegłeś ale to nie jedyny skurwiel w okolicy. – Rzucił Fray poprawiając pasek swojego M4 i wracając do wozu. Pojazd ruszył w dalszą trasę.
- Domyślam się, tym bardziej, że do Nashville jeszcze spory kawałek, jak mi się wydaje. – Lynx ściszył głos, żeby dwójka mężczyzn z tyłu go nie usłyszała. Chyba aż nad wyraz, bo tamci również zajęci byli rozmową.
- Ogólnie dużo Was jest? Jakaś, tam rodzina tego z tyłu, tak? - starał się podtrzymać rozmowę, przy okazji dowiadując się trochę o reszcie tej nowej ekipy.
- Sporo. Jego rodzina, jacyś wafle… Ogólnie zbieranina uchodźców, tylko dwóch z nich potrafi coś użytecznego. A z mojej ekipy została nas czwórka licząc Clyde’a. – Odparł Fray, wskazując na murzyna. - W tym jeden ranny. Po to był nam potrzebny lekarz.
- Skąd w ogóle się tu wzieliście? A rodzina tamtego - wskazał na Morgana - wszyscy szliście do Nashville?
- Tak, przez misję Ojca Gianni. – Wtrącił się Nathan, który czujnie przysłuchiwał się rozmowie. -Pochodzę z Pineville. Uciekliśmy od opadu, ale moje dzieci są chore. - powiedział Nathan patrząc to na snajpera to na lekarza. - Chciałem pomóc człowiekowi w potrzebie, ale nie ukrywam, że miałem w tym też inny cel. Obawiam się, że moje pociechy mogłyby nie przeżyć drogi do misji. - były żołnierz zatrzymał spojrzenie na lekarzu. - Mam nadzieję, że będziesz w stanie im pomóc. Myślę, że wszyscy musimy iść do misji, bo do miasta i tak was nie wpuszczą. Uchodźcy tam stoją i stoją, ale wpuszczają jedynie wracających Przeszukiwaczy, dobrych specjalistów oraz osoby polecone. – Stęknął z wysiłku, gdy wóz przejechał po nie równości. – Ojciec Gianni może nam pomóc nie tylko w dostaniu się do miasta. Ostatnio miał sporo sprzętu medycznego i ludzi, którzy potrafią go użyć, ale… Wiecie, on pomaga wszystkim. Nie zdziwcie się jak zobaczymy tam mutanty. Ich również leczy. – Nagle przypomniał sobie o czymś, odchylił poły płaszcza i odpiął od paska hełm. - Masz… Mój synek znalazł. Gdyby nie to żelastwo, pewnie nie wiedziałbym, że potrzebujesz pomocy. –
Powiedział podając Clydowi M1.Spec wziął hełm i założył go na głowę. Okazało się, że raz mu już życie uratował, mimo że nawet do niego nie strzelano. King zastanawiał się przez chwilę po czym zwrócił się do Nieznajomego.
- Ile mają lat Twoje dzieci i co im jest? -
- Thomas, dwa lata prawie. Zaczęło się od wysokiej gorączki, wymiotów i biegunki, ale dzisiaj znacznie się pogorszyło. Córka, 4-letnia. Początki choroby takie same jak synek pomijając jej pogorszenie. Obawiam się, że mogliby naprawdę nie przeżyć najbliższych dni… - Nathan urwał, pogrążając się w myślach. Widać było, że jest mu ciężko, a samo proszenie nieznajomego o pomoc przychodziło mu z niemałym trudem
- Chciałbym, żebyście zdawali sobie sprawę z jednej rzeczy, bo najwyraźniej wam umyka. – Zaczął ostro Clyde. - Leczenie jest cholernie drogie, a lekarstwa nie leżą sobie na ulicy. Przy obecnym tempie zużycia, środków nie wystarczy na długo. Teraz mogę wam pomóc, ale wkrótce będziemy musieli uzupełnić zapas. – King mocniej pchnął wóz. – Poza tym nie wiem jak długo będzie nam wszystkim razem po drodze.
- Zapłacę ile będzie trzeba. - odparł Morgan błyskawicznie. - Możecie iść gdzie chcecie. Ojciec Gianni to mój przyjaciel i myślę, że bez problemu pomoże mi dostać się do Nashville. Bez jego wstawiennictwa was nie wpuszczą, ale zawsze możecie zabrać się ze mną wtedy poręczę, że jesteście dobrymi ludźmi. King skinął głową Nathan’owi i również pozwolił sobie na zdawkowy uśmiech.
- Przyspieszmy, bo nas zastanie noc. O szczegółach pogadamy na miejscu.
- Tej misji ojcia Gianniego, tam jakiś handel kwitnie? – Po prawie godzinie drogi zagaił snajper. - Trochę gambli dałoby się opchnąć? A jak to wygląda z tym, że załatwia wejście do Nashville? Rozumiem, że wpuszczają tylko ludzi z jego poręczenia? Co do mutantów - podniósł worek z łbem Larwy - mam nadzieję, że nie będzie tam żadnych kumpli tego skurwiela. Nathan spojrzał na żołnierza w częściowym maskałacie.
- Nie no, nie tylko jego, ale trzeba znać kogoś ważnego z wewnątrz, albo mieszkać. – Wóz znów się zatrzymał. Tym razem wszyscy złapali za kilofy.
- W misji kwitnie handel. – Kontynuował Nathan pomiędzy, jednym uderzeniem, a drugim. Ceglany mur obalił się na ścieżkę. - Chętnie skupują tam leki, środki opatrunkowe i żywność oferując w zamian broń, amunicję i różnorakie usługi. Co do głowy tego mutanta… lepiej nie wymachuj nią na oczach żadnego z nich. I proszę… - uśmiechnął się lekko. - … przy dzieciach też nie.
- Spokojnie, zasypię to cholerstwo solą i włożę do jakiegoś foliowego worka. – Po kilku minutach przejazd znów był wolny. – Może w Nashville jakąś nagrodę za bydlaka się zgarnie? Słyszałem, że tam nie lubią mutantów. Ten ojciec Gianni - badawczo spojrzał na Morgana - skąd się znacie?
- Powiedzmy, że z miejsca, gdzie życie najbardziej daje w kość. – Zatrzymali się kiedy dwa kundle wbiegły na drogę przed nimi. Randall szybko zdjął z ramienia karabin. Mniejszy z psów zareagował natychmiast rzucając się w głąb ruin. Większy był za wolny. Pierwszy strzał trafił go w kark. Zwierze zaskowytało żałośnie, po czym zamilkło, kiedy drugi pocisk przebił się przez czaszkę. Fray założył karabin na ramię i ruszył po truchło.
- Życie, mutanci i maszyny. – Kontynuował Morgan. - Gianni był niegdyś jednym z sanitariuszy na froncie z Molochem. Często wydawało mi się, że bardziej pasuje mu rola kapelana. - były żołnierz chwilę się zastanowił. - To tam wychodzi na jaw czy ludzie wierzą naprawdę mocno. Wielu to robi aby mieć jakąś nadzieję, że istnieje życie po śmierci, a inni, bo po prostu muszą w coś wierzyć. Gianni jest inny. On jest naprawdę bogobojny przez duże B.
Po chwili Randall wrócił ciągnąc za sobą zdobycz. Pies wyglądał na dobrze odżywionego i pozbawionego jakiś widocznych mutacji, czy chorób.
- Oskórujemy na miejscu. – Powiedział wrzucając go na wóz.
- Za drugim strzałem? Słabo. – Zakpił z niego Lynx. Randall podniósł swój karabin do góry.
- Lufa. - Lynx pokiwał głową, po czym zerknął przez ramię na Morgana.
- To w dzisiejszych czasach chyba rzadkość, choć ponoć w Vegas, czy Salt Lake jest masa róznych popierdoleńców i każdy w innego boga wierzy, ale co zrobić. Co do Frontu, rozumiem, że walczyłeś - to nie było pytanie, raczej stwierdzenie. - Pod kim służyłeś? Posterunek? Nowy Jork?
- Pod majorem Blackburnem z Saint Louis. - odpowiedział Nathan. - Na początku byliśmy okropnie różną zbieraniną, ale stary Sam potrafi wyszkolić żołnierza. Walczyliśmy ramię w ramię z oddziałami z Chicago i NY. Tobie jak rozumiem lepiej się trafiło? Posterunek? - zapytał Morgan zerkając na Waylanda.
- A no Wędrowne Miasto, choć tam też różowo nie jest. Sprzęt mają niezły, ale też najgorsze rejony Frontu nam się trafiały. Zresztą, Front to jedno wielkie bagno, nie ma lepszych czy gorszych odcinków. To już zamknięty rozdział - zamilkł na chwilę, jakby zastanawiał się nad każdym następnym słowem - musiałem zmienić klimat, dziesięć lat służby to aż nadto.
- To sobie zmieniłeś – rzucił gorzko Nathan, kiedy przeciągali wózek, obok wypalonych umocnień.
- Umiecie rozmawiać tylko o wojnie? Wy, żołnierze ciągle powtarzacie, że to za wami, a jednak przy byle okazji zaraz zaczynacie to samo. Myślałby kto, że macie walki potąd. - W głosie Kinga nie było słychać zdenerwowania, może lekkie znudzenie - W sumie to co zamierzacie jak już dostaniemy się do Nashville?
- Ja muszę wyleczyć moje dzieciaki, a po dotarciu do Nashville… Zapewnić mej rodzinie bezpieczeństwo. Tylko o tym teraz myślę. I uwierz mi, że gdybym nie musiał nie podniósłbym więcej karabinu. Nie bez powodu mieszkałem przez ostatnie lata w Pineville, gdzie z żoną mieliśmy małe gospodarstwo. Nie bez powodu… - Morgan lekko się zamyślił, ale po chwili już był obecny.
- Ja myślałem znaleźć gdzieś jakiś swój kąt, ale najpierw trzeba na to zarobić, doktorku - wyszczerzył zęby w uśmiechu, wiedząc, że taka ksywka wkurza Kinga.
Fray raptem się wtrącił do rozmowy.
- Zabić Dentystę. Chyba… Słuchaj Clyde, mam trochę rozwalonej elektroniki, ponoć znasz się na tym. Mógłbyś zerknąć? Zapłacę, mam trochę gambli na zbyciu. Albo swoimi umiejętnościami.
- Iagle jestem waszym ulubionym kumplem, co? - spec wydawał się tym faktem lekko rozbawiony - Dogadamy się jakoś.
- Nie, nie jesteś ale tak to działa. My staramy się by nikt nie odstrzelił Ci dupy, Ty nas łatasz. Porwali Ciebie, poszliśmy po Ciebie i łatasz Ezechiela. Staremu, wydłubali oko. Pomożesz mi, zapłacę lub się odwdzięczę. Tak chyba się to kręci, prawda?
- Wiem, panie “nie mam poczucia humoru”. Zobaczę co tam masz to pogadamy o cenie. Zresztą, pogadamy na miejscu.
Mężczyźni znów zamilkli i w ciszy ruin słychać było tylko zgrzyt nieoliwionych dawno osi.

***

Obudził go odgłos skrzypiących kół. Otworzył jedno oko. Słońce już prawie całkowicie skryło się w mroku betonowej dżungli. Dłoń Klanu podniósł głowę. Plemieńcy wciąż pozostawali w bez ruchu, szczerząc zęby i obserwując swoje ofiary. Wódz spojrzał na budynek. Czterech mężczyzn, ciągnąc za sobą ciężki wóz zatrzymało się przed budynkiem. Każdy z nich miał broń. Byli brudni, pokrwawieni i zdeterminowani - Wojownicy, tak samo jak i on. Z ruin ostrożnie, celując w pierwszego, wychylił się młody chłopak. Gdy tylko dostrzegł kto przyciągnął wóz, rozluźniony wyszedł ze swojej kryjówki, witając się z przybyłymi, wąchając się przez chwilę zanim podał rękę temu w szarej narzucie.
Dłoń Klanu podniósł rękę, przyciągając spojrzenia swoich wojowników. Machnął nią kilka razy, wskazując w przeciwną stronę, niż ta gdzie znajdowała się ich zdobycz. Plemieńcy bez żadnego szmeru i ociągania przekradli się w stronę ruin dalej od swoich niedoszłych ofiar. Dłoń Klanu rozumiał zagrożenie. Sześciu uzbrojonych w śmiertelne kije Marataki, to tutaj, na tej ziemi, za dużo nawet dla wprawnych wojowników.
Ich śmierć zostaję odwleczona. W ruinach, Ci ludzie nienawykli do trudów będą padać jeden po drugim, a klan zeżre ich ciała, stając się coraz silniejszym. Aż w końcu, Ci którzy się ostaną, wycieńczeni, cali we krwi zginą po zmierzchu, przerażeni, skowyczący z bólu, jakim im zada, patrząc Dłoni Klanu prosto w jego przekrwione oczy.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.
Lost jest offline  
Stary 14-03-2014, 02:09   #42
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu

18.11.2056
19:23

- Paliwo, woda, karabiny bez amunicji, żywność, dużo soli, jakieś części. Trochę tego jest. - Rzucił przez ramię Nathan podając SCAR swojemu synowi.
- Na szczęście nie był potrzebny. – Ten kiwnął głową i bez słowa odszedł, oddając wcześniej ojcu jego karabin i pas taktyczny. Żona Nathana żachnęła się.
- I jak macie zamiar dociągnąć to wszystko do Nashville? Albo chociaż do Misji? - Powiedziała przyglądając się krytycznie stojącemu na zewnątrz ładunkowi. Rzeczywiście wóz prawie uginał się pod ciężarem załadowanych na nim gambli. Mieli ze sobą małą fortunę, może znacznie uszczuploną jeżeli podzielić ją na cztery osoby, ale dalej wartą wysiłku. Nathan spojrzał na nią zmęczonym wzrokiem. Transport ładunku tylko w cztery osoby, każdemu z nich dał zdrowo popalić. Samantha wciąż jednak ciągnęła temat.
- A jeżeli nie będzie się go dało przeciągnąć? Szlak będzie za wąski? To co zrobicie, no? – Rzucała oskarżenia coraz bardziej zdenerwowanym tonem. Do rozmowy włączył się Ezechiel, który właśnie dokonywał oględzin łupów.
- Zabrali kilofy i łopaty, drogę można w każdej chwili poszerzyć. – Powiedział ranny. – Zresztą, nie jest taki szeroki. – Dodał masując czoło. Dokuczliwy ból w oczodole rozsadzał mu czaszkę. – Wejdźmy do środka, nie ma co tutaj rozmawiać.


Pozostali chętnie się zgodzili kierując się do trzypiętrowego, rozsypującego się domku z czerwonej cegły. Stał trochę na uboczu, kilkaset metrów od budynku, w którym obozowali wczoraj. Z wieżyczki najwyższego piętra było go widać.
Ezechiel trzymając się poręczy schodził do piwnicy. W jego brzuchu zaburczało. Kilka kotów i szczurów, które dziś upolował młody razem z Marią nie były wystarczającą porcją dla wszystkich. Ezechiel dopiero wieczorem poczuł się wystarczająco silny, żeby móc w ogóle przejść więcej niż kilkanaście kroków. Ponad to rodzina Morganów strzegła reszty swoich zapasów, nie proponując ich pozostałym. Trudno było się im dziwić. Dostępność żywności w ruinach nie była zbyt imponująca. Sam
Tym bardziej był zadowolony, gdy przeszli do wnętrza budynku i usiedli z pozostałymi w milczeniu, przez kilka minut wpatrując się w skwierczącą na ogniu kolację. Pies, którego tamci upolowali i trochę zapasów z rozbitej karawany wyglądało bardzo dobrze. Nawet najmłodsi umilkli na chwilę. Samantha tuliła do siebie śpiących Thomasa i Evę. Dzieci wciąż miały gorączkę, jednakże lekarz, sprowadzony ze sobą przez jej męża powiedział, że po kilku dniach regularnego podawania im leków i pojenia nieskażoną wodą, choroba powinna ustąpić. Spojrzała na Nathana. Beznamiętnie przeczesywał dłonią, swoje długie włosy. Uśmiechnęła się. Wciąż kochała tego upartego osła.
Cly z gracją, jaką niemożna było się spodziewać, po jej wychudzonej figurze, uwijała się przy garnkach, piecząc i doprawiając mięso, które dostarczyli mężczyźni. Na jej twarzy pierwszy od długiego czasu uporczywej rozpaczy ustąpiła miejsce, może nie radości, ale pewnego rodzaju spokojowi. Wkrótce po pomieszczeniu uniósł się smakowity zapach soczystego steku, mieszany z mniej przyjemnym swądem palonego plastiku, kiedy ogień liznął rączki garnków.
Po kilkudziesięciu minutach czekania, niecierpliwa Sharon z pomocą młodszego brata rozdała sztućce oraz pełne talerze. Ktoś również zaniósł jedzenie stojącemu na warcie nieznajomemu najemnikowi oraz Jeffowi, którego ojciec wysłał z Lynxem, żeby ostrzegł ich przed jakimkolwiek zagrożeniem, zarówno ze strony ruin, jak i snajpera.
Nie ufali sobie nawzajem. Może to i lepiej.
Nathan rozejrzał się po twarzach pozostałych. Nabierały dziwnego wyrazu oświetlane tylko płomieniami ogniska. Światło księżyca nie docierało do dosyć dużej piwniczki, w której Jeff rozpalił ogień, tak by jego blask nie docierał na zewnątrz. Ojciec pochwalił w myślach pomysł chłopaka.
- Nie będziemy musieli go ciągnąć całą trasę. – Mężczyzna wrócił do tematu wozu. - Większość, o ile nie wszystko z tego na pewno kupi od nas Gianni. A jeżeli nie…
- Skąd możesz być pewien, że ta misja w ogóle jeszcze stoi? – Widać nastrój jego żony wcale nie zelżał. Nathan uśmiechnął się tylko.
- Tego znając Ojca, akurat jestem pewien. – Odparł pewnym głosem i wrócił do posiłku
- Ta cała misja… - Zaczęła Maria. – Długo znasz Ojca Gianni? – Wypowiedziała nazwisko duchownego z szacunkiem dla religii znanym tylko w Teksasie. – Jesteś pewien, że nam pomoże?
- Długo.. bardzo długo. – Powiedział mężczyzna, nabijąc ostatni kawał mięsa na nóż. – I jestem pewien, że nas przyjmie. – Przełknął ostatni kęs, rękawem swetra przetarł usta i kontynuował, wyciągając z spodni drewniany krzyż z wyrytym nazwiskiem Gianni. – Kiedyś pomogliśmy sobie nawzajem. A jego dług wdzięczności jest znacznie większy od mojego. – Dodał uśmiechnięty, po czym wstał, pogłaskał przebiegającego obok syna i ruszył po schodach na górę.
- Jeff? – Zawołał.
- Tutaj. – Odpowiedział mu głos trzeciego piętra. Morgan wdrapał się do wpół zawalonej wieżyczki. Najpierw dostrzegł strzelca wyborowego, siedzącego wygodnie na starej kanapie. Pomiędzy nogami mężczyzna umieścił swój karabin wyborowy, obok na długim kiju powieszony był jego hełm. Z daleka można by było wziąć tą instalacje za kogoś wychylającego się zza rogu. Idealny cel dla oddalonego snajpera. Lynx opatulony kocem przypatrywał się przedpolu przez zdemontowaną skądś lunetę.


Jego syn siedział obok, przy staroświeckim biurku, pieczołowicie czyszcząc, rozłożone na brudnej od smaru szmacie części swojego karabinku biathlonowego. Obok, w zasięgu jego ręki leżał pistolet, wycelowany w nieznajomego. Nathan spojrzał na to z aprobatą.
- I jak? – Zapytał.
- Nic cieka… - Miał odpowiedzieć Jeff, kiedy przerwał mu nieznajomy.
- Sześciu na linii budynków. Uzbrojeni, ale chyba bez broni palnej. – Powiedział bez emocji, wciąż wpatrując się w mrok.
- Co? – Rzucił Jeff, gwałtownie wstając i podnosząc oparty o ścianę SCAR. Nathan skulony zbliżył się do nieznajomego, który wciąż niewzruszony wpatrywał się w ciemność.
- Mogę spojrzeć? – Zapytał, wyciągając dłoń po lunetę. Lynx nie odejmując jej od oka zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie przyda Ci się. Nie ma noktowizji. Zresztą, skurczybyki trzymają się z dala, ale cały czas obserwują. – Morgan spojrzał na niego zaskoczony.
- Więc jak ich widzisz? – Odparł Nathan wytężając wzrok, próbując znaleźć jakiś punkt zaczepienia w ciemnościach.
- Kilka razy pojawili mi się na horyzoncie. – Niespiesznie odpowiedział żołnierz. Nathan kiwnął głową i odwrócił się na pięcie. Jego syn kucał opierając twarz o karabin przy jednym z dawno już wybitych okien. Nathan postanowił zejść na dół, nie mówiąc nikomu o tajemniczych sylwetkach. Po drodze minął Pascala układającego się do snu w niewielkiej komórce pod schodami.
- Nie. Tu nie wygodnie. – Powiedział starzec sam do siebie.
- Spróbuj w wannie. – Odparł Nathan. Staruszek wzdrygnął się na niespodziewany dźwięk głosu.
- Być może i lepiej…
Nathan minął go i znów zszedł do piwnicy, gdzie Ezechiel wpatrywał się w palenisko, na którym grzała się kawa. Obok niego stała Maria mówiąc mu coś po cichu. Przerwała, kiedy Samantha podeszła wrzucić kolejny drewniany kloc do ognia. Płomień błysnął mocniej oświetlając róg pomieszczenia, w którym przy przyniesionym skądś stole siedział Clyde starając się naprawić uszkodzony noktowizor.


- Działa.. – Po godzinie powiedział w końcu sam do siebie patrząc przez okular urządzenia. – Jedno szkło jest wprawdzie zbite i co jakiś czas układ przerywa, ale tutaj nie zrobię nic więcej. – Dokończył, podając przedmiot leżącemu obok Frayowi. Mężczyzna kiwnął tylko głową, po czym mocno zacisnął zęby, kiedy chirurgiczna igła przebiła jego ciało. Klęcząca obok Cly ostrożnie zszywała brzuch mężczyzny.
- Dobrze Ci idzie. – Powiedział King przypatrując się ruchom kobiety. Ta nie odpowiedziała. Niezrażony lekarz kontynuował.
– Robiłaś to już kiedyś?
- Byłam pielęgniarką. Przez jakiś czas. – rzuciła na odczepnego. Clyde, mimo tonu kobiety zdecydował się pociągnąć temat. Nie chciał się znów pogrążyć we własnych myślach. Opuszczony dom, zagadkowe ciała, Czarny Opad i dwa kolejne trupy. Jego wina. Później jeszcze obóz mutantów i wracający obraz wściekłości na twarzy atakującego go niewolnika. Gdy tylko się nad tym zastanawiał, czuł gorzki smak ścisk w żołądku.
- W Nashville? – Zapytał.
- Nie. – Odpowiedziała, po czym podniosła wzrok z nad rany, by spojrzeć na niego z wyrzutem. – Przeszkadzasz mi.
King podniósł brwi z dezaprobatą i odszedł bez słowa.

19.11.2056
04:13

Śnił mu się Waszyngton. Zburzone miasto wciąż płonące w nieustającym pożarze. Pokryte błyszczącym szkłem i żużlem. Rozbite budynki, rozbite dusze, rozbite życie.
King stał na wzgórzu, którego nie było, obserwując zagładę stolicy. Nie płakał, nie czuł złości. W zasadzie chyba nie był już do niej zdolny. Szedł otępiały krok, po kroku, coraz wyżej i wyżej. I wtedy go zobaczył. Obły kształt powoli sunący w samo centrum miasta. Bomba atomowa, która miała dokończyć ostatni akt marnego przedstawienia. Zbliżała się co raz szybciej, aż z wielką siłą uderzyła o grunt.
Rozdzierający błysk światła. Mocne szarpnięcie za ramię.
Zmrużył oczy, dostrzegając przed sobą niewyraźną sylwetkę. Natychmiast podniósł się na łokciu, drugą ręką sięgając do kabury. Obok niego oświetlając się światłem latarki, klęczała Cly.
- Wstawaj. Idziemy razem na wartę. – King przetarł zaspane oczy i rozejrzał się po pomieszczeniu. Ogień powoli dogasał, mimo iż latynoska dorzuciła do niego więcej drewna. Pozostali leżeli pokotem pod ścianami zawinięci w śpiwory, które mężczyźni przywieźli na wozie. King nie czekając na kobietę szybkim krokiem ruszył na wyższe piętra budynku. W końcu natknął się na Randalla z Nathanem trzymających wartę. Morgan kiwnął mu dłonią na powitanie, którą zaraz zasłonił szeroko otwarte w ziewnięciu usta. Fray z założonym noktowizorem wpatrywał się w ciemność rozświetlaną dużym skupiskiem światła i otaczającymi je nielicznymi jasnymi punktami.
- Spóźniliście się. – Rzucił Morgan znudzonym głosem. Widocznie rozmowa z Frayem późną nocą nie kleiła się najlepiej. – Gdzie Cly?
- Zaraz będzie. – Odpowiedział King skupiając wzrok na migoczących punktach. – I jak?
- Nikogo nie widać. – Odparł Randall. – Podobno gówniarz razem z Lynxem wypatrzyli kogoś w ruinach, ale do tej pory ani śladu. – Cień gniewu przemknął po twarzy Morgana, kiedy usłyszał, jak Fray nazwał jego syna, jednakże dalej milczał. Czując, jak atmosfera gęstnieje Clyde przerwał ciszę.
- To Nashville? – Zapytał Morgana wskazując na plamę światła.
- Tak. - Odpowiedział mężczyzna. Oboje, nic nie mówiąc, przyglądali się tej przystani pośród mroku.
- A te obok? – Pociągnął temat King wskazując małe punkty towarzyszące światłu. Morgan zastanawiał się chwilę nad odpowiedzią, po czym westchnął ciężko.
- To… - Zaczął, kiedy na schodach rozległy się lekkie kroki. Mężczyzna zwrócił się w kierunku wyjścia.
- Pewnie Cly. – Zmienił temat z widoczną ulgą. King nie naciskał, natykając się na kpiące spojrzenie Randalla, który zdjął już noktowizor, położył go na biurku.
- Jutro rano, do moich rąk. – Burknął schodząc na dół. Po drodze rzeczywiście minęła go Cly.
- Powodzenia. – Rzucił Morgan przez ramię, wychodząc z pomieszczenia. King usiadł na zbitym z desek taborecie, blisko okna i wbił wzrok w jakiś nieokreślony punkt na horyzoncie. Mając w myślach poprzednią rozmowę z kobietą, tym razem nie miał nawet ochoty się odezwać. Wyłączony noktowizor Randalla spoczywał na jego kolanach. Miał zamiar używać go tylko co jakiś czas, żeby szybko nie wyczerpać baterii.
Po kilku minutach, ku jego zaskoczeniu to ona przerwała ciszę.
- Nazywają je paleniska. – Powiedziała ochrypłym głosem, po czym odkrząknęła. King wyrwany z zamyślenia, spojrzał na nią zaskoczony. – Te punkty dookoła Nashville… To paleniska. – Mężczyzna nie odzywał się pozwalając kobiecie kontynuować. – Palą w nich trupy zabitych danego dnia, czy wczoraj… Czasami też jeńców, żywcem. – Dokończyła beznamiętnie.
- Jeńców?
- Ta… - Kobieta poprawiła włosy. Nawet w ciemności rozświetlanej tylko światłem księżyca zdołał dostrzec, jak bardzo trzęsie się jej dłoń. – Jeńców. Co jakiś czas enklawa organizuje grupy łowców, głównie ochotników. Idą w strefę, wyłapując pojedynczych mutantów, małe karawany, czy czasami nawet całe osiedle. Spędzają ich do Nashville i jeżeli odmieńcy zaczynają strzelać, to płoną paleniska. Jeżeli nie, to zakładnicy jeszcze chwile pożyją. – Clyde nie powiedział, ani słowa. W jego głowie płonęły stosy. Kobieta wstała, przeszła kilka kroków i usiadła na ziemi za zakurzoną kanapą. Z tego miejsca znikła Kingowi z oczu, tak jak i pewnie komukolwiek, kto mógłby obserwować budynek. Dobiegł go dźwięk odpalanej zapalniczki, a po chwili zapach ciężkiego, papierosowego dymu.
- Zapalisz ze mną? – Zapytała niewidoczna.
- Nie. – Odparł Clyde obserwując przez noktowizor otaczającego go ruiny. – Nie palę. – Dodał po chwili.
- Nie sądziłam, że ktoś taki jeszcze istnieje. – Powiedziała rozbawionym tonem.
- A jednak. – Odparł uśmiechając się. Przez kilkanaście minut nie odzywali się, a kobieta zdążyła wypalić kilka papierosów.
- Gówno mi to pomaga. – Rzuciła w końcu, wstając z ziemi. Schowała paczkę do kieszeni kurtki i usiadła na rozpadającej się kanapie. Przez kilka sekund wpatrywała się w Kinga po czym schowała twarz w dłoniach. Nagle jej ciałem wstrząsnął szloch. – Jakbyśmy, kurwa nie mogli już zdechnąć! – Wyrzuciła z siebie, kładąc się w pozycji embrionalnej. Clyde spojrzał na nią zaskoczony nagłą zmianą nastroju. Otworzył usta, zastanawiając się co powiedzieć, gdy zapłakana dziewczyna odezwała się pierwsza.
- Jesteś lekarzem, tak? – Clyde nie sądził, żeby był to odpowiedni moment na tłumaczenie zawiłości jego „bycia lekarzem”. Cly podeszła do niego, patrząc błagalnie.
- Tak. – Odparł, domyślając się, o co będzie jej chodzić. Kobieta uścisnęła mocno jego dłoń.
- Masz coś na uspokojenie? Tornado? Psychotropy? Cokolwiek. Zapłacę. – King kiwnął głową.
- Marihuanę. Co masz? – Powiedział, wiedząc, że głupotą byłoby się pozbywać teraz morfiny, oddawać cokolwiek za darmo, czy odmówić gamblingu narkotyków. Musiał w końcu zadbać o siebie. Kobieta uśmiechnęła się przez łzy, klękając przed nim, jedną starając się zsunąć jego brudne dresy, a drugą łapiąc go za kroczę.
- Jest jeden taka jedna rzecz, którą mogę Ci dać… - Powiedziała przygryzając lubieżnie swoje spierzchnięte wargi. Clyde wstał, może odrobinę zbyt nerwowo, odsuwając od siebie kobietę. Ta spojrzała na niego zaskoczona. Nie miała jednak zamiaru tak szybko ustąpić.
- Nie podobam Ci się? – Zapytała z przekąsem, podwijając zbyt dużą koszulkę, pokazując małe piersi z twardymi od zimna sutkami. Clyde przez chwilę taksował ją wzrokiem.
- Nie w tym rzecz, ubierz się. – Oznajmił spokojnym tonem, patrząc jej w oczy. – Wolę gamble.
- Pedał? – Zapytała kobieta zaskoczona. – Mogę się odwrócić i udawać, a Ty mnie weźmiesz w…
- Wolę gamble. – Przerwał w pół zdania. Łzy upokorzenia znów napłynęły do oczu kobiety. Opadła na kanapę, szepcząc coś pod nosem. Kingowi nie wydawało się, że kobieta płacze ze względu, na to, co zachował się on. Chodziło jej tylko i wyłącznie o to, co zrobiła sama.
- Ile masz? – Zapytała się łamiącym głosem.
- Cztery skręty. – Odpowiedział. Cly unikając wzroku mężczyzny zdjęła z siebie skórzaną kurtkę, wyciągnęła z niej zardzewiały nóż i rozpruła podszewkę. Na podłogę wypadło kilka nabojów dużego kalibru. Kobieta pozbierała je skrzętnie, wciskając w dłoń jeden z nich Clydowi. Ten podał jej jointy. Zanim zdążył się odezwać kobieta zarzuciła na siebie skórę i zbiegła po schodach. King odprowadził ją wzrokiem obracając w palcach nabój.


Przez kilka godzin siedział sam na sam z własnymi myślami, obserwując kolejny wschód słońca nad Nashville.


18.11.2056
07:11

Lynx stał na przedpokoju walącego się domu i obserwował chodzącą w tą i z powrotem Samanthę. Kobieta starała się zebrać wszystkie zabawki i przedmioty, które dzieciaki porozrzucały wieczorem po domu. King stał obok dopijając butelkę świeżej wody z galonu, który zabrali z rozbitej karawany. Kilkanaście minut temu podał chorym dzieciom antybiotyki. Ku jego zaskoczeniu gorączka i inne objawy powoli ustępowały u chłopca. Dziewczynka dalej bez zmian czuła się źle, ale był dobrej myśli. Kolejna dawka leków powinna zbić gorączkę, a stały dostęp do płynów nie pozwoli się jej odwodnić. Wayland zwrócił się w jego stronę.
- Nie najlepiej spałeś, co? – Zagaił, wyrywając go z zamyślenia. Clyde spojrzał na niego przytomniejszym niż przed sekundą wzrokiem.
- Jest w porządku. – Odpowiedział.
- Tyle dobrze. – Ich niemrawą konwersacje przerwał przechodzący obok Jeff.
- Widzieliście Pana Pascala? – Gdy napotkał ich pytające spojrzenia dodał. – Tego starca, który z nami był wczoraj. – Lynx wskazał na stojącego na dworze Ezechiela. Mężczyzna trzymał się zdecydowanie lepiej niż wczoraj, pomagając Randallowi wrzucić kilka gratów na wóz.
- Nie tego. Tego drugiego. – Powiedział zniecierpliwiony chłopak. Zarówno Lynx, jak Clyde zaprzeczyli. – Ojciec jest zły, stary się zabrał i chyba poszedł bez nas. Ledwo łazi, ale kto by mu przetłumaczył. – Żołnierz spojrzał na chłopaka z rozbawieniem.
- Będzie nam robił za przynętę. Nie je… - Nagle przerwał mu zduszony krzyk kobiety. Jak na sygnał w ich rękach znalazła się broń. Dobiegli do zamkniętych drzwi, zza których dobiegł okrzyk. Lynx trzymając karabinek Kriss w pogotowiu, przyległ do ściany obok i zbliżył dłoń do klamki, jednakże Jeff nie czekając naparł ciałem na drzwi wyważając je. Clyde celując ze swojego pistoletu zerknął do środka. Chłopak podnosił się z ziemi, otrzepując z siebie kurz. Jego matka stała na środku czystej przedwojennej łazienki, wpatrując się w coś leżącego w starej wannie. Lynx ostrożnie wszedł do środka omiatając lufą zakamarki pomieszczenia. Gdy minął Jeffa, poklepał go po ramieniu.
- Dobra, robota Rambo. – Rzucił z przekąsem. Tamten nie odpowiedział, sprawdzając swój karabin. Clyde minął ich, starając się zobaczyć, co wywołało taką reakcję u kobiety. Stała ona sztywno, przyciskając dłonie do ust. U jej stóp leżała w małej kałuży krwi odcięta z chirurgiczną precyzją noga obuta w rozpadającego się trepa i zniszczone spodnie. Lynx zbliżył się przypatrując znalezisku.
- Teraz, to gówno, nie przynęta.

***

19.11.2056
13:47

Powoli przedzierali się przez nieprzystępne ruiny. Osie wozu skrzypiały, kiedy przeciągali go wąskimi drużkami wyznaczonymi między gruzowiskami. Wielokrotnie musieli torować sobie drogę kilofami i łopatami podążając od jednej czerwonej flagi do następnej. Przez ten czas nie spotkali żywej duszy, nie licząc kilku ptaszysk przez chwilę kołujących im nad głowami. Gdzieś z dalekiej odległości dobiegło ich echo wystrzału. Nie rozmawiali o tym, co stało się Pascalowi, bo o czym tu rozmawiać. Kiedyś był, dziś już go nie było.
Joshua kiedyś był, dziś już go nie było.
Ridley kiedyś był, dziś już go nie było.
Ursula kiedyś była, dziś już jej nie było.
Zszywacz kiedyś był, dziś już go nie było.
Chloe kiedyś była, dziś już jej nie było.
Rudy kiedyś był, dziś już go nie było.
Nemrod kiedyś był, dziś już go nie było.
Clyde szedł prawie na końcu, próbując maksymalnie wykorzystać swoją przerwę w ciągnięciu ciężkiego wozu, rozciągając obolałe mięśnie rąk, pleców i karku. Cly unikała go cały poranek, starając się znaleźć jak najdalej od niego. Rozumiał to i nie widział sensu, żeby to zmieniać. Przynajmniej jeszcze nie teraz.
Zdjął z rąk rękawice i wcisnął je do kieszeni spodni. Od razu poczuł na dłoniach chłód zimnego, listopadowego dnia. Przynajmniej nie padało, pomyślał. Poklepał się po kieszeniach kurtki, aż w końcu znalazł to czego szukał. MP3 miało pęknięty ekran, brakowało mu przycisku przewijania do tyłu, całe było przybrudzone, ale chyba działało. King włożył słuchawki do uszu i nacisnął Play.


Jedna ze słuchawek trochę trzeszczała, ale Clydowi to nie przeszkadzało. Słysząc głos wokalisty na chwilę przymknął oczy. Był daleko od tego miejsca, daleko od ruin, daleko od ludzi, którzy krzyczeli z bólu umierając na jego rękach.
Ktoś poklepał go po plecach.
King wyciągnął jedną słuchawkę i otworzył oczy. Obok niego stał Lynx ze swoim karabinem.
- Nie przysypiaj. – Rzucił idąc dalej.

***

19.11.2056
14:39

Jeff upadł na kolana tracąc równowagę na niepewnym podłożu. Mimo to momentalnie wstał i z całych sił pchnął wóz do przodu. Obok niego Ojciec z Clydem i Lynxem robili wszystko, żeby wóz znów nie stoczył się na dół.
- Jeszcze! – Krzyknął Randall zza zaimprowizowanej maski ze szmat zawiązanej na twarzy. – Jeszcze trochę! – Krzyczał ciągnąc z Ezechielem wóz go góry. Wiatr niósł w ich stronę duszący popiół i smród spalenizny. Ich mięśnie drętwiały, pot spływał z czoła, a oczy łzawiły od dymu. W końcu jednak udało się im wprowadzić wóz na wzgórze. Stąd mieli widok na kilka kolejnych kwartałów.


Ruiny dookoła wyglądały nawet bardziej przygnębiająco, niż to co widzieli do tej pory. Zniszczenia spowodowane wojną w innych dzielnicach były zaledwie błahostką w porównaniu do tego, co spotkało to miejsce. Przed nimi rozciągała się betonowa pustynia. Budynki w większości przypadków były wypalone prawie do fundamentów przez pożar, który musiał szaleć tu przez kilka, o ile nie więcej dni. Tym samym większość zabudowań skutek zawaliła się, a te które przetrwały mogły to zrobić to lada moment. Nad tym obrazem rozpaczy górował wysoki blok mieszkalny, który jakimś cudem nie runął pod wpływem szalejącego i w nim ognia. Teraz wynurzając się z popiołów wyglądał jak środkowy palec wyciągnięty ku niebu, na pohybel tego, który podpalił wszystko dookoła.
- Palenisko. – Powiedział Nathan, klękając w wszechobecnym popiele. – Idziemy szybciej niż sądziłem. Miniemy to miejsce, później jeszcze pół dnia drogi i jesteśmy w misji.
- Co tu się stało, do cholery? – Zapytał Ezechiel nerwowo obracając głowę, starając się obejrzeć jak największe połacie terenu, jedynym zdrowym okiem.
- Mutanci nas podpalili. – Odpowiedział Jeff. – Było tu kilka mniejszych osiedli ludzkich, po kilkanaście osób. Może jeszcze nie było wojny, ale odmieńcy nie byli tu miło widziani, więc się ich starali nasi pozbyć. No to tamci z zemsty spalili to miejsce.
- Spalili kilka kwartałów, w tym swoje domy żeby zabić setkę ludzi? – Zapytał z powątpiewaniem Clyde, poprawiając okulary.
- Oni nie mają czegoś takiego, jak dom. Mają jamy, legowiska. To bestie, gorsze niż zwierzęta. – Odparł Jeff.
Clyde nie powiedział na to nic, przypominając sobie noc i malutkie, migoczące punkty na horyzoncie. Szli przez następne kilka minut, starając się nie wdychać unoszącego się dokoła popiołu. W końcu zatrzymali wóz jakieś dwieście metrów od wjazdu do dawnego podziemnego tunelu. Większość wraków samochodowych zepchnięta była pod jego ściany. Stąd nie widzieli wyjazdu z drugiej strony.
Jeff odbezpieczył karabin i wysunął się do przodu.
- Ten tunel ma ponad dwa kilometry. Jego wyjazd znajduje się przy tamtym budynku. – Powiedział, wskazując jedyną z wciąż tu stojących budowli. – Trzeba w nim uważać, bo bywa różnie.
- Co to znaczy, że bywa różnie? – Zapytała jego matka zdenerwowanym głosem.
- Różnie… W środku rozpalamy pochodnie – wskazał lufą karabinu na beczkę stojącą nieopodal wlotu, z której wystawały drewniane kije. Nad nią, ktoś rozwinął prowizoryczne schronienie z brezentu. Teraz uginające się od ciężaru wody zmieszanej z popiołem – ale i tak nie da się oświetlić wszystkiego i mało co widać… Czasami tam różni czekali na Przeszukiwaczy.
- Kto?
- Bandyci, mutanci, zwierzęta… Różni.
Randall przysłuchując się rozmowie, oparty o wóz obserwował przez lornetkę okolicę. Czerwone chorągwie prowadziły prosto w podziemia. Większość z nich pozaczepiana była na wrakach, wbita w zwały śmieci, bądź w wyrwy w asfalcie. Jedna jednak wystawała w nienaturalnej pozycji zza cegieł z sypiącej się ściany, jakby była wbita w coś większego. Fray pomanipulował pokrętłem, żeby przybliżyć i wyostrzyć obraz. Gruzy pokryte były krwią, która wyglądała na świeżą, a trochę dalej wystawały zza nich stopy w zakrwawionych wojskowych butach. Randall odjął lornetkę od oczu.
- A jakie mamy inne opcje? – Zapytał choć w głowie bębniła mu odpowiedź.

Zejść ze szlaku.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 14-03-2014 o 02:21.
Lost jest offline  
Stary 19-03-2014, 21:49   #43
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Podziękowania dla merilla za dialog...


Pierwsze wrażenie było ważne. Wayland - mimo iż chwilę wcześniej był dla Morgana przeciwnikiem - robił raczej średnie, ale to i tak o wiele lepiej niż Fray. Ten od pierwszej chwili wyglądał i zachowywał się jak chory psychicznie morderca. W sumie do chwili obecnej niewiele się na jego korzyść zmieniło. Nathan nie dbał o to pragnąc jedynie tego aby jego dzieci wyzdrowiały. Nie ważne z jakimi świrami i zabójcami będzie musiał się spoufalać. Życie jego pociech było dla niego najważniejsze. Ważniejsze niż on sam...

Pytania snajpera nie były nachalne, a nawet ex żołnierz zastanawiał się czy gość nie chce nimi podtrzymać rozmowy. Nathan odpowiadał zwyczajnie - jakby chwilę temu wcale nie polowali na siebie i nie starali się podejść jeden drugiego. Chwilę temu byli przeciwnikami, ale nie wrogami. Pierwszy raz Nathanowi udało się z kimś tak dobrze uzbrojonym i z taką siłą ognia dogadać. Może to specyfika podejścia samego Waylanda, a może... obie strony doszły do wniosku, że zbyt wiele by straciły na możliwym uszkodzeniu Kinga?


Po przypomnieniu sobie o stalowym, zielonym hełmie M1 z czerwonym krzyżem mężczyzna podał go medykowi. Ciekawe jak King wyobraził sobie - jak to Nathan nazwał - synka, który znalazł hełm. Brodacz zaśmiał się przypominając sobie zarośniętą facjatę Jeffa. Medyk zyskał na zainteresowaniu pacjentami. Przysięga Hipokratesa co prawda już nie obowiązywała - nie w tym świecie - co Morgan dobitnie zrozumiał kiedy czarnoskóry powiedział o zapłacie. Może to i przykre, ale lekarz miał rację - leki nie grzyb, na ścianach nie rosły. Nathan miał cichą nadzieję, że w Misji Ojca Gianni jego przyjaciel coś na to zaradzi. Chociaż chwilowo...

Rozmowy ewoluowały zupełnie jak sama przeprawa z wozem wypełnionym gamblami. Gadali o handlu, o głowie mutanta, którą Wayland nosił przy pasie, o froncie, o tym kto pod kim służył, a nawet o swoich planach na przyszłość. Mieli czas. Pomiędzy pchaniem, odgruzowywaniem przejazdu i kopaniem kilofami nic nie sprawdzało się tak dobrze jak zwyczajna rozmowa. Randall nawet upolował psa na spóźniony obiad...


Jeff nie przejął się gamblami tak bardzo jak jego przodek. Młodzik - mimo iż potrafił myśleć przyszłościowo - zapewne podobnie jak matka uważał, że wóz tylko ich spowolni. Morgan wiedział, że tak będzie, ale nie zapominał, że przerażająca większość ich dobytku została zniszczona... Musieli mieć coś na start. Coś za co kupią leki, za co się uzbroją, z czym poszukają miejsca, które będą mogli nazwać "domem". A to nie będzie ani tanie ani proste...

Nathan podejrzewał, że żona nie wesprze go w decyzji o zabraniu ze sobą wozu ze sprzętem. Podobnie jak w innych związkach tak u nich były sprawy, w których się zgadzali bez słów i były takie, w których nigdy do porozumienia nie dojdą. Takie życie... Morgan mógł jedynie wysłuchać żony, poprosić ją na bok i spokojnie jej wytłumaczyć:

- Kochanie... - powiedział wcale nie starając się udobruchać kobiety brodacz. - My nie mamy nic poza sobą. Ja... mam jedynie Ciebie i dzieci. To wszystko dla was. Osobiście mogę jeść nawet rozkruszony gruz, ale Tobie czy dzieciom nie dam głodować. Nie zawsze da się coś upolować, nie zawsze znajdzie się kogoś kto wymieni nam sprzęt, którego niemal nie posiadamy, na jedzenie. Musimy mieć pewien "zapas", za który kupimy sobie w Nashville i Misji życie. Tu nie chodzi o mnie. Gdybym był sam zwiększyłbym szanse zostawiając wóz, ale... dzieciom potrzebne będą leki. Cała masa leków. To okropnie męczące prowadzić ten wóz, ale nie mam wyboru. - mężczyzna chwycił kobietę pod rękę, przyciągnął delikatnie i przytulił. - Rozumiesz?

Kobieta nic nie odpowiedziała - jedynie uścisnęła go mocno. Rozumiała doskonale...


Trzy piętra, 8 zdewastowanych pokoi, kuchnia w gorszym stanie niż przedwojenny sracz, dwa zabite dechami pomieszczenia, piwnica i strych. Morgan powoli, bez pośpiechu i nerwów wszedł na piętro kondygnacji. Niegdyś śnieżnobiałe ściany, bez szyb w oknach dzisiaj były wymazane sprejami i krwią. Czujne oko mogło się dopatrzeć na suficie kilku śladów po rykoszetujących kulach.


Po przejściu się po wieży - będącej idealnym miejsce na jedną z wart - Nathan z radością wrócił na dół. Do reszty. Pies skwierczał na ogniu, a ludzie w milczeniu czekali na posiłek. Thomas i Ewa spali. Z tego co mówił Clyde wystarczy kilka dni podawania leków, pojenia dobrej jakości wodą i systematycznego karmienia i dzieciaki powinny wrócić do zdrowia. Nic tak bardzo jak to nie ucieszyłoby Morgana.


Mięso zapachniało pięknie kiedy Cly dodała ostatnie z przypraw. Czas oczekiwania - chociaż ciężko było usiedzieć czując ową woń - żołnierz poświęcił na konserwację sprzętu. Swój karabin, broń białą, ubiór doprowadził do porządku jako pierwsze. Nie zapomniał również o rodowych maskach gazowych, których filtry wymienił dopiero kiedy odszedł na bok i był pewien, że jest całkowicie sam. Dokładnie wyczyszczone, owinięte w czyste płótno maski, z nowymi wkładami powinny służyć długo - nawet w niesprzyjających warunkach.

Kiedy Shartlo podał mu miskę z gorącym mięsem ojciec złapał i poczochrał malca po głowie. Bez wątpienia mimo tego przez co musiał przejść, co musiał znieść Morgan nadał całym sercem kochał swoją rodzinę. Wiedział to nawet Randall, a może szczególnie on pamiętając jak brodacz bez mrugnięcia okiem chciał bawić się w podchody z wyszkolonym w Posterunku snajperem. Szedł na śmierć, ale godził się z tym ryzykiem - dla swojej rodziny...


Znajoma wieżyczka nocą wydawała się jeszcze mniej stabilna. Morgan uśmiechnął się widząc fortel wygodnie siedzącego na starym łóżku snajpera. Lynx za pomocą optyki przyłożonej do oka patrzał w ciemności. Bo chyba tylko tyle mógł widzieć bez źródła światła czy noktowizora? Nathan zastanowił się czy aby nie bez powodu snajper był wśród mutantów. Pierwsza myśl jaka go naszła była taka, że gość może widzieć w ciemności za sprawą mutacji, a swoją odmianę kryć pod maskałatem i taktycznym ubiorem. A może Morgan tylko niepotrzebnie panikował?

Jeff jak zawsze potrafił dbać o swoją broń - nawet bardziej niż o siebie. Jego sprzęt chwilami wyglądał jakby opuścił właśnie sklepową półkę, podczas gdy on nie golił się od dobrych kilku tygodni. Zawsze ubezpieczony młodzik miał też klamkę niby spokojnie leżącą na biurku, ale odbezpieczoną - w każdej chwili gotową do strzału. Widać było, że to jego syn chociaż Nathan podejrzewał, że Jeff jest i tak zbyt rozluźniony. Coś musiało się zmienić. Pewnie część warty gadali chociaż czy aby się zakumplowali? Mu i Randalowi chyba to nie groziło...

Krótka rozmowa z wartownikami wyjaśniła brodaczowi, że Lynx jest prawdziwym zawodowcem. Zobaczył coś czego Jeff nie widział, a to było niebywałe osiągnięcie. Nathana jednak cały czas zastanawiało czy aby Wayland nie był jednym z mutków. A co jak oni podrzucili im jednego ze swoich aby wyciął ich w nocy? Morgan chyba niepotrzebnie zaczynał popadać w paranoję. Musiał się uspokoić, bo w takim tempie za kilka dni z Randallem będzie zabijał innych wojskowych, a jedynym powodem będzie "bo tak".

Przecież gdyby snajper był nieprzyjacielem nie mówiłby im o przekradających się nocą sylwetkach, które jako jedyny wypatrzył. Morgan postanowił, że tę wiedzę zachowa dla siebie. Ruszył do piwnicy po drodze mijając Pascala Trottiera. Komórka pod schodami rzeczywiście była niewygodna więc Nathan polecił staruszkowi wannę - nieświadomie wybierając dla towarzysza miejsce śmierci...


Rano Morgan pod czaszką czuł dziwne uczucie. Zupełnie jakby zostawił na noc uchylone drzwi do domu albo zapalone gdzieś światło. Kiedy pomagał żonie pozbierać zabawki po dzieciakach cały czas nie mógł się tego uczucia pozbyć. Myślał, że chodzi o dzieci, ale zliczył cały komplet, a nawet uradował się kiedy King podał chorej dwójce leki. Ich stan się nieznacznie poprawił, a na pewno nie pogorszył. A może Nathan chciał w to tak bardzo wierzyć, że sobie to wmówił? Nie. Przecież lekarz mówił wyraźnie, że stan Thomasa jest lepszy, a u Ewy lada dzień też powinno być lepiej.

W końcu żołnierz wpadł na to skąd wziął się u niego ten dziwny niepokój. Pascal. Od wczoraj nie widział staruszka. Ojciec od razu znalazł Jeffa wspominając o dziadku, ale ten też go nie widział. Morgan zezłościł się nie na żarty kiedy naszła go myśl, że Trottier mógł sam wyruszyć. Chociaż... to do niego zupełnie nie pasowało.

Nagle usłyszał krzyk. Widząc nieopodal Marię i Cly poprosił je aby przypilnowały dzieci bawiące się z psem, a on... wyjął broń i ruszył za źródłem krzyku. Głos rozpoznał do razu. To Samantha - jego kobieta. Kiedy dotarł do łazienki byli już tam King, Jeff oraz Wayland. Kobieta była roztrzęsiona, a ucięta noga mogła należeć tylko do... Pascala Trottiera. Nathanowi zrobiło się żal staruszka, że po tylu latach walki o każdy dzień skończył w ten sposób. Był też zły na siebie, że podejrzewał go o opuszczenie reszty. Jaki był głupi. Najpierw Morgan zajął się uspokojeniem żony. Przytulił ją, mówił, że wszystko będzie dobrze, że dojdą do tego co się stało.

Kiedy Samantha udała się do dzieci w pomieszczeniu został jedynie on i Jeff. Ojciec z synem wymienili porozumiewawcze spojrzenia. To mógł być ktoś z nich, ale... Kto? Randall stał z Nathanem na warcie. Wayland z Jeffem. Cly z Kingiem też siedzieli. Maria czy jednooki budzili największe zaufanie z napotkanej grupy więc nich Morgan odrzuciłby od razu...

- Chce wiedzieć kto, jak i skąd tu się dostał. - powiedział do syna brodacz. - Ustal to jak szybko się da. Jak dasz radę określ jak dawno to było. Podejrzewam wartę Cly i medyka. Mnie, Randalla, Ciebie i snajpera ciężej by zajść niż tę dwójkę.

- Dobra. - powiedział Jeff. - Powiedz reszcie aby nikt mi nie przeszkadzał i fajnie by było jakby za dużo nie biegali wokół kibla, bo zatrą ślady.

- Nie ma sprawy. Uważaj na siebie. - rzucił ojciec kładąc rękę na ramieniu syna.


- Masz chwilę? - zapytał cicho, nie chcąc zwracać niezdrowego zainteresowania innych Wayland. - Chciałem zamienić parę słów.

- Mam… - powiedział nieco zamyślony Nathan. - Chodź. Porozmawiajmy.

- Ten staruszek w wannie, a raczej to co z niego zostało. Budynek był strzeżony, mogę sobie dać rękę uciąć, że ja na swojej wachcie nikogo nie przeoczyłem. Pytałeś się syna czy sprawdził wszystkie pomieszczenia? Z dwojga złego wolałbym, by był to ktoś z zewnątrz, czyli ktoś cholernie dobry, albo znający miejscowy teren dosłownie jak własną kieszeń. Nawiasem długo znasz tego Randalla? Albo całą resztę? Wiem, że mnie znasz jeszcze krócej i nie wymagam nadmiernego zaufania. Ba, nie wymagam go w ogóle, ale chciałbym coś więcej wiedzieć o mojej nowej tymczasowej kompanii, zważywszy na to, że już trup się ściele…

- Słuchaj. Starego Pascala Trottiera znałem kupę czasu. On miał ponad 80 lat. - pokiwał głową brodacz z niedowierzaniem. - Łatwo było go nie docenić. Te ruiny znał tak samo dobrze jak mój syn, Jeff, i o wiele lepiej ode mnie. Ten kto go zabił musiał być zawodowcem, bo ja z Randallem też pilnowaliśmy porządnie. Chyba, że medyka i Cly ktoś obszedł. Nie znam ich najlepiej, ale… nie ukrywajmy do tego zadania zapewne nie trzeba było być mistrzem. - Morgan spojrzał na Waylanda. - Jeżeli chodzi o Randalla, Marię i jednookiego… Poznałem ich po ich walce z mutantami. Pomogłem. Starałem się pomóc rannym w czasie, gdy Randall Fray dobijał swoich kumpli aby nie konali przez długie godziny. Był im wierny i na swój sposób lojalny, ale… Czy mu ufam? O to chciałeś zapytać? Obawiam się, że odpowiadając zniżyłbym się do jego poziomu, bo zapewne sam już Ci tej odpowiedzi udzielił dorzucając kilka malowniczych epitetów na mój temat. Znam go 2 dni, a gość mnie chyba z 3 razy pytał czy aby na pewno nie jestem pojebany… Jestem pewien, że nie mrugnąłby okiem gdyby za własne życie mógł oddać los wszystkich pozostałych. Gówno obchodzę go ja, moja żona i dzieciaki. Nieco bardziej może jednooki, Maria czy ty, ale… uwierz, że nie jest to typ człowieka, który się potrafi do bliźniego przywiązać. Widzę, że próbujecie się zaprzyjaźnić, ale radzę Ci uważać. Może w stosunku do Ciebie będzie inny, ale ja bym w to nie wierzył… Po Twojej stronie leży siła i brak minusów, które ja, jego zdaniem, posiadam. Mam żonę i dzieci, których nie zostawię i oddam za nich życie, a ty możesz iść spokojnie naprzód i ratować wyłącznie siebie. Jak on. Z tym, że… Nie wiem czy zostając we dwójkę lepiej by Ci było iść samemu czy z nim. Zaraz polecę Jeffowi bardzo dokładnie sprawdzić teren. To dobry tropiciel. Powinien znaleźć odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Nie ma ludzi tak dobrze poruszających się nocą nawet w świetle noktowizora. Chyba, że to mutki albo… ktoś miał wszczep. Z tym, że w to wątpię.

- Co do Randalla i tego, że chcę się zaprzyjaźnić z nim to trafiłeś kulą w płot. Nie mam złudzeń, że jeśli dam mu okazję, wpakuje mi kulę w plecy. To taki typ człowieka, znasz się zaskakująco dobrze na ludziach Natanie. Cieszy mnie to. Nie po to spieprzyłem z Posterunku, by od takich ludzi się odciąć. Sam kiedyś też taki byłem. Zabijałem… nie tylko maszyny, bo Posterunek nie przepuszcza nikomu jeśli realizuje swoje cele… kobiety, dzieci… z tym, że ja w przeciwieństwie do Fraya, mam z tego powodu koszmary i nie raz budzę się z krzykiem. - zapadła chwila krępującego milczenia. - Jak twój syn sprawdzi teren chciałbym wiedzieć, co udało mu się ustalić. Co do poruszania się w nocy, ja mam wszczep. - wskazał na prawe oko. - Ma funkcje noktowizji, ale spałem na dole z resztą, kiedy skończyłem wartę z twoim synem. Wątpię by Ciebie i Randalla, ktoś obszedł. A ta Cly? Znasz ją dobrze?

- Nie aż tak znowu dobrze, ale na tyle aby być pewnym, że bez problemu ja czy Jeff byśmy ją zaszli nie mówiąc o zawodowcach czy wysportowanych, wytrenowanych mutantach. - Nathan zamilkł na chwilę. - Ja może nie zabijałem ludzi na froncie, ale wiesz jak jest w dzisiejszych czasach chcąc ocalić rodzinę od złego. Musiałem robić rzeczy, których się wstydzę, ale… Dzięki temu wstydowi jeszcze nie zwariowałem. Trochę wiem co czujesz i rozumiem Cię. Im więcej wiem o Posterunku tym mniej mi się to podoba…

- Więc prawdopodobnie to sprawka kogoś z zewnątrz. Tak przynajmniej wolałbym myśleć, ale to też powód, by następnym razem lepiej dobierać ludzi do stróżowania, albo lepiej przeszukiwać pomieszczenia przed snem. Następnym razem może się to skończyć o wiele tragiczniej. A Ty co zamierzasz robić po dotarciu do misji? Masz zamiar przedostać się do Nashville? Czy będziesz wędrował gdzieś dalej? Podobno są u podnóży Gór Skalistych miejsca, gdzie jest jak na dzisiejsze czasy w miarę spokojnie.

- Musimy bardziej uważać. - pokiwał głową Morgan. - Po dotarciu do misji Gianni postaram się zadbać aby każdy z rannych i chorych otrzymał odpowiednią pomoc. Jak ludzie zostaną wyleczeni wyruszę do Nashville. Ojciec Gianni mi pomoże się tam dostać i jak tylko chcesz może pomóc i Tobie. Myślę, że ja lub Jeff poszukamy czegoś bezpieczniejszego, gdzie nie ma tak regularnych starć i takiego parcia na wojnę rasową. Jak znajdę takie miejsce postaram się tam coś dla mojej rodziny uszykować i się przeniesiemy. Nashville to tylko tymczasowe rozwiązanie. A ty co planujesz? Cały czas podróżujesz wykonując różne zlecenia? Nie chciałbyś się gdzieś zatrzymać na stałe?

- Chciałbym, ale albo brakowało gambli, albo nie brakowało kłopotów. Rozmawiałem wczoraj z Marią chwilę, opowiadała mi o Teksasie, mogłoby mi się tam spodobać. Słyszałem też plotki, że w górach Skalistych jest sporo miejsc, gdzie jest spokojnie. Byłbym wdzięczny, jak mi załatwisz przejście do Nashville u Gianniego. Odwdzięczę się odpowiednio. Swoją drogą podziwiam Cię, nie wiem jak to jest mieć rodzinę, czy przejmować się kimś więcej niż kumplem z okopu obok, a tobie w tych popapranych czasach udało się zbudować rodzinę i jakoś sprawić, że się w miarę trzymają i żyją. Może po Nashville ruszę z Wami, jeśli nie będzie to Wam wadzić. - zatrzymał się wpół słowa jakby wahał się czy następne słowa miały paść, ale po chwili powiedział. - Ta Maria? Ona była niewolnicą? Jest sama? Jeśli wiesz co mam na myśli…

- Myślę, że możesz ruszyć z nami i po dotarciu do Nashville. I wiedz, że gdyby zaproponowałby to ktokolwiek inny z tej zbieraniny, no może poza Kingiem i Marią, odmówiłbym z całą pewnością. - Nathan uśmiechnął się lekko. - Wiem, że z Teksasie jest ciekawie i nie lubią tam mutantów, które się faktycznie nie panoszą na każdym kroku. Całości pilnują Rangersi. Znam jednego i może nawet pomógłby nam się gdzieś tam osiedlić. Jak znasz jednego Rangersa to znasz ich dwudziestu. Oni chyba się wszyscy znają albo po prostu są jeszcze bardziej za sobą niż ci niebiescy z NYPD. - Morgan się chwilę zastanowił. - Maria była niewolnicą. Co robiła wcześniej nie mam pojęcia, ale to raczej wrażliwa osoba. Jak mówiłeś znam się na ludziach. Chyba coś ją łączyło z Randallem, ale nie jestem pewien. Jak ma dość oleju w głowie to nie potraktuje go inaczej jak chwilowej odskoczni od bycia samą. Raczej jest wolna i nie wygląda aby kogoś szukała czyli… jest warta uwagi. Jak kobieta sama się na Ciebie pcha od razu przechodzi Ci na nią ochota. - Morgan ściszył głos. - Dla przykłady Cly jest dobrą dziewczyną, ale chorą. Zamknięta w sobie, cicha, jedynie czasem się odzywa i ćpa. Myślę, że nadejdzie czas kiedy za działkę czy dwie będzie się sprzedawać chociaż… wolałbym tego uniknąć. To w głębi serca naprawdę dobra dziewczyna.

- Jak będziemy na miejscu w Nashville, to pogadamy o dalszej podróży, choć nie powiem, w kompanii zawsze raźniej. - potem skomentował słowa Nathana o Cly. - Nałogi to paskudztwo, na szczęście w Posterunku nie mieliśmy na nie czasu… może to i dobrze. Dobra reszta chyba się zbiera, przed nami ciężki dzień, z tego co mówił twój syn.

- Bez wątpienia będzie ciężko. - rzucił Nathan i ściszył głos. - I ja Ciebie też podziwiam. Jak na tyle lat walk świetnie się zachował twój kręgosłup moralny. W innych okolicznościach mógłbym go nawet uznać za nietknięty. To się ceni, Lynx…


Zaparte o niepewne podłoże stopy, napięte do granic plecy, ręce nacierające na wóz. Raz za razem, raz za razem... Wejść na wzgórze nie było łatwo. Nathan nie krył zmęczenia widząc, że nawet Wayland się zmachał. Fray też dyszał ciężko, ale w jego przypadku to było spowodowane bardziej mobilizacją reszty do działania. Nawet były frontowiec napierał mocniej słysząc krzyk tego psychopaty. Złapał się jednak na tym, że powoli, bardzo powoli ten psychopata stawał się "swoim psychopatą". Nie dobrze. Morgan nie mógł opuszczać gardy, bo tu gra szła o coś więcej jak jego życie...

Widok z góry zapierał dech w piersiach. Wypalone do fundamentów budynki, kikuty słupów wysokiego napięcia, megatony rdzy, stali, szkła i popiołu. W okolicy stała jedynie jedna budowla - zdawałoby się przecząca temu, że wszystko musi pójść z dymem. Morgan znał to miejsce. Paleniska. Niegdyś kilka malutkich skupisk ludzi, a dzisiaj... jedynie ostrzeżenie aby nie wchodzić mutantom w drogę. Szkoda, że to ostrzeżenie wcale nie ostudziło zapału wojaków, a jedynie dolało rozpuszczalnika do ognia.

Kiedy Jeff tłumaczył co to za miejsce i... to nie dla wszystkich jest oczywiste, że mutanty żyją w jamach? Morgan mieszkał po sąsiedzku z potworami tak długo, że taka wiedza weszła mu w krew. Była czymś tak oczywistym jak odpowiedź na 2+2.

Minęło ledwie kilka minut i byli pod znanym Jeffowi tunelem. Miejscem niebezpiecznym, niegościnnym. Miejscem, do którego ludzi powinno pchać tylko wtedy kiedy nie było innego wyjścia. Tak jak w ich przypadku. Wiadomość od syna Morgan przyjął spokojnie. W Zasranych Stanach wiele było miejsc takich jak to jednak... w niewielu musiał na szali postawić tak wiele. Życie swoje, swojej żony, swoich dzieci i wszystkich ludzi, którzy liczyli na jego pomoc. Musiał dać z siebie wszystko i... na początek uspokoić żonę.
 
Lechu jest offline  
Stary 24-03-2014, 10:19   #44
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Bała się.

Strach towarzyszył jej nieustannie, od momentu opuszczenia farmy. Nie pozwalał spać a kiedy w końcu, wyczerpana, zasypiała, napełniał jej sny bezradnością, bólem, krwią i grzebanymi pod ruinami ciałami dzieci. I jej. W ciągu dnia odbierał siły, tamował oddech, usztywniał mięśnie aż do bólu. Sięgał coraz głębiej i głębiej, roznoszony z krwią, stopiony z oddechem, przenikając do każdej komórki jej ciała. Każdego neuronu.

Czasami sądziła, że się już do niego przyzwyczaiła, tak jak przyzwyczaiła się do wszechogarniającego brudu, kurzu, smrodu. W końcu udawało się jej przecież opanowywać mdłości, które zalewały jej gardło na widok kolejnych, i kolejnych zwłok. Udawało nie myśleć o karawanie, płonącej farmie i rodzinie. Udawało jeść.

Chwilami udawało się jej też zapominać o strachu – kiedy zapatrzyła się na bawiące się dzieci Morganów, czasem podczas snu, zanim dopadały ją koszmary, lub podczas ostrego seksu z Frayem. Ale na dłuższą metę to nie pomagało – wyglądało, jakby lęk przyczajając się na chwilę, nabierał sił, aby zaraz wrócić w kolejnym ataku, mocniejszy, bardziej najeżony. Coraz bardziej łapczywy. Zniewalający.

Bała się otaczających ją ruin, mutantów, bólu. Bała się nocy, snajperów, a najbardziej noży i maczety, którą zabrała po zatruciu pyłem. Bała się, kiedy musieli wchodzić pod grożące zawaleniem ściany, i kiedy dzieci przestawały dokazywać i zastygały w nagłym bezruchu. Bała się tego, co się może z nimi – im - stać. I o innych. O Clayde’a, którego już nie było, a ciągle nie potrafiła go pożegnać. O Ezechiela, który zdecydowanie zbyt często pocierał skroń obok wyłupanego oka.

Bała się Fraya, tego, do czego jest zdolny, a jednocześnie bała się o niego. To też było męczące. A w dodatku głupie.
------

Clayde wrócił. Powinna się cieszyć, a czuła tylko coś na kształt zdziwienia. Że to możliwe. Chciała podejść, podziękować, objąć go, ale nic nie zrobiła. Stała i patrzyła.

Zapadła kolejna noc, nie pamiętała już która. Siedziała skulona pod ścianą w piwnicy, wtulona w mur. Niedaleko Samantha i Nathan siedzieli blisko siebie, a tuż obok spały ich młodsze dzieci. Maria nie spała, bała się zasypiać.

Jakaś postać zamajaczyła od strony schodów. „Zabójca maszyn” słyszała, jak nazywali go inni, choć nie wiedziała w sumie, co to znaczy. Zrzucił maskowanie, kamizelkę i hełm, dając ciału odpocząć. Był niezbyt wysoki – choć i tak dużo wyższy, niż ona - umięśniony. Twarz poznaczona bliznami. Automatycznie notowała szczegóły. Pewnie skończył swoją wachtę, zszedł do piwnic, gdzie reszta towarzystwa spała , zjeść, odpocząć. Wyczyścić broń. Wszyscy ciągle czyścili broń. Ona tez nauczyła się czyścic swój karabin. Wiedziała, które naboje do niego pasują, potrafiła ładować. Nie wiedziała, jak będzie ze strzelaniem. Oczywiście, strzelała z wiatrówki ojca. Z colta. Ale nigdy do ludzi. Miała nadzieję, że nie będzie musiała, że po prostu dotrą do misji Ojca Giannii...

- Lynx - rzucił mężczyzna cicho, siadając w kącie słabo oświetlonego pomieszczenia, tuż obok niej
- Maria. Maria Deakin - odpowiedziała. - Uratowałeś Clyade’a?
- Powiedzmy, że miałem mały wpływ na to, że uszedł z życiem z niewoli u mutantów, ale ratunkiem bym tego nie nazwał. Maria? Clyde mi trochę o Was opowiadał, byłaś w karawanie niewolniczej? Uratowaliście się z Clydem, Randallem i tym rannym starszym gościem?
- Ezachiel. Krewny mojego ojca, mój. Nie żyje. Tak, Randall zwinął mnie z farm
y. – mówiła niezbyt szybko, jakby raportując, krótkimi, urywanymi zdaniami.
- Jak w ogóle się tam dostałaś? Porwali Cię? Niewolnictwo jest tu, aż tak powszechne? - były żołnierz Posterunku zauważył, pomimo kiepskiego oświetlenia i brudu, pokrywającego twarz rozmówczyni, że jest dość atrakcyjną dziewczyną.
- Mówiłam - podniosła na niego zmęczone spojrzenie i zdziwiła się, bo zobaczyła na jego twarzy coś, co widywała u chłopaków na farmie. Zainteresowanie. Sympatię. A może to było coś innego a jej się tylko wydawało w tym półmroku? - Randall zwinął mnie z farmy. Po.. porwał – niosące upokorzenie słowo nie chciało jej przejść przez gardło, wypluła je.- Z innymi łowcami z karawany. Nie wiem, czy jest powszechne.. chyba. – teraz dopiero przypomniała sobie historie o niewolnictwie, powtarzane wieczorami przez starszyznę. - Tam było dużo ludzi. W karawanie. Dużo nie przeżyło. Całe życie mieszkałam na farmie. Byli żołnierze... ochrona... ale nie zdążyli. Wszystko spłonęło.
- Znaczy się, On Cię porwał w sensie jako niewolnika? Bo chyba moja percepcja mi dziś siada.

Pokiwała głową.
- Mnie, innych… starszych zabili. Widziałam, chciałam go wtedy zatłuc, był, jest, silniejszy… Nie pamiętam już, kto żyje, kto zginął, kto zaginął...wspomnienia się nakładają. Ty pamiętasz wszystko?
- Niektórych rzeczy wolałbym nie pamiętać, a te nie chcą z umysłu ulecieć…
- przerwał na chwilę, a przed oczyma znowu stanęła mu panorama palonej wioski i krzyki zabijanych cywilów. - Generalnie jednak masz rację, czasami wszystko się tak miesza, że człowiek traci poczucie chronologii. Moi bliscy - głos mu zadrżał - też nie żyją. Co masz zamiar robić jak dotrzemy do Gianni?
- Nie wiem
- potrząsnęła głową.- Nie myślałam… po prostu żyję. To wszystko.

Spojrzała mu w twarz, poruszona zmianą tonu głosu.
- Bliscy? Przykro mi... Rodzina?
- Niepotrzebnie jest Ci przykro, pamiętam tylko matkę, ale chciałbym ją zapomnieć. Reszty nie znałem, a lata szkoleń i służby w Wędrownym Mieście nie pozwalały na nawiązanie jakichś bliższych relacji…
- Co to jest Wędrowne miasto?
- Posterunek, niektórzy nazywają go tak, bo cały czas się przemieszcza, żeby Maszyna nie namierzyła go łatwo, nie jest to najlepsze miejsce do życia, ale znam gorsze.
- Jaki posterunek? Jak żołnierze? Ochrona?
- To wspólnota naukowców, żołnierzy ocalałych z Wojny, którzy zorganizowali regularne oddziały do walki z maszynami. Przynajmniej kiedyś tak pewnie było, teraz to zbieranina frakcji, polityków i wewnętrznych gierek, a na ich celowniku nie zawsze jest Moloch. Naprawdę nie słyszałaś o Posterunku?
- ostatnie pytanie wyrażało może zbytnie zdziwienie, ale Lynx uświadomił sobie, że dziewczyna raczej nie podróżowała dużo, większość swojego życia spędzając na farmie rodzinnej. - A twój dom? Gdzie się znajdował? - zapytał wyciągając z plecaka zestaw do czyszczenia broni i rozkładając karabin.
- W Teksasie. Posterunek był obok, niedaleko, chronili nas przed rabusiami. Ale nie walczyli z Molochem.
- Mówisz pewnie o lokalnych strażnikach, jak wy ich tam nazywacie Strażnicy Teksasu?
- Tak.. ty jesteś z innego Posterunku, prawda? Ojciec zawsze mówił, że powinniśmy pilnować naszej ziemi i nie interesować się za bardzo tym, co poza nią. To ściąga kłopoty.
- Twój ojciec był mądrym człowiekiem. Jak tam jest w Teksasie?


Jej twarzy zmieniła się, mignął na niej spokój, mięśnie się rozluźniły. Nawet uśmiechnęła się lekko.
- Normalnie. Sieje się, zbiera, karmi zwierzęta, jeździ konno. Nie ma dymów, nie ma ruin. Nikt nie strzela do ludzi. Normalnie. Możesz iść, iść i nie widzisz nic, poza polem. Piłeś kiedyś mleko? Świeże?
- To musi być świetnie miejsce. Mleko? Nie, nie piłem… na Północy to wszystko przypomina linię ognia, okopy, ruiny, smród dochodzący z instalacji Molocha z Północy. Niespecjalnie ciekawe miejsce, ale ten Teksas brzmi kusząco. Szukam miejsca, gdzie kiedyś będę mógł osiąść, a to co mówisz brzmi ciekawie. Nie macie tam żadnych wojen? Mutantów?
- Czasem ktoś się pokłóci o ziemię, biją się, ale zabijanie jest nieekonomiczne. Mamy armię, do ochrony. Tyle
. – posmutniała, skuliła ramiona, wciskając się jeszcze bardziej w ścianę. - Tyle, że ja nie mam do czego wracać. – dokończyła cicho i zaraz zapytała
- A tutaj? Wszędzie sa tylko ruiny?
- Nie w całych Stanach. Służył ze mną gość z Nowego Jorku, ponoć nieźle się tam odbudowują. Słyszałem też, że w Appalachach też jakoś się organizują. Gdzie niegdzie ludzie starają się wrócić do normalności, ale czy ktoś wie, jak ona w ogóle wyglądała?
- Dla mnie normalnie jest tam, gdzie nie ma ruin. Ciągle się boję, że to wszystko się zawali. Śni mi się to. Nie pożar farmy, nawet nie to, co się działo w konwoju, ale właśnie zawalające się ruiny. Na mnie. Przygniatają mnie.
- Ja chciałbym mieszkać w miejscu, gdzie nie musisz spać z pistoletem pod poduszką, albo chociaż zamiast pyłu i kurzu na ziemi rośnie trawa, mam nadzieję, że w Nashville sprzedamy nasze gamble i będę mógł się wynieść w jakieś ciekawsze miejsce.


Znów na niego spojrzała, z zazdrością.
- Chciała bym tak umieć.. planować. Nie myśleć o teraz. Przestać się bać.
Weteran westchnął głęboko - Ostatnio myślę tylko o teraz i o przyszłości. Przeszłość zostawiłem za sobą i mam nadzieję, że po mnie nie wróci. Bać? Strach jest pożyteczny, napędza, mobilizuje do działania. Na Froncie, bez strachu nie przeżyjesz dnia…
- Mobilizuje. Może. Męczy. Cały czas jestem zmęczona. W głowie, nie w ciele. Rozumiesz?
- Rozumiem, zwłaszcza po kilku bezsennych nocach
- czyścił energicznie karabin. - Czyli nie masz żadnych planów na przyszłość?

Pokręciła głową. Milczała przez chwilę, ciszę przerywał tylko odgłos naolejowanej szmatki przesuwającej się po metalu. Zebrała się w końcu na odwagę.
- Jesteś pierwszym, który cokolwiek rozumie. I słucha. Doceniam to. Dziękuję.

Żołnierz poczuł się trochę dziwnie, sam nie wiedział, czy to przez to, że się tak przed nią otworzył? Nie zdarzało mu się to często, ba, prawie nigdy. “Może to przez to zmęczenie” - ostatni dzień był bardzo intensywny.

Wyczuła jego zmieszanie, choć nie bardzo wiedziała, czego dotyczy. Ale że dorastała wśród chłopaków, to już dawno zorientowała się, że w takich momentach mężczyźni wolą być sami. Uśmiechnęła się więc tylko, zmęczonym uśmiechem.
- Dobranoc, Lynx - powiedziała, układając się wygodniej pod ścianą.

Tej nocy śniły się jej łany zboża, łagodnie falujące w rozgrzanym, letnim powietrzu.


-------


Noga. Odcięta noga. Nie zwymiotowała, nawet nie poczuła mdłości. Panika ją zmroziła. Noga tego staruszka, który kręcił się obok Morganów… To mogła być głowa. Każdego z nich. Ktoś wszedł do budynku? Ostrzeżenie? Przed czym? Po co?

Nie wiedziała. Ale to nie miało sensu. Druga hipoteza – choć szalona – wydawała się bardziej realna. Ktoś z nich. Fray. Nazwisko wskoczyło jej do głowy, poza kontrolą świadomości, automatycznie. Nie kontroluje się. Zabije ich wszystkich. Po kolei. Był szalony. Spokojnie, nie nakręcaj się. Nie nakręcaj.
A może to nie szaleństwo, a gamble na wozie? Ktoś chce ich przestraszyć, wypłoszyć, zabrać fanty.

Fray. Nie nakręcaj się.

Potem mężczyźni znaleźli dziurę zasłonięta dyktą. Powinno ją to uspokoić. Nie uspokoiło.

------


Odgarnęła włosy ze spoconego czoła, rozmazując brud na twarzy. Wóz był cholernie ciężki. Chociaż, w sumie, to dobrze – kiedy człowiek robi coś konkretnego, nie ma sił ani czasu na myślenie.

Tunel wśród ruin. Popatrzyła, wyraźnie zaniepokojona, w głąb tunelu. Wychowana na farmie nie znosiła zamkniętych przestrzeni. Które w każdej chwili mogły się zawalić człowiekowi na głowę …

- Nie ma innej drogi? - zapytała, raczej proforma, bez wielkiej nadziei, nie kierując słów do nikogo konkretnego. - Dlaczego tamta tyczka jest wbita tak dziwnie? - wskazała dłonią, ale nie podeszła. Nie chciała oglądać z blisko kolejnego trupa.

- Jaki przewodnik taka droga. Jak jesteś Maria ciekawa to tam jest trup. – poinformował ją Fray - Możesz sprawdzić i go ograbić, tylko pestki daj tym, którym się przydadzą. Właśnie, ma ktoś na zbyciu śrut lub brenekę?

Randall usiadł na wozie i zaczął grzebać przy swoich kabinach. Podczas tej czynności spojrzał na Ezechiela i Lynxa:
- Jesteście gotowi?

- … - Jeff chciał już coś powiedzieć, ale zgromiony spojrzeniem ojca jedynie pokiwał z zażenowaniem głową.

Ezechiel skinął głową. - Zerknijmy tylko na sztywnego.

Maria wyciągnęła karabin i przewiesiła go, ukośnie, przez pierś. Nie była gotowa. Ale nikogo to nie obchodziło

Potem podeszła do Fraya i wyciągnęła coś z plecaka.
- Mam takie - otworzyła dłoń. Fray rozpoznał kilkanaście łusek kalibru 5.56x45 mm i kilka naboi kalibru 5.56x45 mm.

Randall spojrzał na nią znad strzelby w której właśnie zmieniał kolejność naboi. Podniósł jeden.


- To jest nabój do strzelby. Ale te cztery przydadzą mi się do karabinu. Mogę?
Po sekundzie zastanowienia się kontynuował.
- Strzelba bardziej by mi się przydała w tunelu. Szczególnie jeżeli moje podejrzenia się sprawdzą.
Podała mu naboje, a potem poszła za Ezachielem.

Nie podchodziła zbyt blisko, ale nawet z pewniej odległości widziała poszarpane, pocięte ciało kobiety. Żyła, jeszcze, zdążyła powiedzieć kilka słów. Zanim Ezachiel ją… dobił. Maria zachłysnęła się, bo choć rozumiała –na logikę - że było to jedyne rozsądne wyjście i że zaoszczędził kobiecie cierpień, to ciągle nie mogła się z taką formą pogodzić.
„To jak cielak, co się urodzi bez nogi. Trzeba go dobić, bo inaczej zdechnie w męczarniach”. Jak cielak, jak Ridley, jak Ursula.. znów zebrało się jej na mdłości, ale szybko je opanowała – od jakiegoś czasu nie rzygała już od byle czego.

-----------

Uznali, że to jedyna droga. Mogła albo pójść z nimi, albo zostać przy wylocie tunelu. Obydwie opcje oznaczały śmierć, więc poszła – łatwiej chyba ginąc wśród... swoich. Chyba.

Na przedzie szli Randall i Jeff, potem wózek pchany przez Cly, Marię, Clyde’a, Samantha i dzieciaki przywiązane do niej liną .
Ezechiel pilnował boków, a pochód zamykali Nathan i Lynx
Jako źródło światła używali latarek, mieli je chyba wszyscy, poza Cly, Samantą i dzieciakami.

Karawana ostrożnie zapuściła się w głąb tunelu. Upływ lat, brak wentylacji i wszechobecna wilgoć zrobiły swoje. Na ścianach pięły się przerażające konstelacje pleśni i grzybów, które w świetle latarek wyglądały, jakby oddychały. Co jakiś czas dostrzegacie dawno wypalone pochodnie, osadzone na metalowych podkowach wbitych w ścianę.

Kiedyś tunel wyglądał tak:

Teraz tylko prawy pas był przejezdny. Lewy zapełniony był wrakami samochodów i innych pojazdów, także wozów podobnych do waszego. Galeria po lewej stronie obłożona została blachami, workami z piaskiem i innym śmieciem, mającym ochraniać ewentualnych podróżnych.

Śmierdziało.

Droga skręcała delikatnie w prawo. Po kilku krokach po prawej stronie ukazały się przeciwpożarowe drzwi, nadgryzione zębem czasu. Jeff idący na przodzie, podniósł otwartą dłoń do góry, mimo tego tylko Randall zatrzymał się w miejscu przyklękając. Wóz był pchany dalej, dopóki Ezechiel kilkoma przekleństwami nie zatrzymał grupy. Chłopak chyłkiem przekradł się do drzwi, popychając je delikatnie. Stare zawiasy zaskoczyły, jednakże po kilku centymetrach, zastygły w miejscu. Coś blokowało drzwi od drugiej strony. Jeff jeszcze przez kilka chwil oświetlił cały teren starając się znaleźć przyczynę zatoru, jednakże w końcu zrezygnował wracając do Randalla.
- Nie pójdą. - Wyszeptał do najemnika, obserwującego przez noktowizje ciemność korytarza.
- Coś tam jest. - Odpowiedział Randall wskazując na wprost. - Rusza się.

Nagle jedno ze źródeł świateł z tyłu zgasło. Ktoś nerwowo walczył z przełącznikiem, poddając się po kilku sekundach.
Randall klepnął w ramię Jeffa, który wpatrywał się w tył konwoju, wskazując mu ruch zza stertą śmieci oddaloną od nich o kilkadziesiąt metrów.
- Coś tam jest. - powtórzył.
Maria pojechała wzrokiem za jego spojrzeniem.

Jakby wywołał to, tymi słowami, po tunelu zaczął nieść się echem dźwięk uderzeń, jakby kamień o kamień. Raz za razem.
Fray spokojnie podniósł karabin do ramienia. Palcem upewnił się, że selektor jest na odpowiednim położeniu.
- Spokojnie.
Cichy szept. Wargi rozciągnęły mu się w uśmiechu. Czekał, widząc świat w swoich własnych, prywatnych zielonych okularach. Nie wypatrzył nic niepokojącego.

Lynx z pistoletem maszynowym w dłoni omiatał wzrokiem uzbrojonym w noktowizję swoją część strefy. Tunel jarzył mu się w różnych odcieniach zieleni, a wzrok snajpera przeczesywał zepchnięte na drugi pas wraki samochodów i barykady worków z piaskiem. Był prawie pewien, że coś przesuwa się pomiędzy metalowymi płytami na galerii. Podążą w stronę, z której przyszli.
Konwój się zatrzymał, z przodu prawdopodobnie natrafiono na ruch, albo coś blokowało drogę. W każdym razie on nie rozpraszał się tym, mieli trzymać się planu.

Wayland postawił na komunikację: - Jak z przodu? Ja mam ruch na mojej prawej - głos Givensa był zimny i opanowany. Rozłożona kolba Krissa powodowała znajomy ucisk na ramieniu, oddychał równomiernie gotów do otwarcia ognia.
- Ruch z przodu. Po prawej zablokowane drzwi.
Głos Fraya nie był zimny, powoli wpadał w zaśpiew, słychać w nim było rosnące podniecenie i radość.
Jeff wodził karabinem po przedpolu, wyciągając z mroków kształty wraku.
- Ruszamy? - Zapytał wyraźnie przestraszony.
- Tego chcą młody. Żebyśmy się bali, znerwicowali i ruszyli przed siebie. Niech oni stracą nerwy. Czekamy.

Givens nie podzielał zdania Randalla, ale widział, że w tej sytuacji należy zachować spokój, a różnica zdań obu żołnierzy, mogła u reszty wywołać niepotrzebny niepokój i panikę.

Lynx jest teraz całkowicie pewien, że coś przemierza skulone galerię. Wydaje Ci się, że jest tam więcej niż jeden “osobnik”. Nathan wskazuje Ci karabinem tamto miejsce i dłonią daje sygnał, by je sprawdzić.

- Stoimy - uciął krótko Givens, nie spuszczając oka z galerii - nie łamiemy szyku.

Maria przycisnęła się do ściany. Napięcie narastało, powoli, nieuchronnie. Dopóki pchali wóz mogła się skupić na zadaniu, nie myśleć o otaczających ją ścianach i czających się w ciemnościach napastnikach. Teraz, kiedy stanęli, czuła jak jeżą się jej włosy na rekach a zimny pot płynie po kręgosłupie.
Maria wpatrywała się w sytuację z przodu, próbując wyłowić coś w świetle latarek. Nagle wzdrygnęła się czując, że coś ciągnie ją za rękę.
Nie wrzasnęła tylko dlatego, że gardło miała kompletnie ściśnięte. Spojrzała.

Obok stało jedno z dzieci Morganów - mały chłopiec trzymał ją za rękę. Oczka błyszczące na brudnej buzi. Wzrok Mari przyciągnęła jednak jego matka. Kobieta z kieszeni płaszcza wyciąga rewolwer.
Maria ścisnęła delikatnie rękę malca.
- Wszystko będzie dobrze - szepnęła, choć uważała, że oszukiwanie dzieci to paskudny nawyk.
Przeniosła spojrzała na kobietę.
- Co robisz?
Kobieta przestraszyła się jej głosu, ale na jego dźwięk schowała z powrotem rewolwer do kurtki. Nie odpowiedziała, popychając wóz do przodu.
- Bez paniki - rzucił do kobiet Ezechiel. - Wy sięgacie po broń tylko w ostateczności. Nikt nie wali na oślep.
Kobieta tylko kiwa głową przerażona, a to dopiero pierwsze kilkaset metrów.

Maria też była przerażona. I miała już pewność, ze nie wyjdą z tego żywi. Trzęsącymi się dłońmi ścisnęła mocniej karabin latarkę.

- Fray? Jak u Was? Ruszamy? - snajper powoli zdawał sobie sprawę, że nie mogą tkwić tu cały czas. - Mam ruch na lewo, na galerii, chyba w waszą stronę.
- Drzwi. Ezechiel, Jeff, spróbujcie otworzyć drzwi.

Jeff potwierdza ruchem głowy. Jeszcze raz próbuje otworzyć drzwi. Nic z tego.
- Cicho, nie pójdą. - Szepcze.
- Go.

Zostawili zamknięte drzwi za sobą, Maria też widziała – wyczuwała - ciągły ruch na galerii. Przykuliła się, byli wystawienia jak na widelcu, te mutanty – na pewno były to mutanty, kto inny – wystrzelają ich jak kaczki. Panika podeszła jej do gardła, zamrażając, odcinając oddech. Przycisnęła się mocniej plecami do ściany, żeby opanować drżenie ciała.
"Strach jest pożyteczny". – słowa wyskoczyły z zakamarków pamięci. - "Na Froncie, bez strachu nie przeżyjesz dnia…"
Strach jest pożyteczny – powtórzyła sobie. Zmusiła płuca do pracy a ciało do ruchu.

Karawana rusza dalej, prosto w mroczny korytarz. Na śmierć.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 24-03-2014, 11:16   #45
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Snajper zaczął montować manekina, tak, by ewentualny wróg jego wziął za cel, sam zaczął przygotowywać sobie stanowisko obserwacyjne trochę z boku przy ścianie, gdzie w murze ziała dziura na kilka cegieł, pozwalająca obserwować przedpole. W międzyczasie zagadał do swojego towarzysza na warcie:

- Umiesz się obsługiwać z bronią, a ten Scar to świetna spluwa. Używałem kiedyś podobnego, tylko z dłuższą lufą. Służyłeś czy służysz gdzieś? Znasz te okolice jak rozumiem? - Givens próbował jakoś zagaić rozmowę. Za dużo nie wiedział o okolicy, a młody Morgan najwyraźniej czuł się jak u siebie. Temat broni był tematem uniwersalnym obecnie, to jakby przed wojną rozmawiać o pogodzie. Teraz ta była parszywa, nie ważne czy świeciło słońce czy padał deszcz.

Jeff nie odzywał się zbyt dużo. Był spokojny. Zajął pozycję z dala od manekina, nieopodal Waylanda, ale kila dziur w ścianie dalej. Chłopak wyglądał na zdecydowanie starszego niż w rzeczywistości był, a jego głos nie zdradzał wieku bardziej niż wygląd:

- Miałeś wersję snajperską. - stwierdził bardziej niż zapytał młodzik. - Ja od dawna szukam granatnika FN40GL do tego, ale znaleźć ciężko. Jestem jednym z Poszukiwaczy. To grupa mieszkańców wszystkich trzech enklaw zajmująca się ich ochroną przed zagrożeniami z zewnątrz… Okolice znam bardzo dobrze. A ty? Ile lat służyłeś?

- Dwa kontrakty - powiedział, rozwijając na podłodze na stanowisku obserwacyjnym koc - czyli dziesięć lat służby liniowej. Ze szkoleniami innymi pierdołami wyjdzie z piętnaście. Opowiedz mi coś o tej okolicy? Czego prócz mutantów można się spodziewać w tych ruinach? Są jakieś zorganizowane grupy bandytów? Mutantów? A samo Nashville? Duże jest? Znalazłaby się tam praca dla gościa jak ja? - kątem oka zauważył, że młody Morgan nie rozstaje się z pistoletem, a bezpiecznik Scara nie jest w pozycji “safe”. Młody albo z własnej inicjatywy albo z ojcowskiego polecenia nie ufał Waylandowi. “Mądry dzieciak” - pomyślał zabójca maszyn z uznaniem. Rozpiął kamizelkę i położył ją obok legowiska. Wyciągnął lunetę, którą wcześniej zdjął z karabinu zdobytego na mutantach i zaczął przyglądać się okolicy. Najbliższa tonęła w ciemnościach, żadnego ogniska, czy choćby najmniejszego odblasku. Na granicy widnokręgu majaczyły światełka, pewnie to były większe osiedla ludzkie, do których zmierzali. Pewnie misja albo Nashville.

- Kupa czasu… - zamyślił się na chwilę Jeff. - Jak zapewne wiesz okolica składa się z trzech enklaw. Nashville, Pineville oraz Amityville. Nashville jest największa z nich i obecnie prowadzi wojnę z mutantami. Nowy burmistrz ponoć odwala tam dobry kawał roboty. Pozostałe dwie enklawy upadły… - lekko opuścił wzrok młodzik. - My byliśmy z Pineville, które zostało zaatakowane Czarnym Opadem. To gaz bojowy wywołujący duszności prowadzące do śmierci, a nawet jak je przeżyjesz zabiją Cie ludzie pod wpływem halucynacji. Jedyny ratunek to dobra maska, ze świeżym filtrem i i ucieczka. Chyba, że lubisz zabijać swoich… - chwilę się zamyślił. - Sorry. Nie chciałem Ciebie oceniać. Od czasu poznania tego popierdolonego Randalla trochę mniej wierzę w ludzi.

- O niego też chciałem zapytać. Długo jest z Wami? Trochę o nim słyszałem, w sumie też walczył dla Posterunku, choć za pewne on walczy tylko dla siebie. Jest śmiertelnie niebezpieczny i uwierz mi, to kawał skurwysyna. W innych okolicznościach bym się cieszył, że mam go za sobą. Tylko nigdy nie wiadomo co mu strzeli do tego zakutego łba. Uważaj na swoją szóstą, przy nim, ale chyba nie muszę Ci tego mówić. Ta wojna z mutantami długo już trwa? Są oni jakoś zorganizowani, w oddziały? Ktoś tam u nich dowodzi? Nie odpowiedziałeś mi na pytanie o tych bandytów? I kim są Ci Przeszukiwacze? - kluczem do przetrwania, było poznanie terenu, a o Nashville Lynx wiedział niepokojąco mało, dlatego cieszył się, że młody Morgan udostępniał mu trochę ze swojej wiedzy. Rozmawiali cicho, Wayland przepatrywał okolicę przez zdobytą lunetę, dzięki noktowizji wbudowanej w wszczep nie sprawiało mu to najmniejszej trudności.

- Z nami jest około dwa dni. Ja podróżowałem wcześniej z moją rodziną, Pascalem i Cly. No nie licząc psa. Może Randall to kawał skurczybyka, ale zauważ, że albo ma cholernie mocną psychikę i jeszcze się nie zapił na śmierć po tym co widział albo też ma słabą psychikę, a przeżył tyle samo co ojciec. Będę na niego uważał. Wojna trwa długie miesiące. To mutki rozpierzyły Amityville i nie wiadomo czy nie one stoją za atakiem tym gazem na Pineville. Są inteligentni, mają oddziały podobne do ludzkich i… są raczej sprawniejszymi zabójcami. Mają dowódcę, ale to za wysoko jak na mnie. Dość znaczącym osobnikiem był ten, którego ty zabiłeś. Bandyci są jak wszędzie. Kiedyś było ich o wiele mniej, ale teraz pozwalają sobie na wiele kiedy Ci dobrzy są osłabieni walką z mutantami. Cóż… Przeszukiwacze to coś w podobieństwie do szeryfów naszych enklaw. Tak jak w NY mają gliniarzy, w Taksasie Rangersów, w Miami Rzecznych, tak my mamy Przeszukiwaczy. - młodzik zamilknął na chwilę. - Naprawdę wielu nas ostatnio zginęło…

- Przykro mi, też straciłem sporo znajomych na Froncie - przyjaciół to byłoby jednak zbyt duże słowo - wiem jak to jest. Miejmy nadzieję, że nasza droga do misji Gianni będzie w miarę bezpieczna, choć to słowo zakrawa na sarkazm ostatnio. Po drodze można spotkać wasze oddziały Przeszukwiaczy? Wychodzicie w teren rozumiem w większych grupach?

- Na to, że kogoś spotkamy w tej zawierusze są minimalne szanse. Nasi wychodzą w grupach, ale bywa i że po dwie osoby. Po ostatnich wydarzeniach w Nashville, zniszczeniu Pineville wielu musiało ratować rodziny, część dobytku. Nikomu z nich nie jest łatwo i nie wiem kiedy znowu się w większej grupie zbierzemy… Oby trasa była bezpieczna chociaż faktycznie sam w to nie wierzę. Za dobrze znam te ruiny.

- Jak myślisz sprzedamy te gamble u Gianniego albo w Nashville z zyskiem? Nie znam tutejszych przeliczników, w jednych miejscach czegoś potrzebują w innych priorytetem jest coś zupełnie innego.

- Większość pójdzie u Gianniego. Taka zbieranina ma olbrzymie zapotrzebowania chociaż na olbrzymią przebitkę bym nie liczył. Resztę kupią w Nashville. Jestem niemal pewien, że kupią wszystko, bo nie jest to zwykły złom. Raczej większość to poszukiwane rzeczy. Macie każdy zaklepane co kogo czy dzielicie po równo na osoby? - zapytał młody unosząc głowę w kierunku snajpera.

- Dzielimy się po równo, sami z Clydem byśmy nie pociągnęli wozu, bez twojego ojca i Fraya. Do podziału jest sporo, także to było logiczne rozwiązanie. tylko teraz dowieźć to do misji albo Nashville, a to może być trudne.

Rozmowa się urwała, Lynx zajął się obserwacją, podobnie jak młody Morgan. Przypominał mocno swojego ojca. Ojciec? Rodzina? To dla niego wydawały się takie abstrakcyjne pojęcia, nigdy nie myślał takimi kategoriami, a już na pewno nie wtedy, kiedy w ataku wściekłości rozbijał głowę swojej matki o metalowy stół w pokoju odpraw. To przez nią miał koszmary, przez te cholerne rozkazy. ”Są zbędni… przeszkadzają … dla dobra sprawy… strategiczne znaczenie … eksteminacja to jedyne rozsądne rozwiązanie…”, przez tyle lat karmiła go tą indoktrynacyjną papką, a on słuchał. Słuchał i strzelał, zamiast maszyn i mutantów, kazano mu mordować nieposłusznych, karać niesubordynowane wioski… Zamrugał powiekami, chcąc wyrzucić nawarstwiające się pod nimi obrazy, miał wartę nie mógł się rozpraszać.

*****

Reszta nocy minęła mu spokojnie. Wyczyścił karabin i przejrzał ekwipunek. Przytrafiła mu się również bardzo ciekawa rozmowa z Marią. Dziewczyna? Kobieta? Na zmęczonej i brudnej twarzy nie mógł dokładnie określić wieku, choć głos miała świeży, choć nieco przygnębiony. Bała się, to szło wyczuć i bez jej słów. Wydawało mu się, że nadzieja ją opuszcza, musiała sporo przejść… zniszczona farma, potem porwanie i podróż w karawanie niewolniczej. Sporo… żeby się bać… o dziwo rozmowa z nią, pomimo początkowej szorstkości i zacinaniu się Waylanda odprężyła go. Pierwszy raz od bardzo dawna, kładł się spać wyciszony, choć nie zapomniał położyć odbezpieczonego pistoletu tuż obok. Najważniejsze, że koszmary nie wróciły, nie musiał od nowa oglądać makabrycznego filmu, który co jakiś czas przewijał się przez jego umysł, powodując, że przeszłość wyciągała po niego swoje szponiaste łapy.

Rano wstał wypoczęty, choć musiał rozciągnąć zdrętwiały od leżenia na plecaku kark. Makabryczne znalezisko, które później odkryli, nie sprawiło, że poczuł się lepiej. Odcięta noga, coś jak straszak, ktokolwiek to zrobił chciał zasiać w ich sercach zwątpienie i paranoję. Jego specjalnia cała sytuacja nie obeszła. Widział już gorsze rzeczy, niż amputowana kończyna. Uznał, że musi porozmawiać z Nathanem. Clyde i Jeff kręcili się po pomieszczeniu, więc z pewnością znajdą jakieś ślady. Póki co postanowił trzymać się na uboczu i dowiedzieć się paru rzeczy od Nathana.

*****

Ruszyli w drogę, przeciągając wóz ciasnymi uliczkami zrujnowanego miasta. Lynx to pomagał przy ciągnięciu wozu, to torował drogę, to zamykał tyły. Cały czas obserwował okolicę, czuł niepokojące swędzenie z tyłu czaszki. Coś mu mówiło, że sylwetki, które widział w nocy, nie opuściły okolicy. Miał przeczucie, graniczące z pewnością, że ktoś ich śledzi. Watpił, żeby jego oczy płatały mu figle. Gdzieś między ruinami mignęła sylwetka, albo szary cień. Ktokolwiek ich śledził, nie miał albo wystarczających środków by ich zaatakować, albo czekał na dogodną okazję.

Szlak do Nashville prowadził przez stary tunel samochodowy, jak dla niego, to było idealne miejsce na zasadzkę, tyle, że przejście górą, przez kilka kwartałów wypalonych ruin, było równie idealne. Przed wejściem, kilkadziesiąt metrów przed nimi na ziemi leżało ciało. Ktoś albo bardzo chciał ich wystraszyć, albo bardzo chciał, żeby poszli górą. Naradzali się sporą chwilę, próbując znaleźć jakieś rozsądne rozwiązanie. W końcu Clyde, Ezechiel i potem Nathan podeszli sprawdzić ciało. Wayland został przy karawanie.

Stojący kilkadziesiąt metrów dalej Lynx, przyglądał się całemu zajściu przez lunetę M110, oderwał oko od okularu i szepnął do stojącego obok Randalla: - Miałeś rację, nasz trup nie do końca jest martwy - powiedział to tak, by nie wzbudzać paniki u reszty. - Albo chcą nas zdestabilizować psychicznie, albo chcą żebyśmy do tunelu nie wchodzili, tylko puścili się przez ruiny, choć ten tunel śmierdzi mi kurwa na kilometr cholerną zasadzką.
Fray wzruszył ramionami, upewnił się, że nikt inny nie jest w pobliżu.
- Jak się uda zagramy w ich grę. Obaj mamy noktowizje, latarki… Ale dzieciaki pewnie padną. Pilnujmy sobie nawzajem pleców, nie ufam tym Morganom.

- Jak mniemam, nie ufasz nikomu - bardziej stwierdził, niż zapytał Givens. - Więc pewnie mi też? Pewnie się domyślasz, że ja też nie mam powodu ufać Tobie. Siedzimy w tym gównie razem z nimi, więc oszczędź mi takich gadek. Im nas więcej, tym mamy większe szanse przejść przez tunel, widzisz tą babkę co tam zdycha w kałuży własnej krwi, moczu i kału? Ona poszła sama prawdopodobnie… Swoją drogą szkoda że nie mamy jakichś flar ale pochodnie będą musiały wystarczyć. Poczekamy co powie reszta jak wrócą…

- Pewnie, że sobie nie ufamy. Ale z tego co o Tobie słyszałem jesteś racjonalny. Nie walniesz mi w plecy bo nie poszedłem szukać dzieciaka czy coś. Współpracujemy bo dzięki temu przeżyjemy. Prosta sprawa. Lubię proste sprawy. Z nimi coś mi śmierdzi dlatego wolałbym wiedzieć, że ktoś mnie pilnuje gdy do nich się odwrócę. A do kogo innego miałbym się o to zwrócić? Zaćpanej latynoski? Rozhisteryzowanej Marii czy Ezechiela? Nie chce byś mi zdradzał swoje sekrety i powierzał opiece nastoletnią córkę. Po prostu potraktował jak członka oddziału. Chyba jako jedyni wiemy co to znaczy. A co do zasadzki… Wolę się z nimi mierzyć przygotowany. Załóżmy, że ominiemy tunel w którym faktycznie się zasadzili a oni pójdą naszym śladem i spróbują powyżynać nas we śnie? Albo podczas srania? Nieustanna czujność jaką byśmy musieli zachować zabije większość z nich. Wytrzymam ja, Ty, Ezechiel i może Nathan. Ale ten się załamie, gdy zginie ktoś z jego rodziny. Dlatego liczę, że są w tym tunelu, ale nie przewidzą ile o nich wiemy i jak dobrze jesteśmy wyposażeni. Że połamią na nas zęby i kosztem małych strat będziemy mieli spokój aż do misji.

- Spoko, taka argumentacja mnie przekonuje. Mam nadzieję, że masz rację, w każdym razie damy skurwysynom popalić. Ważne, żeby nie dekoncentrować się przy wyjściu, jak poczujemy się bezpieczni to już po nas…

- I to dlatego Tobie Lynx najbardziej ufam podczas tej akcji. Ja bym szarpał nas gdzieś w połowie, trochę przed. Zmusił do bieganiny, wykrwawiania się. Główny atak przeprowadziłbym jednak za trzema czwartymi drogi. Gdy będziemy rozluźnieni a w momencie ataku głupio pójdziemy na pałę zamiast trzymać pozycje i wykorzystać przewagę broni. Do tego zostawiłbym grupkę za wyjściem, żeby dorwać niedobitków, którym uda się zwiać. A Ty jakbyś to zrobił?

- Ustawił snajperów na wyjściu z tunelu i grupę szturmową, która by ich na nich gnała przez tunel - zażartował - ale twój plan też mi się podoba. - Nie miał zamiaru przed Frayem, ujawniać swoich planów, czy wiedzy, wolał wszystko obrócić w żart.

Fray chyba nie zrozumiał żartu bo pokiwał głową.
- Najprawdopodobniej nie walczymy jednak z zwartym oddziałem chociaż istnieje i cień takiej ewentualności. Najgorzej, że reszta zlekceważy przeciwnika jeżeli to faktycznie mutki z nożami. A nóż na krótkim dystansie jest tak samo śmiercionośny co śrutówka. Jeśli moje przypuszczenia się sprawdzą to nie będą zdyscyplinowani. Będą działać według planu ale nie będą zgrani tak jak oddział wojskowy. Według Twoich obserwacji nie mają broni palnej. To i dyscyplina musi być naszym atutem. Tylko, że mamy ze sobą zgraję cywili. Uzbrojonych ale jednak. Nawet my mimo, że byliśmy podobnie szkoleni nigdy razem nie walczyliśmy. Wiele bym oddał za trzech zgranych ze mną ludzi.

Od strony tunelu wrócił King, niosąc w ręku pęk pochodni.

- Przydadzą się na coś? Ciężko trzymać broń i źrodło światła... - po chwili zauważył drobne napięcie panujące między mężczyznami, jakby tamci koncentrowali się przed wejściem do tunelu - Tamta kobieta… ledwo żyje, ale nie chce żeby “pomóc” jej odejść. W każdym razie według jej relacji w tunelu wpadli w zasadzkę, możliwe że byli to jacyś mutanci. Przynajmniej kilkunastu.
- Jasne, że się przydadzą. Pomysł Lynxa pozwoli nam się bronić skuteczniej wokół wozu. Jakie miała rany? Jakiekolwiek postrzałowe? - jedno za drugim, pytania padał z ust Fraya.
- Chyba nie. Cała była poszarpana i pocięta. Wyglądało to na rzeźnicką robotę. Dziwne, że udało jej się stamtąd uciec... - Clyde był wyraźnie wstrząśnięty.

- W każdym razie, nie możemy się zatrzymywać, czy łamać szyku. - skomentował wszystko spokojnie snajper.

Randall uśmiechnął się.
- Rezygnujemy z pochodni Lynx? A Ty Clyde pokaż mi jak trzymasz latarkę, pokażę Ci jeden trik jak stać się kiepskim celem dla strzał i kul.

- Sam nie wiem, tylko my dwaj mamy noktowizory, reszta będzie miała problemy z poruszaniem, więc czas przebywania w tunelu się wydłuży. Nie wykluczymy wszystkich czynników ryzyka, za dobrze by kurwa było. W każdym razie pochodnie umieścił bym na wozie, ze cztery. - wątpliwości na chwilę ogarnęły Lynxa, jeśli będą oświetleni staną sie łatwym celem, czy to dla broni białej czy palnej.

- No to pokaż ten swój trick. - zwrócił cię spec do Fraya.

- Nie lepiej latarki? Mam jedną na zbyciu. Czekaj, pokażę doktorkowi trick.

Wyciągnął latarkę i broń.

- Gliniarze trzymają latarki pod bronią lub na skos ciała, przy szyi. Pozwala im to lepiej omiatać pomieszczenie. Nas jednak bardziej interesuje przeżycie. Trzymasz ją w bok, bo strzela się obok źródła światła. Gdy zaczną świstać kule klękasz i podnosisz ją na skos w górę na pełen zasięg ramienia. Wtedy zamiast w korpus lub w głowę strzelec trafi w pustkę. - zademonstrował sposób trzymania latarki Clydowi. Murzyn przyglądał się wyraźnie zaciekawiony. Po chwili rzucił jeszcze jedną wątpliowść: - Sprytne. Acha, mała uwaga. Pochodnie na wozie, gdzie wieziemy paliwo i łatwopalne śpiwory to niezbyt trafiony pomysł. Ostatnie czego byśmy chcieli to kula ognia za plecami.

- Kurwa - zaklął Lynx, widząc, że King ma sporo racji, ale przy okazji podsunął mu pewien pomysł - mamy benzynę, skombinujmy butelki i zrobimy skurwysynom piekło w razie czego.

- Plan niezły. Ale ma swoje minusy. Ktoś rzuci za dużo ich przed nas i mamy odciętą drogę. Ktoś w tym samym rzuci za nas i jesteśmy w potrzasku. Zaufajmy technice. Noktowizji, latarkom i automatom. - skontrował jego plan Randall.

- Nie zaszkodzi mieć jednej czy dwóch butelek z benzyną na podorędziu. Co do latarek, to mi nie potrzebna, ale musimy mieć ich co najmniej cztery albo i pięć - podsumował zabójca maszyn.

- Nie chcę psuć wam waszych planów, ale jeżeli ktoś odpali wam latarkę przy włączonej noktowizji, może skończyć się to bardzo nieprzyjemnie dla waszych oczu. Niech no komuś puszczą nerwy, a zostaniecie oślepieni na tę minutę za długo. Ostrożnie z tym sprzętem, wiem co mówię. - spec przypomniał im o oczywistej oczywistości.

- Dlatego idę z przodu. Do tego nie wiem jak ten model ale w niektórych da radę operować póki ktoś mi nie walnie po oczach. Taktyczną muszę zachować jakby wizja mi puściła ale drugą komuś kopsnę. Wiem, że niektórzy mają swoje. - Snajper z Randallem dokonali chwilowej zamiany, Fray dał mu latarkę, a Lynx odpalił dziesięć nabojów 5.56, jeśli wszystko poszłoby dobrze, przedmioty miały wrócić do swoich właścicieli.

- Dobra, mam nieprzyjemne wrażenie, że ktokolwiek czai się w tym tunelu jest dobrze przygotowany na nasze przyjście i nieważne czego byśmy teraz nie wymyślili oni i tak będą mieli nad nami przewagę. Chodźmy już. - King chyba nie miał zamiaru dłużej czekać.
- Błąd Clyde. Oni czekają na zwykłych cieciów. Jeżeli ta kobitka nie miała ran postrzałowych a od ostrzy samoróbek to pewnie gardzą techniką. Tym samym nie znają się na niej i nie doceniają. Mało która karawana ma takich strażników jak ja czy Lynx. A w naszej naturze jest dokładna analiza zagrożenia i miejsca przed akcją.
Clyde tylko uśmiechnął się lekko.
- Wiem, wiem. To twój żywioł. Po prostu robi się późno, a stojąc w miejscu jesteśmy łatwym celem.
- Jasne. Ruszajmy. Pamiętaj nie daj się tylko ponieść emocjom i słuchaj bezwzględnie naszych rozkazów. Jak się zacznie szczególnie Lynxa.
- Zapamiętam i… powodzenia. Nam wszystkim.
Charakterystyczny dźwięk przeładowywanej pompki, podsumował ostatnią wypowiedź Clyda. Lynx postanowił, że przypnie sobie broń do pasa taktycznego, który znalazł razem z nią. Tylko raz widział strzelbę tego kalibru, szturmowiec na froncie urwał Łowcy połowę tułowia, wystrzeloną z niej breneką. W ciasnym tunelu, przy walce na bliską odległość, nie chciał być gościem po drugiej stronie lufy.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 25-03-2014, 01:27   #46
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Randall Fray. Skurwiel, psychopata. Człowiek bez sumienia, maniak adrenaliny i mordu. Kim był? Co go takim uczyniło? Może to były geny? Wrodzona choroba psychiczna czy raczej ich cała kolekcja są niezłym wytłumaczeniem. Jednak czy prawdziwym? A może to co innego, miejsce urodzenia, wydarzenia za młodu, które mogły go uczynić takim albo posłać do grobu? Wielu takich było, szczególnie, że sądząc po wieku należał do pierwszego pokolenia urodzonego po wojnie lub też zaraz przed nią. Chaos, anarchia, promieniowanie, choroby i rodzące się zagrożenia w postaci Molocha i Neodżungli zamiast zabawek, namiastek edukacji i bezpieczeństwa z łatwością go mogły takim uczynić. A może to była służba? Widać po nim było niezłe wyszkolenie, wpojone odruchy i zmysł taktyczny, który potrafił się przebić nawet przez psychopatyczne skłonności. Może to podczas służby dla Posterunku je nabył? Przyznał się, że zabijał i okaleczał ludzi, żeby osłabić morale przeciwnika. Już wtedy nie miał zahamowań? A może pozbył się ich podczas którejś z kolejnych misji gdy pod jego nożem leżał niewinny? Może nawet kobieta lub dziecko. Pozbył się ich by bardziej nie oszaleć. Może... Może... Coś go skrzywiło. Albo uczyniło najlepiej przygotowanym człowiekiem do przeżycia w tych czasach albo wręcz przeciwnie, z istoty ludzkiej stworzyło kolejnego drapieżnika, bestie. Straszniejszego niż inne bo przypominającego normalnych ludzi.

Jednak potrafił nie tylko zabijać. Nie wielu ludzi wiedziało jakie były konwencje przed wojną określające co można a czego nie na wojnie a jeszcze mniej wiedziało czym różniła się te z Genewy od tych z Strassburga. Nie wielu potrafiło jak to Clyde określił "poetyzować". Prowadzić dyskusje, nie rozmowę przy ognisku a prawdziwą dyskusje z użyciem słów, których przeciętny mieszkaniec pustkowi nie potrafiłby nawet przeliterować. Skąd to wiedział? Był hibernatusem? Nauczyli go w Posterunku podczas szkoleń indoktrynacyjnych? Dużo czytał? Wpojono mu za dziecka zanim stało się jasne, że stary świat i zasady umarły? A może ktoś mu bliski na tym się znał? Czy ten człowiek miał bliskich?

Z pewnością było wiele znaków zapytania odnoszących się do jego osoby. Jednak czy były ważne? Co go takim ukształtowało? W końcu obecnie liczył się efekt końcowy, którego nie dało się inaczej określić niż psychopatyczny skurwiel. Sam mówił, że teraz liczyła się zabawa bo świat umarł. A oni mogli już tylko tańczyć samym nie będąc ludźmi.

***

Randall podczas podróży był normalny. Taki jak w karawanie łowców. Zagadany rozmawiał, żartował a czasem wręcz sam zagajał. Jednak gdy trzeba było znowu stawał się czujny. Ciągnął wóz, szedł na szpicy ale nie zamykał się w sobie ani nie opowiadał jak kogoś wypatroszył nożem. Jednak noc i na nim wywarła pewne piętno. Nie odcięta noga staruszka. Przyjrzał się jej, wyciągnął wnioski i się przejął mniej niż tym, że jedząc śniadanie poparzył sobie język. Gdyby ktoś wiedział, że coś go dręczy i o to zapytał mógłby ironicznie stwierdzić patrząc na Clyde'a "miałem sen". Nikt nie wiedział. Nikt nie zapytał. Lynx i Morgan mogliby się zdziwić bo ten sen był koszmarem. Ale nie wynikłym z brutalności świata wokół ani tego co zrobił. Nie był o mutantach czy maszynoludziach Molocha. Nie było w nim też zmasakrowanego Marsa ani jednego z ludzi, których kiedyś sam oprawił. Był straszniejszy, chociaż w jaki sposób zrozumiałby pewnie tylko Wayland i King. Dziwiło, w tym samego Randalla, że ten sen go ruszył. Zwykle na takie rzeczy wzruszał ramionami i wracał do przerwanej czynności. Zwykle zabijania.

W tym śnie nie było Molocha ani powstałych pseudo cywilizacji. Nie było też przedwojennych czasów. Jak zwykle w snach, Fray wiedział, że toczy się zaraz po apokalipsie. Walczyli w nim ludzie. Strzelali się. Jednak nie oszczędnie licząc każdą pestkę. To była okrutna walka w starym stylu. RKMy grały swoją muzykę, podkreślaną akompaniamentem wybuchów pocisków moździerzowych i granatów. Snajperzy i strzelcy wyborowi przyklejeni do optyki brali na cel twarze przemykających w cieniu budynków operatorów. Wozy bojowe wybuchały rozsadzone potężnymi ładunkami a figurka na jednym z dachów namierzała wyrzutnią siejący zniszczeniem śmigłowiec. Tylko po to by po swoim tryumfie paść od kuli wystrzelonej z wielkokalibrowego karabinu wyborowego. Ludzie umierali. W krwi i gównie. Umierali ściskając się za brzuchy lub patrząc na oderwane kończyny. Umierali w milczeniu lub krzycząc. Powtarzając modlitwy lub przekleństwa. Jednak nie to było najstraszniejsze. Nie to poruszyło psychikę nawet kogoś tak popapranego i twardego jak Fray. Obie strony miały takie same mundury. Strzelali z takich samych karabinów z amunicji dostarczonej z tych samych zakładów.

Jednak piekące słońce, forsowny marsz i nieustanne zagrożenie powoli spychały sen na dno umysłu.

***

Była przeszkoda, była rozmowa i padła decyzja. Taka na jaką Randall liczył. Wchodzimy. W pułapkę. Dzięki niemu i Lynxowi mieli to zrobić przygotowani i zwarci. Zabijając wszystko co się napatoczy. Taaak... To był żywioł Fraya. Sam miałby problem stwierdzić czy woli droby sex czy dobrą walkę. Najpewniej nie rozumiałby czemu nie może najpierw pobzykać a potem pomordować. Lub na odwrót.

Randall trzymał jednak swoją żądzę krwi na wodzy. Wiedział, że będzie musiał polegać nie tylko na sobie ale i na reszcie. Jeżeli chce zminimalizować straty w ludziach i gamblach. Oczywiście najważniejsze było własne przetrwanie ale miał swoją hierarchie. Chciał utrzymać przy życiu Lynxa, Kinga, Marię i Ezechiela. Jeżeli ktoś uznałby, że jedynym powodem była ich przydatność lub sentyment byłby w błędzie. Umysł Randalla biegł dziwnymi drogami, drogami praktycznie nie do zrozumienia dla kogoś innego. Gamble i Morganowie byli... przydatni. Ale nie niezbędni. No... rodzinka czasem była też zabawna.

Podzielił swój sprzęt. Tak by najbardziej zwiększyć efektywność ich "oddziału". Latarka dla Lynxa, naboje dla Marii, broń dla Ezechiela oraz Kinga i... papierosy dla Cly. Tuż przed wejściem w tunel podszedł do dziewczyny. Była najbardziej przestraszona. Wcześniej zobaczył, że pali a chociaż tak mógł ją odstresować i zmniejszyć szansę, że coś odpierdoli narażając resztę.
- Tobie się bardziej przydadzą.
Wyciągnął z kieszeni paczkę i rzucił jej, dziewczyna zręcznie łapie ją w locie.
- Tak sądzisz?
Randall nie podłapał tematu. Widać było, że myślami częściowo jest w tunelu. I chyba jako jedyny się go nie bał.
- A nie?
Kobieta wskazała tunel patrząc na niego spod łba.
- Musiałabym wypalić całą paczkę, zanim wejdziemy do środka, żeby mi się przydały. - Wyciągnęła jednego skręta, zapaliła go i podała mu drugiego.- Nie znoszę palić sama.
Fray wyciągnął z kieszeni zippo i najpierw podał dziewczynie ogień a potem odpalił swojego.
- Boisz się?
Kobieta głęboko zaciągnęła się papierosem, przyglądając się ginącemu w mroku wnętrzu tunelu.
- Nie wiem… Chyba.
- To normalne. Wiele osób przeżywa dzięki strachowi. Nie spanikuj tylko a będzie wporządku.
- Wolałabym przeżyć dzięki temu. - Powiedziała wskazując na strzelbę na jego udzie.
- Ja również. I tak już rozdałem swoją broń. Pogadaj z swoim młodym funflem, on chodzi uzbrojony jak cały Izrael.
- Młody Morgan? Pogadam z nim. - Odpowiedziała uśmiechając się nerwowo.
- Tia.
Po sekundzie dodał.
- Albo Clyde. Nie ma trzech łap by strzelać z wszystkich tych klamek.
Kobieta nerwowo drgnęła na dźwięk imienia medyka.
- Pogadam z Morganem. - Rzuciła i ruszyła w stronę chłopaka.

Randall nie odprowadził jej nawet wzrokiem ruszając na przód pochodu. Uśmiechnął się widząc jak Morganowa przywiązuje dzieci do siebie. Ile musiał się nagimnastykować by namówić do tego Nathana... Nawet Maria go wsparła. A wszystko po to by rodzina tamtego miała większe szanse na przeżycie. Ludzie nie widzą oczywistych spraw zaślepieni uczuciami...
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 25-03-2014, 02:12   #47
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Kolejny dzień wschodził nad Nashville. King siedział tam na kanapie, w wieżyczce zrujnowanego domostwa, patrząc na słońce leniwie wyłaniające się zza betonowego horyzontu. Cly już nie wróciła, zresztą wcale nie miał ochoty na jej towarzystwo. Gdyby przyszła i ponowiła swoją propozycję, nawet nie żądając nic w zamian, odmówiłby jej ponownie. Początkowo było mu trochę żal dziewczyny, jednak później poczuł jedynie chłód dystansu jaki dzielił ich światy. On była kolejną ofiarą tego co zrodziło się po wojnie. Totalnej znieczulicy, ambiwalentności moralnej, rozwodnienia przekonań. Clyde sam odczuwał ich skutki w swoim postępowaniu. By przeżyć człowiek chwytał się różnych możliwości, często co najmniej wątpliwych na gruncie etycznym, ale koniecznych do przetrwania. Różnica polegała na tym, że dla naukowca z Waszyngtonu wciąż istniały pewne zasady niepodważalne, których nie da się wymusić okolicznościami. To prawda, że jeśli grozi Ci niebezpieczeństwo bronisz się lub uciekasz, jeśli jesteś spragniony zrobisz wszystko by się napić. Tak działa ciało i niesamowicie trudno jest przekroczyć jego ograniczenia, ale tam gdzie granicę wyznacza decyzja wynikająca z woli, tam wciąż pozostawało miejsce na bycie człowiekiem. Wszyscy jednak z lubością zawężali swoje pole decyzyjne, nie wyłączając samego Kinga.

Niestety, na świecie ludzi coraz więcej, a człowieka coraz mniej. Patrząc globalnie, w stanach pod względem ludności nie było tak tragicznie. Owszem bomby i skażenia cofnęły ich w rozwoju przynajmniej o kilkanaście dziesięcioleci, jednak od dłuższego czasu sytuacja się stabilizowała. Paradoksalnie średnia długość życia, w porównaniu z latami zaraz po wojnie, ustawicznie wzrastała. W ręce nauczyciela wpadły kiedyś zestawienia statystyczne dotyczące wzrostu liczebności populacji przed wojną i po niej, prowadzone przez grupę zapaleńców z Nowego Jorku. Co prawda dane powojenne były mocno przekłamane i niekompletne, jednak wyraźnie wskazywały, że z poziomu bycia na wymarciu, populacja dźwignęła się w górę dość szybko. Jednak gromada ludzi nie wystarczy, by odbudować społeczeństwo. Czy jakakolwiek odbudowa w ogóle ma jeszcze sens?

***

Z ponurych myśli wyrwał go krzyk. Pascal zniknął, a pozostała po nim odrąbana kończyna dobitnie świadczyła, że cokolwiek mu się przytrafiło nie należało do przyjemnych. Pobieżne oględziny łazienki, w której nocował Trottier pozwoliły odkryć dziurę w ścianie, dotąd ukrytą za płytami z dykty. Coś przez ów otwór było przepychane. Jeff robił rekonesans na podwórzu, jednak Clyde’a zainteresowały krawędzie otworu, zabrudzone od błota i rdzy. Co ktoś miały chcieć wcisnąć do wnętrza? A może próbował wyrwać to na zewnątrz? Oględziny podwórza przyniosły informacje o śladach w błocie, jakby ktoś, albo coś było ciągnięte za pojazdem kołowym, możliwe że wozem. Ciała starca nie udało się odnaleźć, więc nie należało od razu zakładać, że umarł, jednak wszystko na to wskazywało. Spec był przekonany, że jeszcze się przekonają co takiego przytrafiło się sędziwemu szczurowi.

***


Clyde zszedł na dół ziewając. Chciał złapać chwilę spokoju przed dalszą podróżą, dlatego rozsiadł się wygodnie przy ognisku i z marszu zabrał się za jedzenie. Resztki pieczonego psa z wczorajszego wieczora skwierczały zachęcająco. Marne to żarcie, ale w obecnej sytuacji i tak było luksusem. Przy ogniu nie było nikogo, toteż naukowiec mógł cieszyć się ciepłym posiłkiem w samotności. Fragmenty połamanych mebli czerniły się w żarze, rzucając ciepłą łunę wyciągając zmarszczki ze zmęczonej twarzy. W tym świetle King wyglądał staro i tak teraz się czuł. Teoretycznie nie osiągnął jeszcze wieku, usprawiedliwiającego takie myśli, choćby Ezechiel, wyglądał na dużo starszego od niego, jednak ciężar ostatnich wydarzeń przygniatał do ziemi bardziej niż bagaż wieku. Gdy pierwszy głód został zaspokojony w polu widzenia pojawił się Randall. Chwilę stał rozglądając się po piwniczce, po czym usiadł obok lekarza.

- Jak się masz doktorku? Masz marchewkę?

Mężczyzna pogrzebał patykiem w dogasającym ognisku. Nie odpowiedział od razu, nie chciało mu się tłumaczyć po raz kolejny sprawy “bycia lekarzem”, zresztą Randall pewnie dobrze znał te historie, chociaż nigdy mu jej nie opowiedział wprost.

- Nie mam. – ziewnął przeciągle – Czuję się nie najgorzej. Tutaj przynajmniej nie ma mnóstwa radioaktywnego pyłu. -
- Ta… Chujowy był. Dzięki niemu te mutki nas podeszły. Chociaż ja najmniej mam do narzekania.

King popatrzył na twarz Randalla. Ta tradycyjnie wyrażała niczym nieskrepowaną nonszalancje, zwłaszcza kiedy mówił o czymś paskudnym dotykającym kogoś innego. Po przybyciu do obozowiska rzucał się w oczy brak dwóch osób. O losie Ridleya zdążył dowiedzieć się ze zdawkowych wypowiedzi Lynxa. “Taka robota.” - typowe dla ludzi z zagrzebanym głęboko sumieniem. Nieznany był mu jednak los Jacoba, choć słysząc wcześniejszą opowieść o masakrze był nastawiony na najgorsze. Zaskakujące, że felerna noc nie pochłonęła więcej ofiar.

- Opowiedz mi o wczorajszej nocy. Nic nie pamiętam. Rano obudziłem się w obozie mutantów. – King palnął pierwsze co przyszło mu do głowy. Dopiero potem zastanowił się, że wcale nie potrzebował wiedzieć co się stało.
- Jasne. Chociaż sam nie łapie wszystkiego. Ten popiół prowadził do halucynacji i nadmiernej agresji. Po przebudzeniu się usłyszałem strzał, poszedłem w tamtym kierunku. Wszedłem w kontakt z mutantem... -
- Jednym z karawany? -
- Nie. Ich później rozwaliłem. Nie przerywaj mi. To był Szajbus. Przez ten popiół wyglądał jak wielki, zmutowany skurwiel. Trafiłem go. Położył ogień zaporowy i zwiał. Sprawdzałem dalej pomieszczenia aż dotarłem do piwnicy. Tam znowu spotkałem Szajbusa. Tylko, że wyglądał już normalnie. Strzelił do mnie a ja do niego. Obaj trafiliśmy ale ja używam breneki. Wcześniej urwałem mu praktycznie dłoń, potem ramię. Wykrwawiał się. Lubiłem gnoja to go dobiłem by się nie męczył. No nie powiem, byłem trochę wkurwiony bo myślałem, że to on pod wpływem pyłu oporządził Ezechiela i Ursule, natknąłem się na nich w kuchni. W sumie to nie wiem kto ich tak zrobił… Nie ważne. Próbowałem się wydostać ale usłyszałem, że ktoś wyważa drzwi. Dwójka mutków, którzy co prawda nie otworzyli do nas pierwsi ognia ale wbili na pałę. To ich rozwaliłem. Potem rzygając jak kot i walcząc o resztki przytomności wypadłem na zewnątrz i sturlałem się do rowu. Przykryłem jakąś płachtą. Gdy się obudziłem był już dzień, jeden z mutków próbował potopić ciała ale wcześniej chciał się zabawić z Marią. Utopiłem skurwiela. - Głos Randalla zaczął się zmieniać, znowu wpadał w tę swoją morderczą wesołość. - Pieprznąłem go w łeb aż się zatoczył. Złapałem i zacząłem wlec. Szarpał się. Tak się szarpał. Walczył o życie. Próbował mnie złapać ale przybiłem mu łapę do pleców. Jego własnym nożem. A potem trzymałem w tym bajorze dopóki sam się nie utopi. A potem straciłem ponownie przytomność. - ponownie zaczął się uspokajać. - Gdy się obudziłem był już Nathan z resztą. Okazało się, że mutki oporządziły Ridleya. Paskudnie. Naprawdę. Pomogłem mu. Na jego własną prośbę. Inaczej by dogorywał jak pies na uboczu bo Morgan nie chciał by jego dzieciaczki patrzyły jak tamten zdycha. Sam. Postanowiliśmy we dwójkę ruszyć po Ciebie a dalej to już wiesz. Jeżeli chcesz jak Maria się na mnie rzucić krzycząc, że Was wszystkich pomorduje to daj spokój. Nie mam nastroju na przepychanki. -

King słuchał i słuchał patrząc beznamiętnie przed siebie. Obraz wydarzeń malował mu się przed oczami uzupełniając białe plamy w pamięci. Fray nie ściemniał, nie próbował koloryzować, czy umniejszać swojego udziału w tym co się stało i za to Clyde był mu wdzięczny. Jeśli miał być za coś zły, wołał wiedzieć dokładnie za co. Jego ekscytowanie się mordowaniem... To było niepokojące i bardzo możliwe, że kiedyś obróci się na ich niekorzyść, ale teraz był im potrzebny. Jak wściekły pies, który mógł zagryźć zarówno ich jak ich wrogów. “Ich”, Clyde zaśmiał się w myślach, nie było żadnych “nich”, każdy działał we własnym interesie.

W specu mieszały się sprzeczne uczucia. Z jednej strony faktycznie chciał zrobić coś Frayowi, zmazać ten beztroski uśmieszek z jego twarzy i odpłacić mu się w imieniu jego ofiar, jednak już po chwili zauważał w jego działaniu logikę. Okrutną i bezmyślną, ale jednak na swój sposób poprawną. Mężczyzna bił się z myślami dłuższą chwilę, coraz bardziej nerwowo grzebiąc patykiem w popiele, aż w końcu cisnął nim przed siebie ze złością. Znowu spojrzał na Randalla, który zajęty był teraz kawałkiem pieczonego psa. Chciał wygarnąć mu co sądzi o jego bezwzględności, ale to byłoby bezcelowe. Zresztą nie był pewien, czy chce przebijać się przez gruby mur jaki zbudował wokół siebie ten człowiek.

- Kiedy obudziłem się w nocy, było strasznie duszno. Teraz już wiem, że to przez pył. - King postanowił trzymać się faktów - Potem tez spotkałem się z mutantem, który rzucił się na mnie z maczetą. - “Twoją maczetą, notabene.” Maria musiała ją zabrać z plecaka Fraya. - Myślałem, że już po mnie, ale coś mi nie grało. Mutant miał na sobie ciuchy Marii i zgadnij co się okazało. To nie był żaden mutant, tylko wystraszona dziewczyna z nożem w ręce. - King obserwował reakcje na twarzy Randalla - Jak wiesz, wyszła z tego starcia cało.

Fray wzruszył ramionami jakby czegoś podobnego się spodziewał.
- Wyszła. Ale ledwo żywa, prawie by ją zgwałcili a później utopili. Ty za swoją dobroć do końca życia, pewnie nie za długiego byłbyś popychadłem mutków Clyde. Tyle masz ze swojej dobroci. -
- Dobroci? - King parsknął - Od dobroci można dostać tylko kulkę. Tu nie chodzi o jakąś wydumana dobroć. Nie byłeś w obozie, wiec nie mów mi co by ze mną było. Jakoś stamtąd wyszedłem i jeśli uważasz, że tylko dzięki pomocy Lynxa, to się mylisz. - Clyde nerwowo starł wyimaginowaną krew z rąk, zupełnie jakby wciąż tam była. - Wyobraź sobie, że przeżyliśmy podobna ilość czasu w tym samym świecie. Ty z karabinem, a ja ze swoją wiedzą. Nie trzeba być cholernym mordercą żeby przeżyć. -

- Dużo mówisz. - Fray wbił spojrzenie w twarz Clyde’a. - Tak myślałem, że Lynx uratował Ci dupę. Jeśli sam dawałeś sobie radę to jestem zaskoczony. Pozytywnie. Wiesz, że przez ostatni rok nie zabiłem żadnego człowieka? Podróżowałem i zwiedzałem. A co do dobroci, która dobrocią nie jest… Nazwijmy ją humanitaryzmem. Gdy przychodzi co do czego odrzucasz ją. Bo spłonęła w atomowym ogniu tak samo jak konwencja genewska i strasburska wraz z resztą paktów. - Randall obie nazwy powiedział wolno, jakby z trudem je sobie przypominał.

- Tu nie chodzi o konwencje. Są rzeczy, których się nie robi i nawet Ty to wiesz. Nawet przed wojna istniało prawo do obrony koniecznej, wiec nie myśl sobie, że taki z Ciebie wywrotowiec, bo zabijasz by przeżyć. Mnie chodzi o te podstawowe wartości. Coś co siedzi w ludziach tak mocno, że choćby ich torturowano będą się tego trzymać. - Wchodzili na grząski grunt, ale niech będzie. Przed wojna spierano się o to nie raz i nigdy nie skończyło się na jasnym stanowisku. Randall zaskoczył go lekko znajomością, choćby pobieżną, terminów takich jak konwencja Genewska. Musiał w sobie ukrywać coś więcej pod płaszczykiem zmęczonego życiem żołnierza-psychopaty. Początkowo King dyskutował od niechcenia, trochę dla przekory, teraz jednak drgnęły w nim stare sprężyny. Fray może nie był wymarzonym partnerem do rozmowy, ale tłumaczenie mu faktów zupełnie dla niego obcych, pozwalało lepiej się nad nimi zastanowić.

- Nie zabijam by przetrwać. Zabijam bo mogę. – słowa Randalla były ostre i bezpośrednie – Może i dzięki swojej wiedzy przeżyłeś. Ale ile razy to ktoś zapewniał Ci bezpieczeństwo? Obrona konieczna… Daj spokój. Banda dupków spisała sobie, że możesz komuś zrobić krzywdę wtedy i wtedy. Jak mi pogrozi to nie mogę do niego strzelić, jak weźmie nóż to czasem a jak… Pierdoły. Szczególnie teraz. Chcesz przeżyć wśród takich dupków jak Dentysta, ja czy ten cały Gaston? Bierzesz broń i rozwalasz wszystkich. Aż zostajesz sam. Ostatni człowiek na ruinach świata. -
- I co potem, ostatni człowieku na ruinach świata? Co kiedy rozwalisz już wszystkich?
- Ktoś już to zrobił. My jesteśmy tylko cieniami. Tańczącymi cieniami, które myślą, że są prawdziwe. Że mogą się bawić, pieprzyć i walczyć. Że coś czują. A są tylko wrakami.

King przewrócił oczami. Już nie raz słyszał podobne pseudo-romantyczne wynurzenia. Jednak pierwszy raz wypowiedział je uzbrojony po zęby weteran z obiegową opinią wariata. Doprawdy, gdyby do obecnych czasów dotrwał jakiś psycholog z prawdziwego zdarzenia miałby materiał na prace naukowe do końca życia.
- Niepotrzebnie poetyzujesz. Naczytałeś się czegoś? Jest taka teoria, że ludzie podświadomie kopiują wyrażenia, które kiedyś zasłyszeli. Nie spodziewałem się, że miałeś kontakt z poezją. - Cóż, człowiek uczy się przez całe życie - Nieważne. Rozmijamy się z tematem. Otóż ludzie nie rodzą się wrakami. Jasne, narkotyki, skażenie, przemoc, śmierć, nie ma lekko. Ale chyba nie chcesz mi powiedzieć, że teraz, z całym naszym doświadczeniem i wiedza, nie jesteśmy w stanie przeskoczyć takich dupereli jak skażona woda, czy choroby? Kiedyś ludzie nawet elektryczności nie mieli, a dawali sobie rade. Myślisz, że jakby wtedy jeden z drugim stwierdził, że pierdolą i żyli z dnia na dzień to w ogóle powstałoby… w zasadzie to wszystko? - Tutaj King machnął w stronę ruin miasta, ciągnących się po horyzont. - To tylko kwestia podejścia. Tyle różni tych, którzy idą z podniesionym czołem od tych którzy kończą z własną lufą przy skroni. Nie zamierzam być pośród tych drugich. -
- Nie mieli elektryczności więc ją wynaleźli. My ją straciliśmy. Tak samo jak straciliśmy ludzkość. Teraz pozostaje nam tylko zatańczyć ostatni taniec. Popatrz. Przed wojną w ciągu ostatnich lat. - Randall znowu wpadł w ten trans, mówił wolno, jakby musiał szukać słów, informacji. - Był bum technologiczny. Ludzkość się rozwijała. Elektryczność, komputery, internet, wszczepy… Penicylina a potem co raz nowocześniejszy syf odsuwający widmo chorób. A w ciągu ostatnich trzydziestu paru lat z trudem to co zostało z ludzkości, odtworzyło parę fabryk. Ludzie zawsze byli okrutni, ten okruch, który z nich został po wojnie to czyste okrucieństwo. Też pewnie dostaniesz kiedyś diamentową kulą między oczy. Na okrucieństwo się nie odpowiada zasadami a większą brutalnością. - Randall pod koniec ponownie zaczął już mówić normalnie.*

King westchnął. Retoryka usprawiedliwień. Skąd ją znał… ach, przecież sam taką stosował.
- I co chcesz osiągnąć ta większą brutalnością? Sztuka nie jest władować w kogoś cały magazynek, bo krzywo na Ciebie spojrzał. Sztuka jest ocenić kiedy dać sobie spokój. Jasne, że w obecnych czasach trudno jest szukać bezpośredniego przełożenia starych zasad, stad wszystkim wydaje sie, że sa bez sensu. - Mężczyzna poczuł się trochę dziwnie. Nie sądził, że te rozmowę będzie toczył akurat z Randallem, człowiekiem dla którego powiedzenie “przepraszam” było trudniejsze niż pociągniecie za spust.
- Sztuką nie jest ani ściągnąć spust ani dać na wstrzymanie. Sztuką jest przeżyć. Dobra Clyde, trzeba ruszać. - Randall wstał.
- Tak, trzeba ruszać. -
- Wiesz… nie sądziłem, że tak łatwo się z Tobą rozmawia. - rzucił na odchodnym King - Jeśli będziesz miał chwile miedzy zabijaniem, możemy wrócić do tematu. -
- Jasne. Tylko skołuj flaszkę. I nie daj się za szybko zabić. Mało osób… - znowu się zaciął, szukał słów. - Mało osób rozumie co było a co jest. W jakikolwiek sposób rozumie.

King chyba jednak nie rozumiał, a może po prostu ostatnie słowa Randalla, nim ten zniknął w mroku schodów, tak bardzo nie pasowały do całej jego postawy? Zupełnie jakby bezwzględny żołnierz był jakąś przywdzianą maską. Kto jednak naprawdę czaił się pod obliczem Randalla Fraya i skąd u licha mógł znać konwencję Genewską, albo mieć pojęcie o tym co było przed wojną? Na Froncie mu chyba tego nie powiedzieli… Druga refleksja była jednak dużo bardziej pokrzepiająca. Skoro nawet typ taki jak Fray jest zdolny do odrobiny filozofii, choćby wulgarnej i nihilistycznej, to czy nie było to dobitnym dowodem, że z ludzką kondycją wcale nie jest tak tragicznie? Wbrew pozorom nie tak łatwo zabić w ludziach inteligencję, nawet jeśli używa się do tego deszczu ładunków atomowych.
 
Dziadek Zielarz jest offline  
Stary 25-03-2014, 17:44   #48
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację


Przeszli kilkaset następnych metrów, choć tunel nadal zdawał się nie kończyć. Ruch, który do tej pory rejestrowali na galerii ucichł, jakby po prostu to coś przeszło obok nich. Dotarli na skrzyżowanie tunelu z tunelami korytarzy awaryjnych. W przeszłości służyły zapewne do ewakuacji zagrożonych ludzi z tunelu, podczas jakichś wypadków, pewnie też tamtędy poruszał się sprzęt i ekipy konserwacyjne. Teraz drzwi z lewej strony były zawarte na głucho, a te z prawej rozbite i otwarte na oścież, na wystającym ze ściany drucie zbrojeniowym powiewał smutno kawałek zakrwawionego materiału. Pod nim, na ziemi, Lynx w noktowizji widział szaro - zieloną plamę - “więcej krwi” - pomyślał. Z przodu Randall i Ezechiel meldowali o tafli wody widocznej na drodze przed nimi.


Lynx z zaniepokojeniem stwierdził, że konwój znowu się zatrzymał. Wpatrywał się w otchłań otworu chcąc sprawdzić, czy aby nie zauważy jakiegoś ruchu. - Nathan jak po twojej stronie? - po chwili przerwy zapytał: - Co tam z przodu Jeff? - zapytał młodego Morgana.
Nathan rozświetla ciemność latarką.
- Tylko złe przeczucia - odpowiada grobowym tonem.
Po chwili odzywa się Jeff.
- Woda. Wydaje mi się, że będzie coraz głębiej. Chyba… - Nagle w połowie słowa przerwał mu przerażający kobiecy krzyk wstrząsający tunelem. Długi, przeciągły, wibrujący, jakby wwiercał się w czaszki przedzierających się członków karawany. Gdzieś z przodu, ktoś umierał...
Zaraz po nim odpowiedział mu drugi, męski z drugiego końca korytarza, sporo za tylną strażą konwoju.


Nathan przyciąga karabin do oka.
- Skurwiele nas okrążyły! - Trójka dzieci zaczyna płakać przeraźliwie, mimo wysiłków matki, by je uspokoić. Trzecie stara się dobiec do ojca, ale lina przewiązana w pasie mu na to nie pozwala.
- Wracaj do matki! Natychmiast! - Cly próbuje uspokoić chłopca ten jednakże, wierzga i próbuje się jej wyrwać. Lynx nie potrafił zlokalizować odgłosu kroków pluszczących w wodzie, jednak był pewien na sto procent, że coś się do nich zbliżało.
Maria złapała jednego z wyrywających się malców Morgana. Przytula go do siebie pocieszając: - Wszystko będzie dobrze - powtarzała raz za razem
.
- Utrzymać szyk! Randall, Jeff, jak sytuacja? - z przodu konwoju słychać zapytanie Ezechiela.
- Nic! - odkrzyknął Jeff.
Ezechiel pilnując wzrokiem galerii, z zawziętym głosem powiedział do najbliższych towarzyszy: - Zbierają się, ale jeszcze nie zaatakują.
Fray przykucnął i ponownie podniósł karabin do ramienia.
- Spokojnie, wszystko jest pod kontrolą. Tu ich przyjmiemy. Ez, bierz boczny korytarz. Maria, Clyde druga strona. Zaraz przyjdą to ich przywitamy. Mogą też wyjść z wody.

Maria przykucnęła, malca schowała za swoimi plecami, czuła, że dłonie ściskające łoże karabinu zaczynają się jej niepokojąco pocić. Lynx kucnął na jedno kolano, pilnując sektora. Musieli być przygotowani na wszystko jeśli zaatakują, tu będą się bronić. - Musimy z nimi zmierzyć się tutaj. Nie w tunelu. - Randall jakby chciał jeszcze bardziej chciał umocnić się w swoim przekonaniu.
Lynx nie spuszczał oka z galerii i tyłów karawany, dzieciaki się trochę uciszyły, choć nadal słychać było stłumione pochlipywanie. Odezwał się do reszty:
- Skurwysyny chcą nas wystraszyć - przerwał, chciał by jego słowa wywarły odpowiedni efekt - to po to te krzyki, zakrwawione szmaty. Czekają, aż zrobimy coś głupiego.
- Czekać. Nie gramy na ich warunkach. - zgodził się z drugiej strony wozu Fray.
Ezechiel siedzi na razie cicho, postępuje zgodnie z słowami Fraya.


Wzrok Lynxa zarejestrował mignięcie jakiegoś cienia na galerii, snajper momentalnie z ciemności wyłowił sylwetkę wroga. Duże wyłupiaste oczy i przygarbiony, wychudzony tułów, to z pewnością nie byli Ci, których widział w nocy pod ich pozycją.

Jakieś piętnaście metrów przed nim, dziwny stwór przyglądał im się, wyglądał co chwilę z za osłony, przyglądał się i nurkował z powrotem za kawał betonowego murka. - Mam jednego! - zabójca maszyn krzyknął do reszty: - Siedzi i przygląda się nam!
Niemal natychmiast odpowiada mu z przodu Randall: - Zdejmij go!!!
Lynx przez chwilę się waha, ale nie strzela, uznał, że skoro go nie atakuje, nie warto zaczynać, może odpuszczą i uda się uniknąć walki. Może przeciwnik źle ocenił ich siły i teraz zrezygnuje, szukając sobie innych ofiar.
- Na razie nie atakują Randall, czekajmy na ich ruch. Jak z przodu spokój to się ruszmy trochę. - Snajper miał czysty strzał, ale istota nie reagowała na głos.
- Przed nami woda. Boczny tunel szeroki na dwie osoby. Sprowokujmy ich tutaj - Fray mówił tylko na tyle głośno bo Lynx go usłyszał. - W tunelu stracimy przewagę broni palnej.


Nagle stwór na dobre zniknął za galerią, a po chwili między płytami galerii migają kolejne przemieszczające się sylwetki.


- Jeff! Zajmij moje miejsce, ubezpieczaj środek - rzucił rewolwerowiec - Stanę na przedzie z Frayem. - Ezechiel chyba się znudził pilnowaniem centrum karawany, widocznie chciał się przekonać co czeka ich z przodu.
- Nie ma kurwa bata, że teraz tam polezę - wyszeptał dzieciak do Fraya. Ten zgromił go spojrzeniem. O wiele bardziej wolał mieć przy sobie dziadygę, niż tego chłopaka. Gdy jednak kowboj stanął obok chłopaka, ten ustąpił pod naporem mężczyzn, skulony biegnąc w stronę środka karawany. Przez te kilkanaście nerwowych sekund, kiedy środek pozbawiony był jednej osoby do ochrony Clyde nerwowo wodził bronią po galerii.
- Dlaczego kurwa nie strzelacie? - Stojąca Cly wyszeptała przerażona - Przecież tam są!


King gestem uciszył Cly nie spuszczając wzroku z galeryjki.


Givens nie przestawał obserwować bocznego korytarza i galerii, kiedy jednak z przodu zaczął się ruch i zmiana pozycji trochę się zirytował: - Co Wy tam z przodu odpierdalacie? Randall? Sprawdźcie głębokość tej wody, nie możemy tu stać w nieskończoność do cholery.
Po raz pierwszy od czasu wejścia do tunelu obudziły się w nim emocje. Nie taki był plan, a z doświadczenia wiedział, że im więcej mieszania tym gorzej.


Ezechiel schylił się w poszukiwaniu jakiegoś kawałka gruzu, wzrokiem wciąż kontrolował jednak obszar przed sobą. Rzut czymś musiał mu wystarczyć za zbadanie głębokości. Kamień przeleciał jakieś 20 metrów, od razu uderzając w grunt. Woda tam jest najwyżej do kostek. Rewolwerowiec powiadomił o tym resztę ekipy.


Wóz zaskrzypiał i ruszył dalej, a wraz z nim cała kawalkada, krok po kroku, z bronią przy ramionach, byli skupieni na osłonie i obserwacji. Nagle jakiś niezidentyfikowany pocisk przeleciał obok wozu i rozbił się na ścianie, z niemiłym dla ucha plaśnięciem. Na tyle na ile Lynx się zorientował, nadleciał od strony galerii.


- Jak z przodu wolne to ruszamy, powoli jednostajnie. Uwaga na głowy! - ostrzegł Lynx. - Clyde domyślasz się co to za gówno? - weteran z Posterunku pomyślał, że Clyde jest najbliżej i najlepiej będzie zorientowany w sytuacji. Jego pytanie jeszcze do końca nie wybrzmiało, kiedy od galerii zaczęły spadać kolejne wypełnione czymś worki, wiadra czy inne śmieci.
- Zwykła wodna breja. Uważajcie na twarze. - King zaciągnął gogle na oczy.
Wayland wyćwiczonym ruchem ściągnął gogle narciarskie na oczy. - Panowie, ruszamy!!! - zakomunikował Lynx
- Chcą nas sprowokować - skomentował Ezechiel - Idziemy dalej!
Maria pochyliła się lekko i naciągnęła na głowę kaptur od bezrękawnika.


- Cholera! - King zatrzymał się w miejscu, ale nie od razu otrzepał z siebie szkło, by przypadkiem nie pociąć się o ostre odłamki. Chyba dostał butelką, albo czymś podobnym. Wzdrygnął się parę razy, by szklane elementy same opadły na ziemię, po czym wrócił do pchania wozu. Miał fart. - Żyję! - oznajmił reszcie.


Wóz dalej się poruszał, choć zrzucane z galerii pojemniki z wodną berją sprawiały, że wszyscy byli ochlapani wodą, również ekwipunek przechowywany na wozie. Z przodu Ezechiel i Fray meldowali o ruchu przed nimi, coś poruszało się, słyszeli plusk rozchlapywanej wody. Również na galerii cały czas słychać było kroki, a w nikłym świetle latarek, co jakiś czas migała jakaś złowroga postać. Tunelem ponownie wstrząsnął przerażający wrzask kobiety. Zaraz po nim odpowiedział mu drugi, męski z drugiego końca korytarza. Powtórzył się schemat z przed chwili. Tunel utonął we wrzaskach odbijanych echem, ponownie do nich dołączyły przestraszone dzieciaki Morgana, które kobiety uspokajały jak mogły.


Na galerii wychyliło się kilka sylwetek ludzkich. Latarki wyciągnęły z mroku upiorne kształty.



Idący z przodu usłyszeli odlgłos wielu kroków biegnących w ich stronę stronę. Fray dostrzegł pierwsze stwory.Niskie przygarbione sylwetki, o szarawej, prawie pozbawionej pigmentu skórze, ruszyły ku nim pokracznym biegiem.


Z tylu również Lynx i Nathan słyszeli tumult zbliżających się postaci. Sądząc po odgłosach było ich sporo.
Byli okrążeni.
- CROATS!!! - Krzyknął Jeff wypalajac do jednego ze stworów na galerii.
Pocisk trafił bestie, a duży kaliber wyrywał plat miesa w okolicach żeber, obalając bestie. Również Clyde wypalił do potworów biegnących na galerii, niestety skrzesane na metalowej poręczy iskry nie wróżyły trafienia. Tuż obok Lynxa Nathan strzelił w stronę galerii, draśnięty mutant zaskowyczał z bólu, niczym raniony pies i ruszył jeszcze szybciej ku nim.


Lynx wyrównał oddech, jeszcze nie ucichło echo strzału Morgana, kiedy szybko czterokrotnie ściągnął spust pistoletu maszynowego. Pociski kalibru czterdzieści pięć pomknęły na spotkanie z celami, jakie im wyznaczył. Trzy potwory nakryły się nogami, kiedy wielkie kule ołowiu wbijały się w ciała. Cztery atakujące mutanty nadal zmierzały w ich kierunku, podobnie jak kilkanaście innych zbliżających się od wejścia do tunelu. Sytuacja zaczynała się robić nieciekawa. Tunel wypełnił się zapachem prochu, dymu i śmierci.


Z przodu Ezechiel wystrzelił dwa razy do kluczących i biegnących postaci. Kilkanaście cieni szybko się zbliżało, ale jeden raczej nie miał szans się już podnieść po trafieniu z Frankensteina. Tuż obok Fray pociągnął długą serią z karabina szturmowego, jedna z biegnących postaci padła rozciągnięta w taflę wody.


Maria mocno ściskała w dłoniach pistolet, cienie biegnące od strony galerii szybko się przemieszczały a migoczące, słabe światła latarek nie pomagały w celowaniu. Dziewczyna bez namysły naciskała spust raz za razem, niestety żaden z potworów nie oberwał. Cly i Samantha osłaniały dzieciaki, pomagając im schować się pod wozem, który stanowił teraz ich bastion oporu.
Clyde przypomniał sobie o ekwipunku znalezionym przy umierającej Przeszukiwaczce:
- Ezechiel, granat! - to rewolwerowiec chyba go przygarnął.
- Za daleko! - krzyczy Ez. Doświadczony rewolwerowiec ściskał w dłoni obły kształt granatu zaczepnego, ale w tej chwili ta śmiercionośna zabawka była jeszcze nie przydatna. Za chwilę, kiedy te skurwysyny się zbliżą, postanowił, że zrobi z niej dobry użytek.


Umysł i zmysły Lynxa pracowały na najwyższych obrotach, wielość wrogów i rzucana w nich woda w różnych pojemnikach. Nagle coś go olśniło: - Clyde, odpal pochodnie!!! Te skurwysyny boją się ognia, dlatego nas obrzucają wodą!!!
King szybko odpowiedział: - Nie da rady, są całe zamoczone!!! Lynx odpowiedział równie szybko: - Zamocz je benzyną, powinny odpalić. Niech Maria i Cly ci pomogą. Szybko, bo już są bardzo blisko!!!
Żołnierz wycelował w kolejnego potwora biegnącego od galerii, przyjemne szarpnięcie kolby o ramię i mutant upadł tuż obok stóp Nathana. Morgan nie czekał długo, dobił go szybkim strzałem w głowę, aż krew bryzgnęła na nich. Kolejne dwa strzały i kolejny martwy potwór zarył o ziemię. Ostatniego biegnącego od galerii położył Jeff - Scar zadudnił w tunelu, pocisk dużego kalibru zrobił dobrą robotę.


Huk wybuchu zadzwonił im wszystkim w głowach. Ezechiel zrobił swoje, granat poleciał w stronę watahy zbliżających się croats, czyniąc wśród nich spustoszenie, już nie poruszały się tak żwawo, a sporo było rannych. Za plecami Waylanda zapalały się kolejne pochodnie, dzięki współpracy Clayda i kobiet. Stwory najwyraźniej wystraszyły się ognia, zaprzestały szarży i wskoczyły na galerię. Znowu zaczął spadać na nich grad różnorakich pojemników wypełnionych zatęchłą wodą.


- Osłaniać pochodnie! Przebijamy się! - krzyknął głośno Clyde, dając znak do dalszej drogi.


- Do przodu!! Szyk bez zmian, osłaniać pochodnie!!! Skurwysyny się ich boją!!! - krzyknął snajper chcąc reszcie dodać animuszu. Co jakiś czas strzelał w stronę galerii, gdy tylko zauważał warty strzału cel.


Z przodu Lynx usłyszał kolejną serię z emki Randalla. - Jak z przodu? - zwołał.
- Wciąż zbyt wielu! - krzyknął Ezechiel, następnie dobył swój rewolwer.
Kaliber .44 ściął dwa potwory niczym trawę. Jednak jeden z nich, draśnięty wcześniej tylko pociskiem, wziął wyskok przykleszczając Fraya do ziemi. Kilka pochodni zgasło, miotacze z galerii odnosili małe sukcesy.


Cztery potworki rzuciły się na Randalla i Ezechiela. Ten ostatni uniknął roztrzaskania głowy tylko dzięki hełmowi, który na nim miał. Stwory bezskutecznie próbują zranić Fraya, który wije się jak piskorz na ziemi, przygnieciony trzema mutantami.


- Musimy się ruszyć, tu jest woda - krzyknął Lynx - będą nas oblewać bo mają dostęp!!! Idźmy dalej!!! - żołnierz prawie krzyczał ostrzeliwując się mutantom. Miał nadzieję, że reszta go posłuch a i ruszą. - Jeff pomóż z przodu chłopakom!!! Nathan, pomóż kobietom, ja będę osłaniał tyły!!! Clyde pomożesz mi w razie czego!!! Spróbuj nalać tej benzyny do jakiejś butelki, podpal i rzuć na tę cholerną galerię!!!



Kanister uderzył o ścianę galerii, powodując tam po kilkunastu sekundach pożar. Jedno ze stworzeń wyskoczyło skowycząc z bólu całe w płomieniach. Ruszyło w stronę Clyda. Jednak celny strzał Lynxa dosięgnął go. Potwór oberwał kulkę z rozpędu opadając na wóz, zaczynając mały pożar. Nathan szybko ugasił zarzewie ognia dłonią.


Na galerii rozpętało się powoli małe piekło, bo potwory zmniejszyły intensywność obrzucania ich wodą. Fray zrzucił z siebie mutanta i okładał go kolbą karabinu. Młody Morgan z pochodnią w jednej dłoni i karabinem w drugiej przypadł do Ezechiela i Randalla


Stary rewolwerowiec krzykiem nakazał młodemu by pomógł Frayowi, sam prawie rozpruwa przygniatającego go mutanta celnym strzałem kalibru magnum. Ze stęknięciem zrzuca z siebie ścierwo, podnosząc się z ziemi i szukając kolejnego celu. Jeff strzelił kilkakrotnie do mutantów, kładąc jednego trupem. Pochodnia którą trzyma odstraszyła resztę poczwar. Szarpie Randalla pomagając mu wstać i biegiem wrócili do karawany i zbawczych świateł pochodni.


Wóz wreszcie ruszył, Lynx sam osłaniał tył pochodu, nakazując Nathanowi pomóc kobietom i Clydowi przy ciągnięciu ciężaru. Musieli się jak najszybciej wydostać z tego miejsca, obrzucanie wodą prawie ustało, ale rozpętany pożar, karmiący się śmieciami leżącymi na galerii i tapicerkami porzuconych samochodów, mógł i im zrobić krzywdę.


Nagle gdzieś od strony wejścia żołnierz zauważa ruch i światła latarek i pochodni.
- Czekajcie, skurwysyny!!! - Dobiegł ich krzyk, a po nim kilka strzałów w stronę mutantów na galerii.
Z przodu woda zrobiła się coraz głębsza, sięgając idącym z przodu powyżej kolan. Kilkanaście metrów z przodu Fray zauważył coś w rodzaju kładki, zrobionej z kilku wraków i metalowych płyt, wyrwanych z ogrodzenia galerii. Obok jest silnik spalinowy, przymocowany do kołowrota z nawleczoną na niego stalową liną, która ginie w ciemności.


Wayland obejrzał się w stronę z której przyszli. Przygasił noktowizor, tak by światło pochodni i latarek go nie oślepiało. W ich stronę biegło trzech mężczyzn. Dwóch wysforowało się do przodu, jeden z nich z postury bardziej przypomina niedźwiedzia niż człowieka. Z tyłu za tą parą podążał z wyraźnym trudem jeszcze jeden mężczyzna, w jednej ręce trzymający małe dziecko. Cała trójka biegnąc, ostrzeliwała galerię, największy z nich pewnie dzierżył ręczny karabin maszynowy, który miarowo wypluwał naboje w kierunku krążących po galerii potworów. Dopchali wóz do prowizorycznej kładki, wspólnym wysiłkiem wpychając wóz i dzieciaki na pomost.


- Kim jesteście? - wydarł się z daleka Lynx do biegnących ku nim nieznajomych.
- Swoi! Kurwa, czekajcie! - Krzyk zagłuszyła seria RKM.


Reszta towarzyszy zbiła się wokół wozu. Clyde zainteresował się silnikiem, szybko odpalając go resztką paliwa, jaka im została. Kiedy tylko silnik zaskoczył, mutanty zawyły z wściekłości, czuły, że zdobycz się im wymyka z rąk. Nieznajomi byli coraz bliżej, a Lynx, Randall i Nathan wspomagali ich ostrzeliwując galerię. Ezechiel i Jeff zajęli się osłoną Clyda, kobiet i dzieci.


Mimo celnego ostrzału mutanty dopadają do pomostu, wpadając między strzelców. Dwóch rzuciło się na Lynxa, a pojedyncze poczwary zaszarżowały w Randalla i Deakina.
Snajper poczuł mocne szarpnięcie w okolicach brzucha, ale potwór który trafił go zaskowytał z bólu. Ostrze szpony połamały się na wkładzie balistycznym włożonym w kamizelkę. Lynx z najbliższej odległości wystrzelił w głowę mutanta. Posoka i resztki mózgu zbryzgały wszystkich dookoła, szybki obrót i tułów drugiego z monstrów zaginął w krwawej mgiełce. Fray i Ez szybko uporali się z pozostałymi mutantami, ciosy kolb zepchnęły ich do mętnej wody.


Jeden z trójki biegnący na końcu i niosący dziecko upadł pod ciężarem mutanta. Mężczyzna z pierwszej dwójki chciał po niego wrócić, ale drugi postawny pociągnął go za sobą, nie zwracając uwagi na sprzeciwy. Dobiegli do nich. Givens szybki ich otaksował wzrokiem Ubrani byli na wojskową modłę. Jeden miał w rękach RKM, drugi sztucer myśliwski przewieszony przez ramię i pistolet w ręku. Mężczyźni nie przestali ostrzeliwać galerii i mutantów, które dobierały się do ich towarzysza.


Wayland wypuścił pistolet maszynowy z rąk, szybko rozpiął pokrowiec z karabinem snajperskim. Poderwał broń do ramienia i spokojnie wziął na cel mutanta, który właśnie wspinał się na półleżącego uciekiniera. Na wydechu ściągnął spust karabinu, a posłaniec śmierci kalibru siedem i sześćdziesiąt dwie dziesiąte milimetra poderwał mutanta w powietrze. Mężczyzna wygrzebał się spod martwego ciała, porwał dziecko na ręce i ruszył biegiem w kierunku pozostałych. Mutanty próbowały biec za nim, ale postawny facet z ręcznym karabinem maszynowym wystopował je w biegu.


- Kim jesteście? - rzucił do nowo poznanych, ale nie czekał zbyt długo na odpowiedź. Skinął wymownie głową Randallowi, a ten w lot pojął o co chodzi. Nie mogli póki co spuszczać nowych z oka, nie wiedzieli, czego jeszcze mogą się po nich spodziewać. Ataki mutantów na razie ustały.


Clyde, Nathan i Ezechiel wpychali wóz na tratwę, wyglądała w miarę solidnie, ale prócz wozu, mogła pomieścić co najwyżej cztery osoby. Ustalili, że najpierw pójdzie ta trójka, Ezechiel zaproponował żeby za pierwszą przeprawą zabrali Marię. Sprzeciwów wielkich nie było, wszyscy chcieli wydostać się z tego przeklętego tunelu. Kiedy już mieli dopływać, Nathan wziął Lynxa na bok: - Uważaj z Jeffem na Samanthę i dzieciaki, jeśli mogę Cię o to prosić? - trzymał go za ramię, a głos miał poważny jak nigdy dotąd. - Możesz na mnie liczyć Morgan, a Wy sprawdźcie dokładnie tamten brzeg, nie możemy teraz odpuszczać.


Po chwili tratwa oświetlona dwoma pochodniami ruszyła w ciemność.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 30-03-2014, 13:43   #49
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Ezechiel stał na uboczu, kiedy inni rozmawiali, on skupiał swoją uwagę na tunelu. Ciemny i niebezpieczny, tak jak całe to miejsce. Pchanie się tam było jak proszenie się o śmierć, ale lepszego wyjścia nie widział. Zresztą wcale się nie obawiał. Śmierć miałaby swoje plusy, szczególnie że wreszcie ból przestałby mu rozrywać czaszkę. Z drugiej strony wciąż chciał dorwać Dentystę, jeśli już ma zginąć, to chociaż próbując. Na razie nie istniał ani Dentysta, ani cudaczna misja Gianniego czy kogo tam. Istniał tylko tunel. Długi, mroczny, tajemniczy.

- Proponuję tak. Na szpicy idę ja i gówniarz. Najszybciej coś wypatrzymy, a nie chcecie być przede mną w walce. - Krótkie poklepanie strzelby wystarczyło by wszyscy zrozumieli co ma na myśli Randall. - Dalej kobiety i doktorek ciągnący wóz. W razie starcia najmniej się przydadzą. Staruszek będzie ich ubezpieczał, sorki Teksańczyku, ale na szpicy wiele nie wypatrzysz. Nathan z Lynxem zamkną pochód. Każdy ma kontakt wzrokowy z minimum jedną osobą. Mogę komuś dać latarkę, dzięki uprzejmości doktorka mam noktowizor. Dzieciaki i pies na smyczy. Nikt się sam nie oddala bo nie będę ganiał się z nikim w ciemności. Pełna czujność i broń w łapach. Nerwy na wodzy, cokolwiek tam zobaczymy i się stanie. Co wy na to?

- Jest jakaś inna droga? Ten tunel nie wygląda najlepiej
- rzekł siedzący na ziemi Clyde, wzrok wpatrzony miał w niebo, ale chyba nie miał nadziei, że faktycznie istniała lepsza droga.

- Dla ciebie Pan Gówniarz jak już - rzucił patrząc na Randalla młodszy z Morganów. - Plan może być.

- Myślę, że tył powinien być zabezpieczony nie słabiej jak przód dlatego zgadzam się. Ja z Waylandem powinniśmy dać radę -
przemówił po swoim synu Nathan. - W razie kontaktu ustalamy godziny zgodne z kierunkiem pochodu. Uważajcie pod nogi i miejcie oczy dookoła głowy.

- Od kilku godzin, ktoś za nami podąża. Są sprytni, chowają się na granicy pola widzenia, kilka razy jednak mignęła mi jakaś sylwetka czy ruch. Nie wiem kim są, może to nasi przyjaciele z nocy? Nie mam zielonego pojęcia. Ten tunel jest potencjalnie idealnym miejscem na zasadzkę, więc plan jest dobry. Mogę z Nathanem pilnować tyłów, podzieliłbym strefy ostrzału na nas czterech. Czyli Randall - prawo, Jeff lewo z przodu i podobnie z nami z tyłu. -
Szybko naszkicował swój pomysł na ziemi. - Clyde i Ezechiel w razie potrzeby wzmocnią zagrożoną strefę. Kobiety niech pilnują dzieciaków. Pochodnie powinniśmy zainstalować na wozie, tak Randall i ja mielibyśmy je za plecami w razie konieczności użycia noktowizorów. Chyba tyle? - Ezechiel spojrzał na Lynxa, bez wątpienia miał bogate doświadczenie bojowe. Niemal mechanicznie sprawdzał każdą posiadaną broń, przeliczał naboje, pewnie mimowolnie. Wyglądał na takiego, co z bestiami Molocha nie raz miał styczność. Człowiek z Frontu.

- I widać, że nasz nowy kolega potrafi nie tylko strzelać a zna się na podchodach i organizacji konwoju - wtrącił z pewnym uznaniem Fray. - Dodam coś jeszcze - jego wzrok wodził po zgromadzonych, znacznie rzadziej natrafiał jednak na Ezechiela czy Lynxa, jakby wiedział, że akurat im nie musi wszystkiego tłumaczyć. - Również uważam, że podąża za nami pewna grupa, która nie chce angażować się w otwartą walkę. Jednak zwróciłem uwagę na makabryczny prezent jaki znaleźliśmy z rana. Szczur raczej nie zostawił swojej nogi w ramach podziękowania za dotychczasową podróż. Zwykle ludzie zadowalają się listami. - Zaśmiał się w ogóle nie przejmując się tym, że pozostałych żart wcale nie rozbawił. Fray żył na swój sposób. Nie potrzebował aprobaty innych. - Tamci kolesie musieli się zakraść i to zrobić. Tunel jest idealną pułapką. Ciasno, ciemno… Łatwo o dezorientacje. Na ich miejscu tu bym zaatakował. Nie angażowałbym się jednak w otwartą walkę. Osłabiłbym morale. Zastosowałbym jedno z trzech, albo wszystkie, ze znanych mi metod. Pierwsza to makabryczny prezent. Okrutnie oprawiony szczur lub wręcz jeszcze żywy, ale dajmy na to pozbawiony kończyn. Jęczący, proszący o pomoc. Druga to odławianie. Szarpałbym nas, dlatego ważne jest byśmy POD ŻADNYM pozorem się nie rozdzielali. Tu uderzyłbym w najsilniejszych, czyli naszą czwórkę lub najsłabszych. Szczególnie kobiety są strasznie poruszone, gdy zaginie dziecko, a potem znajdzie się je… miałem być delikatny więc ujmę to jako oprawione. Ewentualnie psiak jest też fajnym celem. Najlepszy przyjaciel człowieka, dogorywający, skamlący. Trzecia opcja to sierotka. Wpuściłbym kreta, np. młodą kobietę, która cudem zwiała z masakry i prosi o odsiecz. Nie mówię tego by was przestraszyć, a przygotować. Wolę byście się bali teraz niż zrobili pod wpływem chwili coś co narazi nas wszystkich. - Przemawiał z ogromnym przekonaniem w głosie. Nie domyślał się, nie podejrzewał, on po prostu postępował już w taki sposób. Praktyka czyni mistrza, Fray był dobrze przygotowany taktycznie.

Lynx cichym gwizdem dał upust wrażeniu, jakie zrobił na nim Fray. - Randall jak sądzę, znasz to nie tylko z teorii na szkoleniu z wojny psychologicznej? Niemniej muszę się z tobą zgodzić. Co do tych typów z wczoraj, poruszali się zwinnie i szybko, ale w ruchach przypominali bardziej zwierzęta niźli ludzi. To, że nie widziałem broni palnej, nie znaczy, że jej nie mają, albo że są bez niej nieszkodliwi. Trzymamy się blisko i nam się uda.

- Zabijałem ludzi, którzy tak polowali. I sam tak robiłem
- rozwiał wszelkie wątpliwości Fray.

Ezechiel uważnie się rozglądał. Brak jednego oka mocno ograniczał mu pole widzenia i musiał częściej odwracać głowę by ujrzeć wszystko. - Gówniana trasa - skomentował krótko.

- Ktoś ma jakieś kalibru 9mm? Bez tego co najwyżej wypalę raz z jednostrzała… - wtrącił King.

- Czemu to ja, ten powszechnie znienawidzony, zawsze rozstaję się z bronią. - Fray podał broń murzynowi. - Nabój w komorze. Chyba wcześniej ty go miałeś, ale prawa własności rozstrzygniemy później.

Chwilę później Ezechiel ostrożnie podążał już w stronę trupa, wraz z nim szedł również King. To była młoda kobieta, ubrana w wojskowy strój, teraz zupełnie poszarpany jakby kilka osób zmasakrowało ją maczetami. Wyglądała koszmarnie z dwoma częściami drzewca wbitymi w obojczyk i gardło. King przyglądał się wszystkiemu dokładnie szukając ewentualnych pułapek. Zostawione przez nią ślady krwi świadczyły jednak, że sama wyczołgała się z tunelu, opadła z sił i wykrwawiła się. Czyli jednak nie została tu ustawiona celowa. King zaczął przetrząsać jej naramienną torbę.

Obaj spojrzeli na nią zaskoczeni, gdy otworzyła oczy. Żyła! Pomimo wszystkich ran, wciąż żyła. Choć agonia była w tym przypadku znacznie lepszym określeniem.

- Kto cię tak urządził? - spytał od razu murzyn.

Umierająca kobieta otworzyła usta, próbowała coś powiedzieć, ale zakrztusiła się tylko krwią. W tym stanie nie mogła nic z siebie wydusić, kawałek drzewca wystający z szyi skutecznie jej to uniemożliwiał.

- Zasadzka? Pokiwaj głową - nie odpuszczał King, w odpowiedzi dziewczyna lekko pokiwała głową. Drewniany fragment makabrycznie zabujał się w jej ranie sprawiając dodatkowy ból. - Mutanci? - Tym razem nie poruszyła się, a jedynie mrugnęła porozumiewawczo.

Ezechiel przypatrywał się tej scenie, nie musiał znać podstaw medycyny by stwierdzić, że wiele jej już nie zostało. - N - powiedział wskazując na nieśmiertelnik zawieszony na jej szyi - Dzieciak Morgana nosi taki sam. - Spojrzał na kobietę. - Wiesz ilu ich było? Jedno mrugnięcie - pokazał jej otwartą dłoń - pięciu napastników. - Odpowiedź nie przypadła mu do gustu, kobieta wbiła w niego załzawione, przerażone oczy. A potem zaczęła mrugać, raz za razem.

Więc będą tam na nich czekali.

- Musimy pogadać… - powiedział do nich Morgan, który zdążył już podejść. - Coś przekazała? - Jedyne oko rewolwerowca przez kilka sekund spoglądało na mężczyznę. Widział litość jakże nietypową dla żołnierzy w tych czasach.

- Zasadzili się na nich. W środku jest przynajmniej kilkunastu przeciwników - wyjaśnił King - Jej już się nie da pomóc. - Znów przeniósł wzrok na umierającą. -Tunel jest przejezdny? Mrugnij. - Tym razem kobieta nie zareagowała, wpatrywała się jedynie tępo w to, co wystawało jej z gardła. Oddychała ciężko, ale wciąż nie poddawała się śmierci. King odpuścił i podjął jedyną słuszną decyzję, chciał zakończyć jej żywot. - Spokojnie. Jestem medykiem. Nie będzie cię bolało. - Wyciągnął ku niej dłonie chcąc zacisnąć je na szyi, ale kobieta angażując wszystkie swe siły ręką starała się go odepchnąć. Nie miał zamiaru naciskać. - Wolisz poczekać, aż śmierć sama po ciebie przyjdzie? Mogę skrócić ci cierpienie.

Nie podzielała litościwego podejścia Kinga, jej twarz wykrzywiła się w grymasie, który miał chyba imitować uśmiech. Zakrwawiona dłoń podniosła się znowu tylko po tu, by mogła pokazać murzynowi środkowy palec.

- Zostaw. Jej wybór - z daleka krzyczy Cly.

- Twój wybór - rzucił King odpuszczając, co nie spodobało się rewolwerowcowi, jednak kobiecie wyraźnie ulżyło.

- Kilkunastu to dużo… - powiedział Nathan. - Chyba wolałbym ominąć ten tunel. Nie mogą narażać dzieciaków ani żony. Jak myślicie panowie?

- Jak na mój gust i tak wszędzie jest niebezpiecznie. Górą może nie udać się przepchnąć wozu…
- odparł medyk.

- Jebane gamble. Człowiek ich nie ma źle, jest ich za dużo też nie dobrze… - Krzywo uśmiechnął się Nathan. - Czuję, że w tym tunelu odbędzie się masakra. Przygotujcie się dobrze… - Po tych słowach Morgan ruszył do rodziny.

Ezechiel nie powiedział nic, zabrał się za to za dobytek kobiety, jej na nic się już nie przyda. Zabrał jej hełm, pas taktyczny, zważył w dłoni granat. Ten mocny środek perswazji mógł okazać się bardzo przydatny podczas nadchodzącej przeprawy. Kobieta nie protestowała, przyjęła ich zachowanie jak coś naturalnego. Zareagowała dopiero, gdy rewolwerowiec natknął się na zakrwawiony kawałek papieru, który wyglądał jak list. Zacisnęła na nim dłoń i nie chciała puścić. King spojrzał na Ezechiela chcąc dyskretnie powstrzymać go od odebrania jej intymnej wiadomości, na której tak jej zależało.

Ezechiel jednak nie odpuścił i wyciągnął go z ręki kobiety silnym ruchem. - Poinformujemy jej bliskich - wyjaśnił Kingowi - to nie podważalny dowód.

Tak naprawdę miał w tym swój własny cel. Jeżeli dostanie się do Nashville faktycznie było aż tak utrudnione, to chciał mieć plan awaryjny, na wypadek, gdyby świętobliwy Gianni nie mógł im pomóc. Dlatego właśnie zabrał naszyjnik oraz odznakę kobiety, a także list. Miał nadzieję, że zadziała to jak karta przetargowa. Należało ją tylko dobrze wykorzystać.

Potem dobył nóż, King nie powinien wtedy odpuszczać, należało zakończyć sprawę. Ona też powinna to wiedzieć. Nie liczył się z jej zdaniem, bo nie była już człowiekiem. Nie po tym wszystkim. Była nim, gdy weszła z towarzyszami do tunelu. Wyczołgała się już jednak jako zakrwawiona kupa mięsa, nic więcej. Umarła tam, w tym ciemnym tunelu, wraz z innymi. Tyle tylko, że nie chciała przyjąć tego do wiadomości. Dwa szybkie ciosy dopełniły jej przeznaczenie. Oczy zgasły. Mogła odpocząć.

Wiedział, że Maria to widziała, tak było lepiej. Powinna wiedzieć jak należy postąpić.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 30-03-2014, 23:53   #50
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu

19.11.2056
15:43

- Zbliżamy się. Widać koniec. – Powiedziała Maria wskazując na rysujący się w oddali zawał w tunelu, przez który sączyło się dzienne światło. Wyraźnie dostrzegali drugą przystań z obracającym się kołowrotem, dookoła której ktoś rozpalił kilka dogasających już ognisk. Obok, co jakiś czas przesuwane przez falę tworzone przez barkę pływało ciało młodego mężczyzny. Zabity, z przestrzeloną klatką piersiową, ograbiony był prawie ze wszystkiego. Barka z głośnym hukiem uderzyła o przystań, zatrzymując się. Ezechiel zeskoczył z niej pospiesznie, omiatając lufą Colta nabrzeże. Miał przed sobą swoisty plac z gruzów i wraków samochodów. Tunel zawalony był u swojego wylotu. Najwidoczniej nadwątlona przez wojnę konstrukcja sklepienia nie wytrzymując ciężaru załamała się do wewnątrz, tworząc wspinający się łagodnie ku górze stok z gruzów. Jednak Deakin uśmiechnął się lekko. W poskręcany beton wbita była czerwona chorągiew, powiewająca na wietrze.
- Wygląda, że tu ich nie ma. – Powiedział Nathan omiatając karabinem pozbawioną życia szeroką przestrzeń. – Zepchnijmy jak najszybciej wóz. – Rzucił, wsłuchując się w oddalone echa wystrzałów. Mężczyźni pospiesznie ruszyli na barkę pomagając Kingowi i Marii, którzy już zaczęli siłować się z ładunkiem. Ezechiel rzucił pod koła wozu leżące nieopodal metalowe płyty i razem mocno popchnęli ładunek do przodu. Nagle w decydującym momencie starzec zamarł wpatrując się w koniec tunelu.


Wóz z hukiem zjechał na barkę. Część towarów spadła na pokład łodzi, a pozostali odskoczyli od niego w ostatniej chwili.
- Cholera! - Rzucił gniewnie Clyde, który prawie został przygnieciony przez ciężki ładunek. Milczący starzec, jednak nawet na niego nie zerknął, by po krótkiej chwili wyszarpać z kabury swoje magnum. W jednej sekundzie dwa strzały zlały się w jeden. Karabinowy pocisk uderzył w wóz rykoszetując od skrzynki narzędziowej zaraz obok stojącej przy niej Marii. Dziewczyna padła na ziemię próbując przeczołgać się do schronienia. .44 poszybował w ciemność, ku wylotowi z tunelu.
- Dostał?! Chyba dostał!– Krzyczał Nathan kryjąc się za wozem z odbezpieczonym karabinem. Obok niego siedział Clyde naciągając na głowę trzęsącymi się dłońmi hełm. Deakin z Coltem w jednej ręce i pustym Rugerem w drugiej prześlizgiwał się od wraku do wraku starając zbliżyć się do pozycji, z której padł strzał. Nagle gdzieś z drugiego końca tunelu dobiegł ich syczący odgłos, który po kilku sekundach przekształcił się w wybuch wystrzału. Chwilę po tym coś przemknęło z dużą prędkością tuż obok Ezechiela. Nagle zza wraków z przeciwnej strony wychyliła się ludzka sylwetka. Mężczyzna obciążony dwoma dużymi plecakami sprintem wspiął się po gruzach próbując wydostać się na zewnątrz. Nathan wychylił się zza swojego schronienia biorąc go na cel. Nacisnął za spust. Tamten obalił się na ziemię, jednakże po chwili wstał i jeszcze szybciej przebył dzielącą go od bezpiecznej powierzchni odległość , znikając im z oczu. W tym samym czasie zza wraków wychylił się kolejny napastnik trzymając w rękach dużych rozmiarów samopał, na którym płonął już ładunek prochu. Broń wypaliła, a ołowiana kula poszybowała w kierunku Kinga. Ten upadł na ziemię, kiedy pocisk przebił na wylot burtę wozu. Wróg zaczął szarpać się z karabinem, wsypując do niego kolejną porcję prochu, kiedy Ezechiel wziął go na cel, wystrzeliwując dwa razy. Pociski poszarpały blaszany naramiennik tamtego przewracając go na ziemię w skowytach bólu.
Ezechiel dobiegł do niego, z całej siły kopiąc w skroń. Mężczyzna jęknął z bólu i stracił przytomność. Obok leżał drugi z przestrzeloną głową. Pocisk .44 Magnum zabił go na miejscu. Deakin pospiesznie odrzucił leżącą przy nich broń, kiedy obok niego stanął Nathan.
- Nie żyje? –Zapytał wskazując na mężczyznę z przestrzelonym ramieniem. Mężczyzna ubrany był w poszarpane szmaty i wyrobioną prymitywnymi metodami zbroję ze skórzanych elementów.
- Żyje. – Odpowiedział starzec, przyklękając przy rannym. Odpiął pas i ściągnął z niego linę, którą związał mężczyznę. Razem z Nathanem pospiesznie zanieśli go w okolicę barki, z której w końcu z trudem zepchnęli wóz.
- Trzeci zwiał. – Powiedział Morgan, obserwując z innymi, jak umocowana do liny łódź wraca po pozostałych. Echo wystrzałów z tamtej strony tunelu wzmogło się.



19.11.2056
15:55

Ból.
Ból porażający. Ból pulsujący. Ból rozrywający skronie.
To znało jego przyczynę, widziało ją wyraźnie przed sobą. Ogień.
I mimo, iż czuło jak światło pochodni rozrywa od środka jego czarne oczy, to wpatrywało się w nią z masochistyczną fascynacją. Chciało poczuć, jak płomień rozlewa się po ciele, jak parzy białą skórę, jak zostawia na tym blizny, które będą lizać samicę.
To było agresywne, szybkie, zabójcze. Walczyło o pożywienie wiele nocy wcześniej, nim znalazło tunel. Tutaj, zabiło poprzedniego samca alfa i samo objęło panowanie nad jego stadem. Walczyło już z ogniem i wiedziało, jak skutecznie się przed nim bronić. Wystarczy było cierpliwie czekać. W końcu zawsze gasł, dopuszczając ich do zwierzyny.
Jeden z jego stada upadł skoszony przez mordercze świetliki, wydając z siebie przerażony ryk bólu. Krew zwierzęcia zalała galerię. To oblizało długim jęzorem swoją wykrzywioną gębę, po czym wyszczerzyło ostre kły. Ranny samiec skowyczał jeszcze rzucając na wszystkie strony swoimi odnóżami, by po chwili zastygnąć nieruchomo. To spojrzało na metalową kładkę, na której tłoczyły się jego ofiary. Część z nich wsiadła na barkę zabierając ze sobą dwie pochodnie i odpływając w głąb zalanego tunelu. Reszta wciąż stała na pomoście starając się nie wychodzić poza obręb światła, jakie dawały im pochodnie.
Przywódca stada wydał z siebie przerażający krzyk, nawołując tych, którzy byli jeszcze w stanie walczyć. Pokrwawione zwierzęta odpowiedziały mu równie głośnym zawołaniem, zrzucając z galerii ostatnie pojemniki z wodą. Trafiały one raz po raz w nieruchomy cel. Płomienie pochodni zamigotały, by wreszcie zgasnąć, pogrążając tunel w całkowitych ciemnościach.
Wszystkie były gotów. Zwierzyna już czekała.


Wayland podciągnął karabinek do oka. Skomplikowany mechanizm wszczepu zalał ciemność zieloną poświatą, wyciągając i wyostrzając czające się w mroku potworki. Coś prześlizgiwało się pomiędzy wrakami kierując się w stronę Samanthy zasłaniającej swoim działem przerażone dzieci.
- Mamo! Mamo! Mamo! – Wciąż i wciąż krzyczał Shartlo, jednak jego histeryczny płacz ledwo przebijał się przez huk wystrzałów i ryk mutantów. Jeden był już w odległości skoku od dzieci, kiedy szybki dublet wystrzelony z Krissa ściął go z nóg.
Kolejna bestia szarżowała na żołnierza z galerii, zanosząc się przypominającym ludzki krzykiem. Ta była zdecydowanie większa od swoich pobratymców, a jej ruchy wydawały się o wiele szybsze i zręczniejsze. Mężczyzna wyuczonym ruchem przedzielił muszką twarz potwora na pół i nacisnął na spust. Bestia, jednak wciąż się zbliżała. Broń nie wypaliła. Lynx spojrzał na nią szeroko otwartymi oczyma dostrzegając błoto oraz chyba jego własną krew, która pokrywała zastygły w połowie drogi zamek. Zdążył jeszcze tylko podnieść wzrok, kiedy potwór ciężko upadł na niego pozbawiając równowagi. Mężczyzna zatoczył się ze zwierzęciem uczepionym do ciała i bezwładnie wpadł w mroczną toń. Broń wypadła mu z rąk, tonąc szybciej od niego. Ciężka kamizelka i wypełniony po brzegi plecak ściągały go coraz głębiej. Potwór jedną łapą uzbrojoną w długie pazury ściskał jego gardło, a drugą walił na oślep w korpus. Wayland nie będąc mu dłużny oszpeconą dłonią wciskał ślepie głęboko w oczodół, a drugą raz za razem uderzał w skroń, przy tym wszystkim jeszcze kopiąc zaciekle. Szybko opadli na dno, kiedy Croat dławiąc się wodą, wyrwał się z jego uścisku i rozpaczliwie wymachując odnóżami starał się wypłynąć na górę. Tylko na krótką sekundę udało się jej wystawić łeb ponad wodę, kiedy Lynx złapał go za tylną łapę znów ciągnąć ku dnu. Bestia czując jego uścisk zręcznie okręciła się w miejscu, znajdując w sobie jeszcze siłę do dalszej walki i łapiąc się za plecak żołnierza, wyszła mu na plecy, próbując przygwoździć go do wraku samochodu. Jeszcze przez chwilę wymieniali ciosy, kiedy Lynx poczuł, jak tym razem jego ciało powoli wiotczeje, domagając się tlenu. Mokre ubranie krępowało ruchy, a ciężkie osłony nie pozwalały mu się łatwo wynurzyć. Mimo tego podjął ostatnią próbę, odbijając się od metalowej powierzchni, starając się wynurzyć. Zwierze jednak nie odpuszczało, wplątując jedną z łap pomiędzy maskującą kurtkę, a plecak, a drugą zaciekle uderzając w hełm. Givens jednym ruchem odpiął ramiona zasobnika, uwalniając się z ciężaru, a drugim wymierzył mocne uderzenie w szczękę mutanta. Poskutkowało. Potwór odepchnął się tylnimi łapami od żołnierza, chyba idąc na dno. Lynx nie odwrócił się by to sprawdzić, starając się wypłynąć, wyrzucając do przodu ręce. Po kilku sekundach wynurzył się ponad toń biorąc gwałtowny wdech.
- Dawaj tu! – Krzyknął z pomostu Jeff, wyciągając do niego rękę. Drugą trzymał pistolet, a jego karabin zwisał na pasku. Pozostali resztką sił i amunicji odpierali gwałtowne ataki wciąż niedające za wygraną stada. Lynx walcząc z bestią pod wodą znacznie oddalił się od przyczółku, więc tym bardziej energicznie zaczął płynąć kraulem przed siebie, co jakiś czas się oglądając w poszukiwaniu rannego samca alfa. Już prawie był przy platformie, wyciągając ramiona, by pozwolić pozostałym się na nią wciągnąć, kiedy młody Morgan wycelował w niego lufę Beretty.
- Co do kurw… - Zdążył wysapać, kiedy tamten wystrzelił. Kula omsknęła się po hełmie Lynxa, ogłuszając go na sekundę. Zza siebie usłyszał charczący krzyk i kotłowaninę, kiedy zastrzelony przez Jeffa potwór poszedł na dno. Chłopak pomógł wyjść Lynxowi z wody. Żołnierz przez chwilę kaszlał, dławiąc się wodą, po czym stanął na trzęsących się nogach, zdejmują z kamizelki taktycznej strzelbę.
- Płynie! – Fray przekrzykiwał wystrzały wskazując na powoli zbliżający się kształt barki. Jeden z zwierzaków upadł ciężko ranny zaraz u jego stóp. Bestia ostatnim wysiłkiem wbiła długi pazur w nogę stojącego obok, nieznajomego mężczyzny podtrzymującego nieprzytomne dziecko. Ten krzyknął z bólu przewracając się na ziemię. Randall nie czekał dłużej, wycelował karabin w głowę potworka i nacisnął za spust. Iglica uderzyła głucho o metal nie natykając się na kolejny nabój. Croat ogłuszony bólem, nie zwracając uwagi na strzelca, podniósł się na rękach krwawiąc obficie z rany w klatki piersiowej.
- Skurwysyn… - Wycedził były nadzorca wyrywając z kabury pałkę teleskopową zakończoną metalową kulą. Pierwszy cios zadał w łokieć potwora wyłamując go ze chrzęstem w przeciwną stronę. Bestia upadła, jeszcze głośniej skowycząc z bólu. Kolejne uderzenie wybiło jej szczękę i kilka kłów. Następne wgniotło oczodół. Ostatnie otworzyło czaszkę, ukazując zielonkawy w sztucznym oświetleniu noktowizora mózg.
Randall stałby wpatrując się w swoje dzieło, gdyby nie para rąk wciągająca go na barkę. Jeden z nieznajomych zgięty w pół, pociągnął za dźwignię przy silniku napędzającym barkę i wskoczył na odpływającą łódź, osłaniany przez pozostałych.
Bestie zostały na drugim brzegu, skowycząc smutno, liżąc rany i pożerając zabitych.

19.11.2056
16:01

- Plecak, taki zniszczony! Szary! – Ranny nieznajomy kulejąc skakał od jednego, do drugiego mężczyzny. Jego zmęczona twarz nabierała okropnego grymasu w świetle jedynej pochodni jaką udało się im jeszcze rozpalić. Nieprzytomna dziewczynka, który tamten niósł uciekając przed mutantami, leżała na pokładzie barki charcząc cicho. Obok klęczał postawny mężczyzna cały szczelnie pozawijany w szmaty z metalową maską na twarzy, trzymając dziecko za rękę. Wayland siedział obok niego, próbując złapać głęboki oddech.
- Plecak, no! Zgubiłem jak biegłem w głąb tunelu. – Gorączkował się dalej tamten. Randall odwrócił się w jego stronę, nie spuszczając wzroku ze znów niedziałającego noktowizora.
- Taa.. Był tam jakiś plecak. – Odpowiedział lodowatym tonem. – Nie dotykaliśmy go. – Dokończył. Mężczyzna zamarł patrząc nieobecnym wzrokiem na tamtego. Po chwili przysiadł na ziemi, tuż obok dziecka, kładąc głowę małej na swoich nogach.
- Na co choruje? – Zapytała Cly przyciskając do piersi krwawiącą rękę. Jedno z wiader rzucanych przez Croats trafiło ją w dłoń, raniąc dotkliwe.
- Astmę. W plecaku był inhalator. – Powiedział chowając twarz w dłoniach. Obok niego przyklękła Samantha. Jeff był z resztą jej potomstwa na rufie łodzi.
- Po drugiej stronie tunelu jest mężczyzna, jest lekarzem, dobrym. Pomógł moim dzieciom. Na pewno zdążymy. – Przekonywała go, kładąc mu rękę na ramieniu. Nagle stalowa lina holownicza ciągnąca barkę do przodu zwolniła, aż w końcu się zatrzymała.
- Paliwo musiało się skończyć. – Powiedział Jeff uspokajająco, opuszczając się powoli w toń, by sprawdzić głębokość wody. – Nie jest źle. Do klatki piersiowej. Tylko, że zimna. – Rzucił biorąc swoją siostrę na barana.
- Chyba nie mamy innego wyjścia. – Rzucił nieznajomy wstając i podając rękę Waylandowi. Po chwili niosąc na barach dzieci i trzymając broń wysoko nad głową, ruszyli w stronę końca tunelu.


Powoli przedzierali się przez lodowatą breję, brodząc po śliskich wrakach samochodów. Co jakiś czas, ktoś potykał się idąc na dno, po chwili jednak będąc wyciągany przez pozostałych. Po kilkudziesięciu minutach brudni i zmęczeni, dotarli do miejsca, w którym w oddali było widać wpadające do tunelu przez rozbite sklepienie światło słoneczne. Na brzegu stało kilka sylwetek ludzkich. Jedna z nich pomachała im życzliwie. Z daleka poznali Nathana.
Po kilkunastu minutach siedzieli w śpiworach przy naprędce rozpalonym ognisku susząc swoje ubrania i sprzęt. Kilkanaście metrów dalej King razem z Cly klęczeli przy duszącej się dziewczynce. Kobieta unikając wzroku mężczyzny cicho tłumaczyła mu sytuację.
- Jest chora na astmę, a zgubili inhalator. – Powiedziała wskazując ruchem głowy na krążącego obok mężczyznę. – Miała atak, gwałtowne duszności. – Dziecko sine na twarzy oddychało ciężko. Clyde otworzył plecak i wyciągnął z niego gumowe rękawiczki, które założył pospiesznie.
- Bez operacji – zaczął cicho starając się, żeby ojciec dziecka go nie usłyszał. – nie dożyje do wieczora. – wyciągnął skalpel i zestaw do konikopunkcji. – A nawet jeżeli się uda to będziemy mieli pół przytomną dziewczynkę z otwartą ranę w gardle pośrodku ruin i całego tego syfu. – Kontynuował czyszcząc spirytusem narzędzia i gardło pacjentki.
- Jak ją znieczulisz? – Zapytała Cly patrząc w załzawione oczy dziecka. Clyde rzucik okiem na zawartość swojego plecaka.
- Morfina odpada, kokaina raczej też. Tabletkami może się zadła… – przerwał napotykając na wzrok Cly. Wzrok narkomanki na głodzie. Dziewczyna po chwili opanowała się, opuszczając głowę zmieszana.
- Będziesz musiała ją przytrzymać.


19.11.2056
17:52


Nieznajomy, który przedstawił się jako Jake siedział oparty o mur wpatrując się w charakterystyczny karabinek leżący na wozie. Jego ubrania były brudne i wilgotne, a on sam wyglądał na śmiertelnie zmęczonego. Obok niego leżał mały, wojskowy plecak z przytroczonym karabinem myśliwskim oraz kevlarowym hełmem. Reszta grupy milczała wpatrując się w ogień i tylko od czasu do czasu rzucając w jego stronę ukradkowe spojrzenia. Dochodziły ich tylko niespokojne kroki, depczącego w miejscu ojca i cichy głos Kinga wydającego Cly kolejne polecenia.
Wiadomość, którą przekazał mężczyźnie Ezechiel sprawiła, że nie odzywał się od kilku minut, rozmasowując dłonie. W kieszeni jego kurtki leżał zakrwawiony kawałek papieru, zapisany miłosnym listem, który wręczył mu starzec.


W końcu odezwał się.
- Pochowaliście ją? – Jego głos był nadzwyczaj spokojny.
– Nie było czasu. – Niepewnie zaczęła Samantha. – Tyle trupów. Komu je wszystkie chować? – Dokończyła, choć po chwili zdała sobie sprawę ze swojego nietaktu. – Przepraszam. – Mężczyzna spojrzał na nią bez emocji.
- Powiedziała nam o pochodniach. – Szybko przerwał jej Lynx. – Ostrzegła nas. Bez niej nikomu nie udałoby się przeprawić na drugą stronę. – Niewyrafinowane słowa pocieszenia od byłego żołnierza, sprawiły, że tamten skinął głową z pewnego rodzaju ulgą.
- Było nas sześcioro. – Zaczął swoją historię Jake. – Jesteśmy Przeszukiwaczami. Z Nashville… Znaczy ja jestem z Pineville, ale… - Jego głos się załamał.
- My też jesteśmy stamtąd. – Powiedział Nathan obejmując żonę ramieniem. – Wiemy, co się stało.
- Mieliśmy sprawdzić szlak przez Palenisko. – Kontynuował niewzruszenie mężczyzna. – Wieże i tunel. Kilku karawaniarzy i kurierów stąd nie wróciło, więc Enklawy wysłały rozpoznanie. Wyruszyliśmy z misji Ojca Gianni trzy dni temu. Wczoraj przed południem tutaj dotarliśmy. – Maria spojrzała w podkrążone oczy mężczyzny. Nie wyglądał, żeby spał od tamtego momentu. – Wysłałem dwóch moich ludzi górą a z pozostałą trójką ruszyłem tunelem. – Mężczyzna wyciągnął z kabury przy udzie dwa puste magazynki pistoletowe i zaczął napełniać je luźnymi nabojami. – Zaatakowały nas Croats i porwały jednego z nas. Pobiegłem po niego, a Haywirowi i Joy kazałem się wycofać. – Wziął głęboki oddech. – Chyba tylko jej udało się wydostać… Męczyła się?
Maria spojrzała na Ezechiela.
- Nie. – Odparł starzec patrząc jej prosto w oczy.
- Nie potrzebnie rozdzieliłeś swoich ludzi i wyrżnęli ci ich jednego po drugim. – Rzucił Fray znudzonym głosem znad M4 rozebranego na ubrudzonej smarem szmacie. Jake przestał ładować magazynek i zaczął wpatrywał się w ogień.
- Udało mi się odbić Billa, tego porwanego przez Croats. – Kontynuował nie zważając na słowa Randalla. - Mocno go poharatały. Wykrwawił się później w nocy… Uciekając, wbiegłem do tunelu serwisowego i natknąłem się na nich. – Wskazał na kręcących się w okolicy nieznajomych. Ojciec chorej dziewczynki dyskutował zawzięcie z Cly, podczas kiedy King dalej przygotowywał dziecko do operacji. Drugi nieznajomy, siedział trochę dalej przecierając naboje z pasa amunicyjnego karabinu.
– Był jeszcze jeden, ale.. zginął, jak biegliśmy w waszą stronę… Dobrze, że was usłyszeliśmy. – Zakończył swoją opowieść Jake.
- A Ci którzy poszli do wieży? – Zapytał Nathan.
- Jeden leży tam. – Wycedził mężczyzna wskazując na przykryte brezentem ciało z przestrzeloną klatką piersiową, które wypatrzył Ezechiel, gdy zbliżyli się do tego miejsca po raz pierwszy. – Drugi pewnie też nie żyje. – Dodał coraz bardziej łamiącym się głosem.
- Gościa ktoś nieźle urządził. Duży kaliber. – Powiedział Deakin, który wcześniej przyjrzał się ciału chłopaka.
- Ciekawe kto? – rzucił w przestrzeń Jeff. Nagle ich rozmowę przerwał zgłuszony jęk. Nathan wstał ruszając w stronę wraku ciężarówki, w której naczepie leżał związany przez Deakina jeniec.
- Mam przeczucie, że zaraz się dowiemy.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 01-04-2014 o 11:51.
Lost jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 01:18.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172