Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-03-2014, 02:09   #42
Lost
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu

18.11.2056
19:23

- Paliwo, woda, karabiny bez amunicji, żywność, dużo soli, jakieś części. Trochę tego jest. - Rzucił przez ramię Nathan podając SCAR swojemu synowi.
- Na szczęście nie był potrzebny. – Ten kiwnął głową i bez słowa odszedł, oddając wcześniej ojcu jego karabin i pas taktyczny. Żona Nathana żachnęła się.
- I jak macie zamiar dociągnąć to wszystko do Nashville? Albo chociaż do Misji? - Powiedziała przyglądając się krytycznie stojącemu na zewnątrz ładunkowi. Rzeczywiście wóz prawie uginał się pod ciężarem załadowanych na nim gambli. Mieli ze sobą małą fortunę, może znacznie uszczuploną jeżeli podzielić ją na cztery osoby, ale dalej wartą wysiłku. Nathan spojrzał na nią zmęczonym wzrokiem. Transport ładunku tylko w cztery osoby, każdemu z nich dał zdrowo popalić. Samantha wciąż jednak ciągnęła temat.
- A jeżeli nie będzie się go dało przeciągnąć? Szlak będzie za wąski? To co zrobicie, no? – Rzucała oskarżenia coraz bardziej zdenerwowanym tonem. Do rozmowy włączył się Ezechiel, który właśnie dokonywał oględzin łupów.
- Zabrali kilofy i łopaty, drogę można w każdej chwili poszerzyć. – Powiedział ranny. – Zresztą, nie jest taki szeroki. – Dodał masując czoło. Dokuczliwy ból w oczodole rozsadzał mu czaszkę. – Wejdźmy do środka, nie ma co tutaj rozmawiać.


Pozostali chętnie się zgodzili kierując się do trzypiętrowego, rozsypującego się domku z czerwonej cegły. Stał trochę na uboczu, kilkaset metrów od budynku, w którym obozowali wczoraj. Z wieżyczki najwyższego piętra było go widać.
Ezechiel trzymając się poręczy schodził do piwnicy. W jego brzuchu zaburczało. Kilka kotów i szczurów, które dziś upolował młody razem z Marią nie były wystarczającą porcją dla wszystkich. Ezechiel dopiero wieczorem poczuł się wystarczająco silny, żeby móc w ogóle przejść więcej niż kilkanaście kroków. Ponad to rodzina Morganów strzegła reszty swoich zapasów, nie proponując ich pozostałym. Trudno było się im dziwić. Dostępność żywności w ruinach nie była zbyt imponująca. Sam
Tym bardziej był zadowolony, gdy przeszli do wnętrza budynku i usiedli z pozostałymi w milczeniu, przez kilka minut wpatrując się w skwierczącą na ogniu kolację. Pies, którego tamci upolowali i trochę zapasów z rozbitej karawany wyglądało bardzo dobrze. Nawet najmłodsi umilkli na chwilę. Samantha tuliła do siebie śpiących Thomasa i Evę. Dzieci wciąż miały gorączkę, jednakże lekarz, sprowadzony ze sobą przez jej męża powiedział, że po kilku dniach regularnego podawania im leków i pojenia nieskażoną wodą, choroba powinna ustąpić. Spojrzała na Nathana. Beznamiętnie przeczesywał dłonią, swoje długie włosy. Uśmiechnęła się. Wciąż kochała tego upartego osła.
Cly z gracją, jaką niemożna było się spodziewać, po jej wychudzonej figurze, uwijała się przy garnkach, piecząc i doprawiając mięso, które dostarczyli mężczyźni. Na jej twarzy pierwszy od długiego czasu uporczywej rozpaczy ustąpiła miejsce, może nie radości, ale pewnego rodzaju spokojowi. Wkrótce po pomieszczeniu uniósł się smakowity zapach soczystego steku, mieszany z mniej przyjemnym swądem palonego plastiku, kiedy ogień liznął rączki garnków.
Po kilkudziesięciu minutach czekania, niecierpliwa Sharon z pomocą młodszego brata rozdała sztućce oraz pełne talerze. Ktoś również zaniósł jedzenie stojącemu na warcie nieznajomemu najemnikowi oraz Jeffowi, którego ojciec wysłał z Lynxem, żeby ostrzegł ich przed jakimkolwiek zagrożeniem, zarówno ze strony ruin, jak i snajpera.
Nie ufali sobie nawzajem. Może to i lepiej.
Nathan rozejrzał się po twarzach pozostałych. Nabierały dziwnego wyrazu oświetlane tylko płomieniami ogniska. Światło księżyca nie docierało do dosyć dużej piwniczki, w której Jeff rozpalił ogień, tak by jego blask nie docierał na zewnątrz. Ojciec pochwalił w myślach pomysł chłopaka.
- Nie będziemy musieli go ciągnąć całą trasę. – Mężczyzna wrócił do tematu wozu. - Większość, o ile nie wszystko z tego na pewno kupi od nas Gianni. A jeżeli nie…
- Skąd możesz być pewien, że ta misja w ogóle jeszcze stoi? – Widać nastrój jego żony wcale nie zelżał. Nathan uśmiechnął się tylko.
- Tego znając Ojca, akurat jestem pewien. – Odparł pewnym głosem i wrócił do posiłku
- Ta cała misja… - Zaczęła Maria. – Długo znasz Ojca Gianni? – Wypowiedziała nazwisko duchownego z szacunkiem dla religii znanym tylko w Teksasie. – Jesteś pewien, że nam pomoże?
- Długo.. bardzo długo. – Powiedział mężczyzna, nabijąc ostatni kawał mięsa na nóż. – I jestem pewien, że nas przyjmie. – Przełknął ostatni kęs, rękawem swetra przetarł usta i kontynuował, wyciągając z spodni drewniany krzyż z wyrytym nazwiskiem Gianni. – Kiedyś pomogliśmy sobie nawzajem. A jego dług wdzięczności jest znacznie większy od mojego. – Dodał uśmiechnięty, po czym wstał, pogłaskał przebiegającego obok syna i ruszył po schodach na górę.
- Jeff? – Zawołał.
- Tutaj. – Odpowiedział mu głos trzeciego piętra. Morgan wdrapał się do wpół zawalonej wieżyczki. Najpierw dostrzegł strzelca wyborowego, siedzącego wygodnie na starej kanapie. Pomiędzy nogami mężczyzna umieścił swój karabin wyborowy, obok na długim kiju powieszony był jego hełm. Z daleka można by było wziąć tą instalacje za kogoś wychylającego się zza rogu. Idealny cel dla oddalonego snajpera. Lynx opatulony kocem przypatrywał się przedpolu przez zdemontowaną skądś lunetę.


Jego syn siedział obok, przy staroświeckim biurku, pieczołowicie czyszcząc, rozłożone na brudnej od smaru szmacie części swojego karabinku biathlonowego. Obok, w zasięgu jego ręki leżał pistolet, wycelowany w nieznajomego. Nathan spojrzał na to z aprobatą.
- I jak? – Zapytał.
- Nic cieka… - Miał odpowiedzieć Jeff, kiedy przerwał mu nieznajomy.
- Sześciu na linii budynków. Uzbrojeni, ale chyba bez broni palnej. – Powiedział bez emocji, wciąż wpatrując się w mrok.
- Co? – Rzucił Jeff, gwałtownie wstając i podnosząc oparty o ścianę SCAR. Nathan skulony zbliżył się do nieznajomego, który wciąż niewzruszony wpatrywał się w ciemność.
- Mogę spojrzeć? – Zapytał, wyciągając dłoń po lunetę. Lynx nie odejmując jej od oka zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie przyda Ci się. Nie ma noktowizji. Zresztą, skurczybyki trzymają się z dala, ale cały czas obserwują. – Morgan spojrzał na niego zaskoczony.
- Więc jak ich widzisz? – Odparł Nathan wytężając wzrok, próbując znaleźć jakiś punkt zaczepienia w ciemnościach.
- Kilka razy pojawili mi się na horyzoncie. – Niespiesznie odpowiedział żołnierz. Nathan kiwnął głową i odwrócił się na pięcie. Jego syn kucał opierając twarz o karabin przy jednym z dawno już wybitych okien. Nathan postanowił zejść na dół, nie mówiąc nikomu o tajemniczych sylwetkach. Po drodze minął Pascala układającego się do snu w niewielkiej komórce pod schodami.
- Nie. Tu nie wygodnie. – Powiedział starzec sam do siebie.
- Spróbuj w wannie. – Odparł Nathan. Staruszek wzdrygnął się na niespodziewany dźwięk głosu.
- Być może i lepiej…
Nathan minął go i znów zszedł do piwnicy, gdzie Ezechiel wpatrywał się w palenisko, na którym grzała się kawa. Obok niego stała Maria mówiąc mu coś po cichu. Przerwała, kiedy Samantha podeszła wrzucić kolejny drewniany kloc do ognia. Płomień błysnął mocniej oświetlając róg pomieszczenia, w którym przy przyniesionym skądś stole siedział Clyde starając się naprawić uszkodzony noktowizor.


- Działa.. – Po godzinie powiedział w końcu sam do siebie patrząc przez okular urządzenia. – Jedno szkło jest wprawdzie zbite i co jakiś czas układ przerywa, ale tutaj nie zrobię nic więcej. – Dokończył, podając przedmiot leżącemu obok Frayowi. Mężczyzna kiwnął tylko głową, po czym mocno zacisnął zęby, kiedy chirurgiczna igła przebiła jego ciało. Klęcząca obok Cly ostrożnie zszywała brzuch mężczyzny.
- Dobrze Ci idzie. – Powiedział King przypatrując się ruchom kobiety. Ta nie odpowiedziała. Niezrażony lekarz kontynuował.
– Robiłaś to już kiedyś?
- Byłam pielęgniarką. Przez jakiś czas. – rzuciła na odczepnego. Clyde, mimo tonu kobiety zdecydował się pociągnąć temat. Nie chciał się znów pogrążyć we własnych myślach. Opuszczony dom, zagadkowe ciała, Czarny Opad i dwa kolejne trupy. Jego wina. Później jeszcze obóz mutantów i wracający obraz wściekłości na twarzy atakującego go niewolnika. Gdy tylko się nad tym zastanawiał, czuł gorzki smak ścisk w żołądku.
- W Nashville? – Zapytał.
- Nie. – Odpowiedziała, po czym podniosła wzrok z nad rany, by spojrzeć na niego z wyrzutem. – Przeszkadzasz mi.
King podniósł brwi z dezaprobatą i odszedł bez słowa.

19.11.2056
04:13

Śnił mu się Waszyngton. Zburzone miasto wciąż płonące w nieustającym pożarze. Pokryte błyszczącym szkłem i żużlem. Rozbite budynki, rozbite dusze, rozbite życie.
King stał na wzgórzu, którego nie było, obserwując zagładę stolicy. Nie płakał, nie czuł złości. W zasadzie chyba nie był już do niej zdolny. Szedł otępiały krok, po kroku, coraz wyżej i wyżej. I wtedy go zobaczył. Obły kształt powoli sunący w samo centrum miasta. Bomba atomowa, która miała dokończyć ostatni akt marnego przedstawienia. Zbliżała się co raz szybciej, aż z wielką siłą uderzyła o grunt.
Rozdzierający błysk światła. Mocne szarpnięcie za ramię.
Zmrużył oczy, dostrzegając przed sobą niewyraźną sylwetkę. Natychmiast podniósł się na łokciu, drugą ręką sięgając do kabury. Obok niego oświetlając się światłem latarki, klęczała Cly.
- Wstawaj. Idziemy razem na wartę. – King przetarł zaspane oczy i rozejrzał się po pomieszczeniu. Ogień powoli dogasał, mimo iż latynoska dorzuciła do niego więcej drewna. Pozostali leżeli pokotem pod ścianami zawinięci w śpiwory, które mężczyźni przywieźli na wozie. King nie czekając na kobietę szybkim krokiem ruszył na wyższe piętra budynku. W końcu natknął się na Randalla z Nathanem trzymających wartę. Morgan kiwnął mu dłonią na powitanie, którą zaraz zasłonił szeroko otwarte w ziewnięciu usta. Fray z założonym noktowizorem wpatrywał się w ciemność rozświetlaną dużym skupiskiem światła i otaczającymi je nielicznymi jasnymi punktami.
- Spóźniliście się. – Rzucił Morgan znudzonym głosem. Widocznie rozmowa z Frayem późną nocą nie kleiła się najlepiej. – Gdzie Cly?
- Zaraz będzie. – Odpowiedział King skupiając wzrok na migoczących punktach. – I jak?
- Nikogo nie widać. – Odparł Randall. – Podobno gówniarz razem z Lynxem wypatrzyli kogoś w ruinach, ale do tej pory ani śladu. – Cień gniewu przemknął po twarzy Morgana, kiedy usłyszał, jak Fray nazwał jego syna, jednakże dalej milczał. Czując, jak atmosfera gęstnieje Clyde przerwał ciszę.
- To Nashville? – Zapytał Morgana wskazując na plamę światła.
- Tak. - Odpowiedział mężczyzna. Oboje, nic nie mówiąc, przyglądali się tej przystani pośród mroku.
- A te obok? – Pociągnął temat King wskazując małe punkty towarzyszące światłu. Morgan zastanawiał się chwilę nad odpowiedzią, po czym westchnął ciężko.
- To… - Zaczął, kiedy na schodach rozległy się lekkie kroki. Mężczyzna zwrócił się w kierunku wyjścia.
- Pewnie Cly. – Zmienił temat z widoczną ulgą. King nie naciskał, natykając się na kpiące spojrzenie Randalla, który zdjął już noktowizor, położył go na biurku.
- Jutro rano, do moich rąk. – Burknął schodząc na dół. Po drodze rzeczywiście minęła go Cly.
- Powodzenia. – Rzucił Morgan przez ramię, wychodząc z pomieszczenia. King usiadł na zbitym z desek taborecie, blisko okna i wbił wzrok w jakiś nieokreślony punkt na horyzoncie. Mając w myślach poprzednią rozmowę z kobietą, tym razem nie miał nawet ochoty się odezwać. Wyłączony noktowizor Randalla spoczywał na jego kolanach. Miał zamiar używać go tylko co jakiś czas, żeby szybko nie wyczerpać baterii.
Po kilku minutach, ku jego zaskoczeniu to ona przerwała ciszę.
- Nazywają je paleniska. – Powiedziała ochrypłym głosem, po czym odkrząknęła. King wyrwany z zamyślenia, spojrzał na nią zaskoczony. – Te punkty dookoła Nashville… To paleniska. – Mężczyzna nie odzywał się pozwalając kobiecie kontynuować. – Palą w nich trupy zabitych danego dnia, czy wczoraj… Czasami też jeńców, żywcem. – Dokończyła beznamiętnie.
- Jeńców?
- Ta… - Kobieta poprawiła włosy. Nawet w ciemności rozświetlanej tylko światłem księżyca zdołał dostrzec, jak bardzo trzęsie się jej dłoń. – Jeńców. Co jakiś czas enklawa organizuje grupy łowców, głównie ochotników. Idą w strefę, wyłapując pojedynczych mutantów, małe karawany, czy czasami nawet całe osiedle. Spędzają ich do Nashville i jeżeli odmieńcy zaczynają strzelać, to płoną paleniska. Jeżeli nie, to zakładnicy jeszcze chwile pożyją. – Clyde nie powiedział, ani słowa. W jego głowie płonęły stosy. Kobieta wstała, przeszła kilka kroków i usiadła na ziemi za zakurzoną kanapą. Z tego miejsca znikła Kingowi z oczu, tak jak i pewnie komukolwiek, kto mógłby obserwować budynek. Dobiegł go dźwięk odpalanej zapalniczki, a po chwili zapach ciężkiego, papierosowego dymu.
- Zapalisz ze mną? – Zapytała niewidoczna.
- Nie. – Odparł Clyde obserwując przez noktowizor otaczającego go ruiny. – Nie palę. – Dodał po chwili.
- Nie sądziłam, że ktoś taki jeszcze istnieje. – Powiedziała rozbawionym tonem.
- A jednak. – Odparł uśmiechając się. Przez kilkanaście minut nie odzywali się, a kobieta zdążyła wypalić kilka papierosów.
- Gówno mi to pomaga. – Rzuciła w końcu, wstając z ziemi. Schowała paczkę do kieszeni kurtki i usiadła na rozpadającej się kanapie. Przez kilka sekund wpatrywała się w Kinga po czym schowała twarz w dłoniach. Nagle jej ciałem wstrząsnął szloch. – Jakbyśmy, kurwa nie mogli już zdechnąć! – Wyrzuciła z siebie, kładąc się w pozycji embrionalnej. Clyde spojrzał na nią zaskoczony nagłą zmianą nastroju. Otworzył usta, zastanawiając się co powiedzieć, gdy zapłakana dziewczyna odezwała się pierwsza.
- Jesteś lekarzem, tak? – Clyde nie sądził, żeby był to odpowiedni moment na tłumaczenie zawiłości jego „bycia lekarzem”. Cly podeszła do niego, patrząc błagalnie.
- Tak. – Odparł, domyślając się, o co będzie jej chodzić. Kobieta uścisnęła mocno jego dłoń.
- Masz coś na uspokojenie? Tornado? Psychotropy? Cokolwiek. Zapłacę. – King kiwnął głową.
- Marihuanę. Co masz? – Powiedział, wiedząc, że głupotą byłoby się pozbywać teraz morfiny, oddawać cokolwiek za darmo, czy odmówić gamblingu narkotyków. Musiał w końcu zadbać o siebie. Kobieta uśmiechnęła się przez łzy, klękając przed nim, jedną starając się zsunąć jego brudne dresy, a drugą łapiąc go za kroczę.
- Jest jeden taka jedna rzecz, którą mogę Ci dać… - Powiedziała przygryzając lubieżnie swoje spierzchnięte wargi. Clyde wstał, może odrobinę zbyt nerwowo, odsuwając od siebie kobietę. Ta spojrzała na niego zaskoczona. Nie miała jednak zamiaru tak szybko ustąpić.
- Nie podobam Ci się? – Zapytała z przekąsem, podwijając zbyt dużą koszulkę, pokazując małe piersi z twardymi od zimna sutkami. Clyde przez chwilę taksował ją wzrokiem.
- Nie w tym rzecz, ubierz się. – Oznajmił spokojnym tonem, patrząc jej w oczy. – Wolę gamble.
- Pedał? – Zapytała kobieta zaskoczona. – Mogę się odwrócić i udawać, a Ty mnie weźmiesz w…
- Wolę gamble. – Przerwał w pół zdania. Łzy upokorzenia znów napłynęły do oczu kobiety. Opadła na kanapę, szepcząc coś pod nosem. Kingowi nie wydawało się, że kobieta płacze ze względu, na to, co zachował się on. Chodziło jej tylko i wyłącznie o to, co zrobiła sama.
- Ile masz? – Zapytała się łamiącym głosem.
- Cztery skręty. – Odpowiedział. Cly unikając wzroku mężczyzny zdjęła z siebie skórzaną kurtkę, wyciągnęła z niej zardzewiały nóż i rozpruła podszewkę. Na podłogę wypadło kilka nabojów dużego kalibru. Kobieta pozbierała je skrzętnie, wciskając w dłoń jeden z nich Clydowi. Ten podał jej jointy. Zanim zdążył się odezwać kobieta zarzuciła na siebie skórę i zbiegła po schodach. King odprowadził ją wzrokiem obracając w palcach nabój.


Przez kilka godzin siedział sam na sam z własnymi myślami, obserwując kolejny wschód słońca nad Nashville.


18.11.2056
07:11

Lynx stał na przedpokoju walącego się domu i obserwował chodzącą w tą i z powrotem Samanthę. Kobieta starała się zebrać wszystkie zabawki i przedmioty, które dzieciaki porozrzucały wieczorem po domu. King stał obok dopijając butelkę świeżej wody z galonu, który zabrali z rozbitej karawany. Kilkanaście minut temu podał chorym dzieciom antybiotyki. Ku jego zaskoczeniu gorączka i inne objawy powoli ustępowały u chłopca. Dziewczynka dalej bez zmian czuła się źle, ale był dobrej myśli. Kolejna dawka leków powinna zbić gorączkę, a stały dostęp do płynów nie pozwoli się jej odwodnić. Wayland zwrócił się w jego stronę.
- Nie najlepiej spałeś, co? – Zagaił, wyrywając go z zamyślenia. Clyde spojrzał na niego przytomniejszym niż przed sekundą wzrokiem.
- Jest w porządku. – Odpowiedział.
- Tyle dobrze. – Ich niemrawą konwersacje przerwał przechodzący obok Jeff.
- Widzieliście Pana Pascala? – Gdy napotkał ich pytające spojrzenia dodał. – Tego starca, który z nami był wczoraj. – Lynx wskazał na stojącego na dworze Ezechiela. Mężczyzna trzymał się zdecydowanie lepiej niż wczoraj, pomagając Randallowi wrzucić kilka gratów na wóz.
- Nie tego. Tego drugiego. – Powiedział zniecierpliwiony chłopak. Zarówno Lynx, jak Clyde zaprzeczyli. – Ojciec jest zły, stary się zabrał i chyba poszedł bez nas. Ledwo łazi, ale kto by mu przetłumaczył. – Żołnierz spojrzał na chłopaka z rozbawieniem.
- Będzie nam robił za przynętę. Nie je… - Nagle przerwał mu zduszony krzyk kobiety. Jak na sygnał w ich rękach znalazła się broń. Dobiegli do zamkniętych drzwi, zza których dobiegł okrzyk. Lynx trzymając karabinek Kriss w pogotowiu, przyległ do ściany obok i zbliżył dłoń do klamki, jednakże Jeff nie czekając naparł ciałem na drzwi wyważając je. Clyde celując ze swojego pistoletu zerknął do środka. Chłopak podnosił się z ziemi, otrzepując z siebie kurz. Jego matka stała na środku czystej przedwojennej łazienki, wpatrując się w coś leżącego w starej wannie. Lynx ostrożnie wszedł do środka omiatając lufą zakamarki pomieszczenia. Gdy minął Jeffa, poklepał go po ramieniu.
- Dobra, robota Rambo. – Rzucił z przekąsem. Tamten nie odpowiedział, sprawdzając swój karabin. Clyde minął ich, starając się zobaczyć, co wywołało taką reakcję u kobiety. Stała ona sztywno, przyciskając dłonie do ust. U jej stóp leżała w małej kałuży krwi odcięta z chirurgiczną precyzją noga obuta w rozpadającego się trepa i zniszczone spodnie. Lynx zbliżył się przypatrując znalezisku.
- Teraz, to gówno, nie przynęta.

***

19.11.2056
13:47

Powoli przedzierali się przez nieprzystępne ruiny. Osie wozu skrzypiały, kiedy przeciągali go wąskimi drużkami wyznaczonymi między gruzowiskami. Wielokrotnie musieli torować sobie drogę kilofami i łopatami podążając od jednej czerwonej flagi do następnej. Przez ten czas nie spotkali żywej duszy, nie licząc kilku ptaszysk przez chwilę kołujących im nad głowami. Gdzieś z dalekiej odległości dobiegło ich echo wystrzału. Nie rozmawiali o tym, co stało się Pascalowi, bo o czym tu rozmawiać. Kiedyś był, dziś już go nie było.
Joshua kiedyś był, dziś już go nie było.
Ridley kiedyś był, dziś już go nie było.
Ursula kiedyś była, dziś już jej nie było.
Zszywacz kiedyś był, dziś już go nie było.
Chloe kiedyś była, dziś już jej nie było.
Rudy kiedyś był, dziś już go nie było.
Nemrod kiedyś był, dziś już go nie było.
Clyde szedł prawie na końcu, próbując maksymalnie wykorzystać swoją przerwę w ciągnięciu ciężkiego wozu, rozciągając obolałe mięśnie rąk, pleców i karku. Cly unikała go cały poranek, starając się znaleźć jak najdalej od niego. Rozumiał to i nie widział sensu, żeby to zmieniać. Przynajmniej jeszcze nie teraz.
Zdjął z rąk rękawice i wcisnął je do kieszeni spodni. Od razu poczuł na dłoniach chłód zimnego, listopadowego dnia. Przynajmniej nie padało, pomyślał. Poklepał się po kieszeniach kurtki, aż w końcu znalazł to czego szukał. MP3 miało pęknięty ekran, brakowało mu przycisku przewijania do tyłu, całe było przybrudzone, ale chyba działało. King włożył słuchawki do uszu i nacisnął Play.


Jedna ze słuchawek trochę trzeszczała, ale Clydowi to nie przeszkadzało. Słysząc głos wokalisty na chwilę przymknął oczy. Był daleko od tego miejsca, daleko od ruin, daleko od ludzi, którzy krzyczeli z bólu umierając na jego rękach.
Ktoś poklepał go po plecach.
King wyciągnął jedną słuchawkę i otworzył oczy. Obok niego stał Lynx ze swoim karabinem.
- Nie przysypiaj. – Rzucił idąc dalej.

***

19.11.2056
14:39

Jeff upadł na kolana tracąc równowagę na niepewnym podłożu. Mimo to momentalnie wstał i z całych sił pchnął wóz do przodu. Obok niego Ojciec z Clydem i Lynxem robili wszystko, żeby wóz znów nie stoczył się na dół.
- Jeszcze! – Krzyknął Randall zza zaimprowizowanej maski ze szmat zawiązanej na twarzy. – Jeszcze trochę! – Krzyczał ciągnąc z Ezechielem wóz go góry. Wiatr niósł w ich stronę duszący popiół i smród spalenizny. Ich mięśnie drętwiały, pot spływał z czoła, a oczy łzawiły od dymu. W końcu jednak udało się im wprowadzić wóz na wzgórze. Stąd mieli widok na kilka kolejnych kwartałów.


Ruiny dookoła wyglądały nawet bardziej przygnębiająco, niż to co widzieli do tej pory. Zniszczenia spowodowane wojną w innych dzielnicach były zaledwie błahostką w porównaniu do tego, co spotkało to miejsce. Przed nimi rozciągała się betonowa pustynia. Budynki w większości przypadków były wypalone prawie do fundamentów przez pożar, który musiał szaleć tu przez kilka, o ile nie więcej dni. Tym samym większość zabudowań skutek zawaliła się, a te które przetrwały mogły to zrobić to lada moment. Nad tym obrazem rozpaczy górował wysoki blok mieszkalny, który jakimś cudem nie runął pod wpływem szalejącego i w nim ognia. Teraz wynurzając się z popiołów wyglądał jak środkowy palec wyciągnięty ku niebu, na pohybel tego, który podpalił wszystko dookoła.
- Palenisko. – Powiedział Nathan, klękając w wszechobecnym popiele. – Idziemy szybciej niż sądziłem. Miniemy to miejsce, później jeszcze pół dnia drogi i jesteśmy w misji.
- Co tu się stało, do cholery? – Zapytał Ezechiel nerwowo obracając głowę, starając się obejrzeć jak największe połacie terenu, jedynym zdrowym okiem.
- Mutanci nas podpalili. – Odpowiedział Jeff. – Było tu kilka mniejszych osiedli ludzkich, po kilkanaście osób. Może jeszcze nie było wojny, ale odmieńcy nie byli tu miło widziani, więc się ich starali nasi pozbyć. No to tamci z zemsty spalili to miejsce.
- Spalili kilka kwartałów, w tym swoje domy żeby zabić setkę ludzi? – Zapytał z powątpiewaniem Clyde, poprawiając okulary.
- Oni nie mają czegoś takiego, jak dom. Mają jamy, legowiska. To bestie, gorsze niż zwierzęta. – Odparł Jeff.
Clyde nie powiedział na to nic, przypominając sobie noc i malutkie, migoczące punkty na horyzoncie. Szli przez następne kilka minut, starając się nie wdychać unoszącego się dokoła popiołu. W końcu zatrzymali wóz jakieś dwieście metrów od wjazdu do dawnego podziemnego tunelu. Większość wraków samochodowych zepchnięta była pod jego ściany. Stąd nie widzieli wyjazdu z drugiej strony.
Jeff odbezpieczył karabin i wysunął się do przodu.
- Ten tunel ma ponad dwa kilometry. Jego wyjazd znajduje się przy tamtym budynku. – Powiedział, wskazując jedyną z wciąż tu stojących budowli. – Trzeba w nim uważać, bo bywa różnie.
- Co to znaczy, że bywa różnie? – Zapytała jego matka zdenerwowanym głosem.
- Różnie… W środku rozpalamy pochodnie – wskazał lufą karabinu na beczkę stojącą nieopodal wlotu, z której wystawały drewniane kije. Nad nią, ktoś rozwinął prowizoryczne schronienie z brezentu. Teraz uginające się od ciężaru wody zmieszanej z popiołem – ale i tak nie da się oświetlić wszystkiego i mało co widać… Czasami tam różni czekali na Przeszukiwaczy.
- Kto?
- Bandyci, mutanci, zwierzęta… Różni.
Randall przysłuchując się rozmowie, oparty o wóz obserwował przez lornetkę okolicę. Czerwone chorągwie prowadziły prosto w podziemia. Większość z nich pozaczepiana była na wrakach, wbita w zwały śmieci, bądź w wyrwy w asfalcie. Jedna jednak wystawała w nienaturalnej pozycji zza cegieł z sypiącej się ściany, jakby była wbita w coś większego. Fray pomanipulował pokrętłem, żeby przybliżyć i wyostrzyć obraz. Gruzy pokryte były krwią, która wyglądała na świeżą, a trochę dalej wystawały zza nich stopy w zakrwawionych wojskowych butach. Randall odjął lornetkę od oczu.
- A jakie mamy inne opcje? – Zapytał choć w głowie bębniła mu odpowiedź.

Zejść ze szlaku.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 14-03-2014 o 02:21.
Lost jest offline