Emanuel wytrzeszczył oczy, widząc wielobarwny pochód schodzących do gospody gości. Wyglądało to tak, jakby niepozorna, zasypana śniegiem mieścina w rzeczywistości była jakimś ważnym komunikacyjnym węzłem, przez który przetaczała się znaczna liczba podróżnych. A może szukali czegoś konkretnie w tej osadzie? - Powiedźcie mi, święto tu jakieś macie, gospodarzu, że tyle u was podróżnych? - rzucił nadal zamyślony do karczmarza, wykorzystując przy okazji względną ciszę, by zamówić porcję tego rozcieńczonego, pozbawionego aromatu sikacza, którego miejscowi, zapewne na skutek jakiejś historycznej pomyłki, nazywali winem. Trunki w jego ojczyźnie miały pełny, wspaniale słodki smak dojrzewających na słońcu owoców. W Imperium wszystko smakowało, jakby uprawiane było w ciemnych, zatęchłych piwnicach, do których bladawe, zimne światło wpadało jedynie wąskimi, niemytymi od lat oknami... I do tego dziwnie zalegało na języku, jakby coś w tej piwnicy do wywaru wpadło i tam doczekało swych ostatnich dni.
Z trudem ukrył ziewnięcie, bo i trochę dzionka już zeszło i nieuchronnie zbliżał się czas siesty. Niestety, czego już zdążył doświadczyć, miejscowi niewiele mieli zrozumienia dla tej, tradycyjnej w jego stronach, regenerującej drzemki. Ostatnio, jak wypytywał, czy mu w dzień na parę godzin udostępnią pokój z łóżkiem, musiał tłumaczyć, że na pewno nie jest chory i gwarantować, że z pewnością gospodarzowi na tym wyrku nie sczeźnie. Westchnął z rezygnacją. Ciężki był jego los wśród prostych ludów północy. |