W przeciwieństwie do jankesów, Marco wierzył Moyi na słowo. Stare rody kokainowych baronów tworzyły w tej części kraju coś na kształt dziedzicznej arystokracji. Miały swój kodeks honorowy i nigdy nie spisywały umów, bo nie było potrzeby. Dane słowo było świętością i tylko młodym, wyrodnym dziedzicom narkotykowych fortun zdarzało się je łamać. Goito jednak był człowiekiem starej daty, więc Ruiz był w kwestii jego prawdomówności dobrej myśli.
Marco zaparkował Hummera, a właściwie zarył go w błocie, za autem JP i wyszedł z wozu, gdyż znów zaszła konieczność naradzenia się, co do dalszych działań.
- Ja mam w bagażniku liny, haki i cały sprzęt wspinaczkowy, jakby co - oznajmił. - Jestem alpinistą, czy raczej andynistą, więc i pionową skałę pokonam, chociaż wolałbym nie, bo szwy mi mogą pójść. Przede wszystkim musi tam pójść ktoś kogo zna ten Jonasz, bo w tych czasach raczej nie przywita chlebem i solą nieznajomych - spojrzał pytająco na ludzi Moyi. |