Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-03-2014, 17:10   #137
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Ciemna, ziejąca w wybrzuszonej skalistości jama w końcu wypluła swą zawartość. W bólach, z hukiem i chrzęstem grzmocących pod butami kamieni, zwiadowcy wypadli na wolność. W ramiona stęsknionych towarzyszy, którym czekanie zbrzydło do tego stopnia, że wyszli przepatrywaczom w komitecie powitalnym całą szóstką. Cuchnąc gorzałką, potem i krwią. Poznaczeni czerwonymi, piekącymi plamami, które nie dawały o siebie zapomnieć i nawet w półmroku, przy tym ponurym deficycie światła, zdawały się promieniować krwiście.

- „O tamtym.” – Colbert nie wahał się z odpowiedzią, pielęgnując w pamięci wytyczony kościstym paluchem kierunek. Wbity między wytworne stalagnaty korytarzyk kręcił się wężowato, zawijał wstążkami zakrętasów i dalej wił, niknąc wśród cieni. Ażurowa konstrukcja ścian, wysiłki Matuli Natury ziszczone w podziurawionych gęsto, naciekowych formach, odsłaniały ścieżkę jako względnie solidną, szeroką i równą.

- „Może…”

- „Nie.” – Pokręciła głową Neth, skreślając domniemania krasnoludzkiego koleżki. – ”Wąsko, ciemno, jakieś cholerstwo nie do zatrzymania. Mamy iść dalej, idźmy. Tą drogą, albo jakąkolwiek inną”.

- „A może jeszcze raz, by rzucić okiem na ten malunek, co Danny? Pokaż no…” – Yorn nie miał przekonania do pełzania w ciemnościach po omacku, więc nie czekając reszty skierował kroki z powrotem na pobojowisko. Przywódcza poza pociągnęła resztę, jak wiedzione odruchem lemingi.,

- „O wa!” – Borys zakrztusił się i zasłonił twarz szmatką, cofając się w głąb ścieżki, którą przyszli. Reszta dała się już dość oklepać gatunkowym przyjemnościom podziemnych wędrówek, by nie ryzykować eksperymentowania na sobie z kolejnym przejawem górskiej gościnności.

Zielone, fluoroscencyjne zarodniki schmurzyły się w grocie w trwałą, wiszącą w powietrzu tkankę. Zielona, zbita twardo materia lewitowała w powietrzu, prósząc w piach świecącymi cząstkami, mgląc się w krańcach oparu, dając się zwiewać dalej i dalej. Ciał koboldów i jaszczurek nie było już widać. Ale dało się dociec, gdzie leżały, bo w wybrzuszonych humanoidalnie punktach grzybiczne procesy zachodziły z drapieżną prędkością. Wysunięty na szpicę Yorn poczuł, że natężenie toksyczności przerosło już niegroźny, relaksacyjny właściwie poziom z ich pobitewnej drzemki, przechodząc w etap kilkusekundowego wypalania skóry do kości. Płuca zapiekły boleśnie, jak przy topielcowym hauście grudniowej toni, oczy załzawiły się błyskawicznie. Huzhrung obrócił kierunek marszu niemal momentalnie. Reszcie, na którą również pospadały, pojedyncze póki co, puszki podziemnej wegetacji, ból i pieczenie skóry podpowiedziały, że odwrót jest tą zdrowszą alternatywą.

- „Wygląda na to, że kierunek sam nam się wybrał” – zdecydował półgębkiem Danny. Coraz mniej pewien, czy coś jeszcze rzeczywiście działo się tutaj samo, czy może – zgodnie z odpychaną obsesyjnie wizją – wybory dokonały się dużo wcześniej. Nim jeszcze Buhnburg otworzył przed drużyną swe niegościnne podwoje.

* * *


Szturchnięta sylwetka kiwnęła się potwierdzająco, w grobowej ciszy kontynuując komunikacyjny ciąg gestów i znaków. Przyczajeni, zapadli między skalnymi wykwitami i za zasłoną ponadkruszanych głazów, byli nie do wypatrzenia. Nawet ten największy, reprezentujący wzrostowo-wagową ligę orków, przycupnął w kamienistości nieruchomo, jakby rzeczywiście strupiał, wlepiony między geologiczną martwotę, jak kolejna porcja minerałów. Obserwowali. Bez dźwięku, bez ruchu, spokojni.

W końcu Shmuel wychynął z zasłony kamuflażu, spluwając w sadzawkę skapujących z sufitu kropel.

- ”Poszli dalej. Widać zdążyli, zanim się to zielone dymienie zjawiło. Te tam, o… To nie oni. Da się jeszcze poznać z kształtów.” – Tropiciel miał oko bystre, mimo, że bielutki był już jak gołąbek. Może to od roboty. Wiadomo, zdarzają się stresy. – ”Czekamy, aż ta chmura przejdzie. Albo szukamy innej drogi”.

- „Chuj wie, ile to się zejdzie.” – Srebrne guzy na kurcie pobłyskiwały refleksami, rozjaśnione zieloniutko pierzącą się zarodnikami chmurą w oddali. Mord przetarł metal bandażem i wyszczerzył zęby do własnego odbicia. – ”A to co tutaj wyrysowali, e? Krasnoludzkie, świeże. Węgielek jeszcze leży”.

- „Były z nimi karzełki, też prawda.” – Brent prześledził malunek Księcia z najwyższą starannością, muzealny kustosz raczący się frajdą wnikania w zakamarki tajemnic najnowszego nabytku. – ”Tamta odnoga po lewej… Mówiłeś, że to krasnoludzka robota, Reid. Prawda?”

- „Bankowo. Zbudować sekretne przejście w litej skale, tak, żeby jeszcze ślad nie został… No skarbnik, skrzaty, ani rusałki tego nie zbudowały” – potwierdził największy z bandy, widać spec w sprawach budowlano-inżynieryjnych. – ”Zatem nie po dupę tu przyszli, nie babie na ratunek tylko złota szukać, ha. No proszę. Wiedział który, że tu wcześniej mieszkały pokurcze?”

- „Kto miał wiedzieć, kogo ten wypizdów obchodził kiedy? Chłop z parą prosiaków i byle krasulą, to zaraz tu pasowany. Bieda, syf i pizdy zarośnięte.” – Kurt ściął kawałek stalagmitowej figurki we właściwym sobie przypływie destrukcyjnych tendencji. – ”Ale jak karzełki były, fart mamy. Się upiecze dwa za jeden. Dobre chłopaki, ten Quinn i Borys. Pożyteczni”.

- „Ano.” – Potwierdził Roy. – ”Nie ma się zatem, co z nimi spieszyć. Nadgonimy ich, ale niech sobie spacerują dalej. Doprowadzą nas do skarbczyka, a wtedy cap. I kurka, i jajko”.

* * *


Ścieżka szarpała się na wszystkie strony, niby wzięty na smycz szczeniak, któremu prędko do zabawy, cokolwiek dojrzeć pod okiem. Zwężenia i zawijasy, kręcące się bez celu zakrętki i zawijki zbijały z pantałyku, wybijały z głowy podejrzenia o celowości korytarza. Zresztą, to widać było od razu, odnoga naturalnej jaskini była równie, co sama grota naturalna i pamięć o wybijanych z trudem korytarzach kopalni znikała za każdym kolejnym załomem ścieżki. Pozostawionych za sobą odnóg, niesprawdzonych i ledwie uszczkniętych musiało być kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt, a kto wie, co dałoby się wywróżyć, gdyby dokładniej obmacać przejścia i pomieszczenia.

Ale w ciągłym biegu, między jedną walką a drugą, między ucieczką a ewakuacją, na kartografię nie było czasu. Kopalnia z jej korytarzami została gdzieś z tyłu, za bogowie raczyli wiedzieć iloma zakrętami, a tu była ziemia. Ziemia, nie w powierzchniowej, ocieplonej słonkiem perspektywie, a w brutalności swych trzewi. Nie obrobiona, oswojona dłutem i młotem, a poskręcana dziwacznie, przeryta procesami krasowymi. Wiodąca chuj wie gdzie, ale z pewnością nie tam, gdzie ekipa ratownicza sobie zamarzyła.

- „Iiiiiiiiiii chuuuj” – Quinn przetrzepał czuprynę, w którą przed momentem skapnęły spadające z sufitu krople. Dość mokro było w zrytym zaciekami korytarzu, ale tu sprawa przybierała poważnie przejebany już wymiar. Ciągnący awanturników jak po sznurku korytarz, skończył się. Szerokim, wysoko stropionym ujściem w serce potężnej, ciągnącej się, na ile wzrok pozwalał dojrzeć, jaskini. Całej, pod strop niemal, skrytej pod taflą podziemnego jeziora.

- „Koniec wycieczki.” – Neth przejechała palcami po włosach i zmęczona, przysiadła na skraju skały, która załamywała się nad czarną gagatową taflą. – ”Odróżniasz lewą od prawej Marcel? No chyba, że to gadzik ci źle pokazał, ale teraz najlepiej ci zwalić na niego”.

- „Tak czy siak, dalej nie pójdziesz.” – Borys pochylił się nad stałą jak szkło, niewzruszoną niby wyszlifowany metal powierzchnią jeziora. I splunął. Tej przyjemności nie mógł sobie odmówić.

- „Widzisz to?” – Duda nie włączył się do chóru narzekaczy i defetystów.

- „A niech mnie czart porwie…” – Yorn wychylił się nad skraj mini-klifu i wytężył spojrzenie. – ”Widzę, widzę”.

- „Te światełka twoje… Podeślij je tam, co?” – Neth zagadnęła barda o kolejną sztuczkę, przyzwyczajona już do jego tańczących ogników, które oświetlały jamę łuskowatego stwora.

Wyszarpnięte z eteru płomyki zawirowały w powietrzu, poderwały się pod sufit i chyżo, tańcząc pod zawilgotniałym stropem, pomknęły przed siebie. To była chwila, krótki impuls, a moment potem świetliki były już dobre sto stóp dalej, a Eldon wysilał się, by przepchnąć je jeszcze o krok, jeszcze kapkę, jeszcze kawałek, choć o łokieć czy stopę. Wychylony nad wodę, balansując na krawędzi skały, wysilał umysł i ciało w umysłowo-fizycznej akrobatyce, byle przepchnąć ogniki o metr czy dwa dalej.

Nie było rady. Umysł ustąpił pierwszy, a ciało sekundę później, wyratowane przed spadkiem w toń szybką interwencją Marcela. Schwytany za rękaw niziołek dał się wciągnąć na solidny grunt, a wyzwolone spod władzy płomyki, miast zniknąć, poderwały się w pędzie przed siebie i wyrwały w mrok. Przez chwilę szybowały swym błyskawicznym tempem, śląc na czerń tafli połyskliwe refleksy, ale w końcu wyzwolona spod kontroli magia ucichła, a ogień wygasł.

Ale ta chwila wystarczyła. Wystarczyła wszystkim. Nawet powierzchniowym gatunkom, które nie nawykły do brodzenia w półmroku. W odległym krańcu potężnej jaskini, sto, może dwieście metrów dalej, czekał kamień. Ledwie fragment, ale fragment wystarczył. Fragment pod sklepieniem, półokrągły, niemal owalny. Poznaczony runami i reliefami. Rozchylony równiutką jak miedza rysą.

W końcu jaskini, zalane wodą prawie po kraniec, otwierały się krasnoludzkiej roboty wrota. A biorąc pod uwagę szacunki, rachując po zobaczonym kształcie, co może być na powierzchni, a co pod, nie były to drzwi od kuchni. Znad wody wystawał ledwie kawałek, ale sądząc po skali, pod kryło się dobrze ponad ćwierć setki łokci rzeźbionego, zdobionego złotem i kamykami kamienia. Mówiło to o tym, z jak wielką jaskinią przyszło się grotołazom mierzyć. Mówiło, jakim przepychem popisywali się mieszkańcy twierdzy. I mówiło, jak głębokie mogą być czarne, niezmącone wody podziemnej toni przed nimi.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 19-03-2014 o 17:19.
Panicz jest offline