| Wędrówka nieswoim tempem, bezsensowny przystanek, a nade wszystko przymus współpracy z ludźmi, których nie znała i którym nie ufała sprawiły, że Jana była coraz bardziej podirytowana. Jasne, mogła odmówić Taranowi; na jej miejsce znalazłby na pewno kogoś innego. W taki, czy inny sposób. Ale nie odmówiła. Domyślała się czemu stary wybrał akurat ją. Młoda dziunia, śliczna - więc głupia, mikra - więc słabowita, niezagrażająca byczkom z Polis ani na ringu, ani w polityce. Koperta z nieznaną, kuszącą zawartością leżała bezpiecznie w wewnętrznej kieszeni kombinezonu. Mały kucyk trojański z Aviation. Poza tym Taran wiedział, że miała dość Metra. Zbyt wiele czasu spędzała na górze by cieszyć się z własnego uprzywilejowanego pokoju - klitki raczej w porównaniu z najmniejszymi nawet mieszkaniami w blokowiskach; z obiadu z bladych warzyw i świnek morskich (nie znosiła ich przenikliwego wizgu; za każdym razem gdy była w okolicy stacji świniarzy załatwiała interesy najszybciej jak mogła), czy przebieżek wte i nazad po zakurzonych tunelach, których każdy podkład i wykrot znała na pamięć. Nawet świat widziany przez zamglone szkła maski gazowej był lepszy niż ten na dole; nawet powietrze wdychane przez węglowy filtr pomieszane z gumowym zapachem maski smaczniejsze niż te zatęchłe opary, śmierdzące dymem, potem i beznadzieją. Niestety tu, nad tunelami nie było nic. Natomiast dalej - już tak. Tam był świat, gdzie można było żyć na powierzchni, bez masek i sztywnych kombinezonów. Jasne, nadal niebezpieczny i skażony - ale czy nie z tym właśnie miała do czynienia na co dzień? Axel powiedziałby, że nie. Że tutaj mają tylko mutki - znajome, przewidywalne. Tam, dalej czaił się Moloch ze swą niezrozumiałą dla kogoś, kto urodził się po wojnie komputerową inteligencją i nieznanym celem działania. Że Moloch jest gorszy niż najgorszy mut. Że powinna zostać w LA a nie leźć w nieznane z bandą polisowców, którzy nie mają pojęcia o czarnej robocie stalkera. Zresztą w zasadzie to powiedział. Z zazdrością spojrzała na idących przodem “Grzybiarzy”. Zgranych, zwartych, sprawnych. Ona wlokła się za nimi z cipowatym kurierem, gliną i miłośnikami broni białej, na którą Jana spoglądała z trudno skrywaną pogardą. Miecze mogły być dobre w metrze; na powierzchni nic nie sprawdzało się lepiej niż porządny gnat. I jakby na życzenie, szlag by to, rozpoczęła się kanonada. Jana zupełnie odruchowo padła, strzeliła i przeryglowała broń. Skrajem świadomości zarejestrowała, że nowi towarzysze również użyli swoich pukawek, po czym zapadła cisza. Tylko posłaniec jęczał bezradnie na ziemi. Dziewczyna miała ochotę kopnąć go w twarz. Wiedziała, że nie jest to jęk rannego człowieka; te słyszała nie raz i rozpoznawała znakomicie. Wiedziała też, że Mitch i Joe dostali, a teraz leżeli najbliżej wroga; podobnie jak Adam. Najpierw pozbyć się przeciwnika, potem ratować towarzyszy. Stalkerka zacisnęła zęby aż chrupnęło, po czym omal nie podskoczyła gdy glina ryknął jak osioł w rui. Ale na drugim końcu korytarza błysnął wystrzał. Ułamek sekundy później nacisnęła spust. Kolejny przeciwnik padł. Miała dziś dobry dzień. Szkoda, że tylko ona. Gdy Geoffrey sprawdził teren chwyciła swoją latarkę i podbiegła do rannych. Wyjęła swoje cenne medykamenty i zaczęła łatać chłopaków, nie patrząc im w oczy. Nowy, lepszy gnat nie ucieszył jej teraz wcale, mógł jednak przydać się później. Na razie interesowało ją tylko dostarczenie rannych na Crenshaw. Potem będzie martwić się resztą. O ile będzie jakaś reszta - czwórka poszukiwaczy zaginionej arki ruszała przecież sama na Vermonth; kto wie jak ich tam przywitają; zwłaszcza jeśli zobaczą przy nich fanty własnych ludzi?
Ostatnio edytowane przez Sayane : 19-03-2014 o 22:56.
|