Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-03-2014, 03:50   #30
andramil
 
andramil's Avatar
 
Reputacja: 1 andramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłośćandramil ma wspaniałą przyszłość
Wink

Ciemność spowijała polanę. Nikłe światło księżyca oświetlało dziewięć sylwetek zbierających się do drogi. Dziewięć sylwetek skonfundowanych swymi uczuciami. Część z nich niepewnością się odzwierciedlała, czy dobrze swe zaufanie powierzyła ryzykując niemało. Część z nich mogła się zastanawiać czy oby na pewno w dobre towarzystwo wpadło... a część z nich pewna nie była czy rozrywka przednia czy też mierna miała im się sprawić.

Dziewięć jeźdźców wyruszyło. Siedem koni rozpoczęło wędrówkę. Pięcioro śmiałków o krwi czystej i ziemskiej zaczęło swą podróż. Trzech klątwą obłożonych w przygodę wybyło. Jeden zaś los podzielić mieli.

Gunter, koń należący do błękitnego maga, ruszył dziarsko za nic mając sobie dodatkowe obciążenie w postaci szarawego goblina. Może to jego hardość i siła, może duma by pokazać tym rączym ogierom wkoło, że on nie z miękkiej gliny ulepiony i dwójka jeźdźców to nic dla niego. Wesoło bierzył na przód wysłuchując rozmowy swych pasażerów. Gdyby był nieco bardziej rozumny zanotował by, że gobos na jego grzebiecie prostym acz nieprzyziemnym imieniem Taki się przedstawił, a zapytany o hobby z wielkim zdawało by się entuzjazmem wyjaśnił, że alchemią się para. Zaś z krótkiego wykłady wyniósł by, iż alchemia wielce podobna do magi się miarkuje, a nawet i wyższą i zacniejszą sztuką się objawia, gdyż magia to bezmyślne powtarzanie tych samych formuł, raz odkrytych przez pionierów arkan, kopiowane przez każdego następcę, zaś szlachetna dziedzina eliksirów jakoby zmusza do eksperymentów i dziewiczego odkrywania wszelakich mieszanin i dekoktów. Gdyby był na miejscu Petrikova zapewne urażony by się poczuł, a co najmniej dumę miał by ukłutą i polemizować starał by się. Jednak był tylko zwykłym koniem o rozumie nie bardziej skomplikowanym od innych koni i nieświadom rozmów sztukmistrzów szczęśliwy parł na przód.

Simon zgodził się tylko częściowo ze swym rozmówcą przyznając mu rację, iż większość magików jedynie powiela zaklęcia już odkryte i wypróbowane. Jednak z drugiej strony ktoś kiedyś opracować receptury zaklęć musiał, i zapewne nie jeden prób tych nie zaprzestał. Do tego magia bywa kapryśna i niejeden mag naturalnym talentem dysponował, nigdy żadnych zaklęć w formie pisanej nie widział, a jedynie improwizował swobodnie splatając wiry podle swej woli. Wszak i zapewne alchemicy stosowali sprawdzone przepisy niejako jedynie odtwarzając pracę starszych i doświadczonych. Jednak ten argument przemilczał nie chcąc urazić towarzysza. Zapytany zaś o atrybuty swobodnie widniejące mu u pasa odrzekł wpierw dziarsko i ochoczo, że to Enchiridion, księga zawierająca nie jedną mądrość, nie jedno zaklęcie i za pewne nie jeden rytuał, z którego właśnie on, Simon, kopiował czary pradawnych. Dodał nawet, że kiedyś użyczy mu księgi, gdyż goblin, biegły w sztuce eliksirów coś więcej z niego wynieść może, niźli tylko on, prosty sługa starożytnej prawdy. Gdy o koronę Taki dopytał się lakonicznie "A to?" mag spoważniał na chwilę, strapił się delikatnie i rzekł, iż to jego klątwa artystą go czyniąca. Alchemik uszanował ciszę jaka po tych słowach nastała i nie dopytywał się więcej o ten złocisty przedmiot. Zresztą i czasu nie stało, gdyż ot karczma na widnokręgu jaśniała kusząco.

Karczma, jak się okazało, nie tylko ludzkim okiem strzeżon była, ale i czarami prostymi otoczona przed intruzami chroniona. Wielce dziwnym to by się zdać mogło, jakoby karczma obcych miała wabić nie zaś odpychać swą niedostępnością. Co więcej, wielce zdumiewającym było, iż tajemniczy jegomość zbrojmistrzem w myślach Simona nazwany, zaś Sjelerem się tytułujący w arkanach biegły i takoż był gdyż raptownie ową barierę wyczuł.
- Pewnie nie wszyscy sobie z tego zdają sprawę, ale karczma jest na czujce magicznej. - łaskawie podzielił się swym odkryciem z mniej wyczulonymi kompanami.
- W rzeczy samej. - Potwierdził niebieski towarzysz sięgając po swe wielkie Księgowidło. Miał zamiar dokładniej zidentyfikować oraz rozproszyć ów magiczny alarm. Czuł, że niezbyt zręczne dłonie splotły ten czar więc miał wielką nadzieję, że uda mu się zanegować magiczną czujkę.

Karta po karcie przeczesywał księgę zawierającą potężną wiedzę pradawnych. Kolorowe ilustracje do zaklęć odbijały mu się w podekscytowanych oczach. Kula ognia, błyskawica, zamieć… bojowe zaklęcia mijały z każdą stroną pozostawiając jedynie niewyraźne wspomnienie. Dezintegracja, grad meteorytów czy słowa mocy również nie interesowały Simona. Z dwóch powodów które pozwolę sobie przemilczeć. Otwarcia portali choć zawsze kusiły pozostawały w tym momencie poza zasięgiem, a wszelakie przywołania w tej chwili zdawały się być bezużyteczne.

- O mam - krzyknął szeptem niebieski czarownik znajdując odpowiednie zaklęcie. Skomplikowana gestykulacja dłoni przedstawiona w księdze, jak i zaśpiew niemalże niemożliwy do odtworzenia tylko zachęciły maga do działania i sprawdzenia samego siebie.
- Zaklęcie czujki już nie będzie nam przeszkadzać. - sucho podsumował swą chwilową nieobecność pancerny nieznajomy.
- Oh - Simon delikatnie opadł z rozczarowania. Tyle stronic przewertował. Tyle czarów przejrzał by znaleźć odpowiedni. Ba! samo odcyfrowanie zapisków z Księgowidła było heroicznie trudnym wyzwaniem, nawet dla tak doświadczonego… archeologa. I to wszystko na marne, gdyż alarm już nie istniał. - Dobra robota - dodał ze smutkiem.

- Uważajcie jakieś grubsze zaklęcie szykuje się w karczmie albo od jej strony. Może być gorąco. - Zbrojmistrz znów wykazał się nie tylko biegłością w wyczuwaniu aur magicznych ale i refleksem godnym łotrzyka.
Simon skinął głową zamaskowanemu na znak, że rozumie ostrzeżenie. Otworzył ponownie księgę i szybko przeczesując szukał odpowiedniego na tę okazję zaklęcia. Poczuł się nawet jak by brał udział w codziennej szkolnej rywalizacji, tylko, że zamiast kto szybciej rozwiąże zadanie z algebry było kto sprawniej rzuci odpowiedni czar. Po krótkiej chwili przystopował patrząc zdziwiony w pustą przestrzeń i dziwiąc się samemu sobie, że takim emocjom dał się ponieść. Powrócił ponownie do szukania zaklęcia, jednak tym razem charakteryzował go już większy spokój i opanowanie.
- O, mam! - ponowny okrzyk euforii wyciszony niemal teatralnym szeptem dobył się z jego ust. Dłonie szybko przybrały dziwaczną pozę przypominającą nieco patrzącą w szklaną kulę wróżbitkę, zaś melodyjny zaśpiew musiał być skandującym zaklęciem.
Nagłe olśnienie jakie go naszło było przedziwnym uczuciem. Niczym tkwiąca od kilku godzin między zębami resztka jedzenia gwałtownie opuszczająca swe legowisko, lub słowo które balansowało na krańcu języka lecz po chwili zastanowienia zechciało udać się dźwiękiem.
- Czar który wyczuliśmy - zwrócił się do Sjelera - jest definitywnie z magi szkoły bojowej. Nie jestem jednak w stanie stwierdzić co to za czar. Może być to zarówno magiczny pocisk, jak osławiona kula ognia czy nawet eksplodujące orby negatywnej energii. Pytanie na kogo ten czar ma być rzucony. - dodał z lekką obawą o swego przyjaciela i nowego towarzysza broni którzy właśnie wchodzili do przybytku, - Pójdę do karczmy wesprzeć naszych. Taki, jeśli pozwolisz. - rzekł tym razem do siedzącego z tyły goblina sugerując szybkie zejście z konia.

Petrikov ruszył z wolna wjeżdżając na ścieżkę. Nie krył się ze swymi zamiarami, nie skrywał swej persony. Jechał bez zbędnego pośpiechu, ale i bez przesady nie manifestując lekce sobie ważenia powagi czasu. Ot tak, jak to zwykli podróżni przemierzali drogi. Karczma wszak dla takiego podróżnego, w takim czasie, wydawała się być wymarzonym celem, by coś przekąsić, czymś zapić i w miarę bezpiecznym miejscu gnaty na nocleg swój złożyć. Mag przykrył koronę torbą, zaś księgę schował doń, nie chcąc primo prowokować potencjalnych złodziei… Oj smutny byłby ich los… ani kłuć w oczy Księgowidłem. Ot tak jak zwykły… niebieski podróżny.

Gdy Gunter dotarł do stajni wnet powitany ostał z największym respektem i szacunkiem jakby i samym pegazem się okazał lub i nawet Incitatusem we własnej końskiej osobie. Jedynie czerwonego dywanu zabrakło i płatków róż drogę zdobiących. Stajenny słał komplement za komplementem licząc zapewne na napiwek sowity. Dobrze konia oporządzi to i na monetę jaką zasłuży, pomyślał w ciszy magun zapominając iż wszak karczma płomieniowi poddana zostać będzie. Ot zwyczajne obyczaje wzięły górę. Taki, chowając swą dumę ku wyższym celom, jako parobek się przedstawił i w stajni został by na konia mieć baczenie i zapewne informacje od młodzika wyciągnąć. Albo coś innego... bardziej... mięsistego.

Simon stanął przed drzwiami pilnowanymi przez dwóch umundurowanych silonorękich pilnujących wejścia do przybytku. Jeden z nich spojrzał zdziwiony na nowo przybyłego gościa i delikatnie zagrodził mu drogę.
- Coś ty taki niebieski, hę? - spytał się bacznie lustrując wzrokiem Petrikova.
- Oh! Toż to wielce niegrzecznie pytać się ludzi czemu są czarni lub niebiescy. - odrzekł oburzony mag, dumnie zadzierając nosa. - Rasistowskie zdaje się być takie zachowanie i nie mało zacofane, by nie rzec chamskie, prostackie i prymitywne. Nie można tak pytać się każdego dlaczego jest innego koloru. Tacy się rodzą i nie ich to jest wina. - skończył reprymendę poprawiając soczewki i w duchu śmiejąc się do rozpuku widząc zakłopotanie żołnierzy. Możliwe, że tylko dzięki małemu zrugowaniu nie mieli odwagi by przeszukać go choćby przelotnie.

Karczma wewnątrz nie odznaczała się niczym oryginalnym. Tłok ludzi nie do końca trzeźwych wypełniał dokładnie pomieszczenie, zaś służba krzątająca się między nimi z sobie tylko znanym schematem obsługiwała przybyszów. Cudem chyba jakimś miłosiernym lub według zasady zaprzeczania stereotypów jeden stolik, centralnie w kącie, pozostał niezajęty do tej pory i natychmiast upatrzony przez błękitne oczy brodacza spoglądające poprzez szafirowe okulary. Usiadł wygodnie i rozpostarł się na krześle rozglądając dookoła. Przy jednym ze stolików rozpoznał swego młodego druha i starszego od Samaela wojskowego pomyślnie pijaczków udających. Uśmiechnął się do siebie, wiedząc, że nic im się nie stało i właśnie tak uśmiechniętego zastał go karczmarz.
Po zamówieniu posiłku Simon raczył zaciągnąć trochę języka by dokładnie zaplanować przebieg ich niecnej akcji której smutnym finałem była by bolesna śmierć odbierającego zamówienie.
- Powiedz mi dobry człowieku, czy coś się działo w ostatnich dniach, że najmujesz wojaków jako wykidajła? Jednolite umundurowanie, jakkolwiek by ono wyglądało, nie należy do standardowych widoków w karczmie.
Mężczyzna przez kilka chwil nie wiedział specjalnie co ma powiedzieć. Jakby zakłopotany wodził wzrokiem gdzieś w okolicy drzwi. Simon wiedział doskonale, że właśnie tam znajduje się rzeczony element osłaniający. W końcu westchnął, a było do westchnienie ciężkie.
- A no, stało się Panie. Nie dalej jak wczoraj pobili się tu Panie. Najemnicy. Trup ścielił się gęsto. Jeszcze żem nie zdążył juchy dotrzeć w kilku miejscach. No i wielmożny Pan postawił tu tych darmozjadów. Nic specjalnego nie robią, tylko gości płoszą.
- Jestem Simon Petrikov. Udaję się na okoliczny zjazd absolwentów arkan magicznych. Zlotem czarodziejów powszechnie zwanym, a przez złośliwych, zlotem czarownic lub sabatem... To dobrze, że regularne wojsko stacjonuje w okolicy. Niektórzy, co bardziej nadpobudliwi, ale nie grzeszący rozumem mogli by spróbować zakłócić przebieg. Jako, że pierwszy raz odbywać się ono będzie na tych ziemiach miło wiedzieć, że jest się do kogo zwrócić by bez krwa... mniej krwawo powstrzymać takie... incydenty. Powiedz mi jeszcze czy nocuje u was jakiś mój konfrater? Wyczułem delikatne zaburzania mocy, a to daje mi nadzieję, na towarzysza dalszej wędrówki. A jeśli nawet ów mag nie zmierzał tam gdzie i ja, to sama konwersacja z przedstawicielem własnego fachu bywa kuszącą propozycją. - zręcznie zdawało mu się zablefował.
- Spóźniliście się Panie. Nie dalej jak przed kwadransem był, a i owszem. Pięknie odziany, w czarną pelerynę, z wielkim kapturem z pod którego srebrne włosy wystawały. Oczy miał wielkie i złe. Strach było z nim rozmawiać. Patrzeć nawet strach było. Poszedł na górę. Spać ponoć. Za pokój zapłacił, jedzenia nie wziął. Dziwny zeń człek. O ile to człek w ogóle.
- Oh szkoda wielce... Nic to, samotność mi nie straszna, mam siebie. A jakby nie było ponoć mówić do siebie to jakby rozmawiać z kimś na poziomie. - zażartował, na co karczmarz dość nie pewnie zaśmiał się i pospiesznie oddalił nie wiedzieć czy czym prędzej wykonać zamówienie czy też wolał nie przebywać w niepewnym pobliżu czarodzieja. Kto wie gdzie to się szlaja i czym zarazić może...

Hu hu ha! Hu hu ha!
Mała iskra zła.
Suche siano wnet podpala,
Strzecha szybko się zajara,
Ach to iskra zła!


Ogień rozproszony po stajni gwałtownie rozniósł się na cały budynek. Gorąco buchnęło niczym z wielkiego pieca wzbudzając popłoch wśród koni tańczących ze strachu w swych boksach. Śmierć zajrzała zwierzętom w oczy wzbudzając panikę i dzikie rżenie oszalałych bestii. Jeden z nich tylko wiedział co czynić, jak się zachować, jak... uciekać.
Gunter przyzwyczajony do ognistego armagedonu i piekła na ziemi czekał spokojnie na odpowiedni moment. Nie rwał się jak szalony oszczędzając energię wiedząc, że bezsilne były by to skutki i desek boksu nie pokruszy. Czekał cierpliwie aż ogień strawi choć trochę drewno, krusząc je i niszcząc nie z wolna. W pewnym momencie kopnął z sił całych w tylne ściany wywalając ją doszczętnie i otwierając sobie drogę ucieczki. Rzucił się ku wolności, ku świeżemu powietrzu, ku życiu.


Z ogarniętego budynku wyskoczył koń. Zdawało by się przebił samym swym impetem ściany stajni i runął w ucieczkę. Miraż dymem wywołany, lub złudzenie delirium tremens. Grzywa mu płonęła żywym ogniem. Niczym koszmar czy mara straszliwa...

Gunter sapiąc ciężko, sadzą ubrudzony i lekko poparzony na ciele podreptał w stronę Samaelowego wierzchowca. Te dwa koniki zawsze razem się trzymały, trochę z tyłu, trochę na uboczu, gdy pieśń ognia i lodu grała swe refreny...



Ludzie zdawało by się od zwierząt na wyższym poziomie ewolucji winni się znajdować. A niech no tylko dymu trochę zobaczą, niech no płomyki im w oczach zaskwierczą, a gorąc w twarz buchnie i już zapominają o całej swej cywilizacji i niczym bydło dzikie i chore na umyśle pędzą chmarą ku niewielkiej furtce ratunku. Ogłupiali ze strachu, w panice zmrożeni, prostych rozwiązań nie widzą, życie swe komplikują. Niczym brzytwy chwycą się każdej deski ratunku byle tylko swe życie uratować. Nawet kamraci Simonowi zdawali się oszaleć w ognistym popłochu, a przeca sami taki ogień podłożyć mieli.

Simon zaś wciąż siedząc w swoim kącie, przy swoim stoliku przypatrywał się ze zdziwieniem z poczynań swych kamratów. Chciał przekazać pewne, zdawało mu się, ważne informacje jednemu z towarzyszy, jednak pierwszy jął jako pionier późniejszej kulturowej rewolucji serfować w ramionach krzyczącego tłumu. Niespełna tysiąc lat po tych wydarzeniach, taki rodzaj rozrywki stał się wielce popularnym wśród młodzieży, ku pamięci wszelakim mhrocznym awanturnikom w czerń się ubierającą oraz buty ze stalowym okuciem niczym namiastka zbroi noszącą, na wszelakich koncertach, nazwijmy to, artystycznych. No ale nie odbiegajmy za daleko w przyszłość, gdyż teraźniejszość wydaje się być pikantnie interesująca. Drugi z wojaków sprzymierzonych z Simonem podążał za celem, zdawało by się by po cichu wykonać zadanie, jednak mag miał wrażenie, że miast dać butny przykład światu, iż z Laronem się nie zadziera, chciał dać bohaterski przykład karczmarzowi, ratując go i jego córkę. No na czym to ten świat stanął.

Petrikov więc siedział w swym kacie, przy swym stoliku, zajadając się swą polewką. Pożar pożarem, jednak dobre jadło zmarnować się nie mogło, a biorąc pod uwagę jego raczej szczupłą posturę, przepychać w tłumie nie miał zamiaru. Spokojnie poczeka, aż tłok na zewnątrz się uda. Oj tak. Do tego miał niemiłe wrażenie, że ot zaraz, na schodach, zobaczy srebrnowłosego klątwami, przekleństwami i co najważniejsze czarami rzucającego na prawo i lewo. Bo kto by się nie zirytował gdyby w środku swego snu nagle z karczmy wynosić się musiał, bo jakiś zuchwalec podpalił budynek. Uczucie to gnębiło go co nie miara, gdyż przypuszczał, że właśnie na nim owe klątwy, przekleństwa i czary spoczną. Ot tak… bez powodu. A to zawsze przyjemniej walczyć z pełnym żołądkiem, niż w rytm marsza przez kiszki granego.

Na szczęście w ostatniej chwili, Samael uciekł z ciżby gnającej ku wolności i wyrywając się ku ognistej wolności pobiegł za kapralem.

Hu hu ha! Hu hu ha!
Mała iskra zła.
My się ognia nie boimy,
Czary mądre już rzucimy,
Niech zaklęcie trwa!


Widelce odłożone skrzętnie na talerz zabrzęczały niezauważalnie w głośnych okrzykach plebsu chcącego uratować swą skórę. Głośny stuk potężnej księgi o blat stołu również pozostał niedosłyszany. Szelest kartek nie miał szans przebić się przez hałas, tak samo skandowany zaśpiew zaklęcia.
Lodowato zimna fala mocy rozlała się po ciele niebieskiego mężczyzny kojąc jego skórę i mięśnie.
- Wielce przydatne zdaje się być to zaklęcie - rzekł do siebie cicho zaznaczając stronę Księgowidła zakładką - Nie raz mi się jeszcze przyda. - rzekłszy i zebrawszy swój dobytek ruszył w stronę kuchni.

W pomieszczeniu przeznaczonym zapewne jedynie dla personelu Samael i Fred uchwycili właśnie karczmarza i poczęli się nim zajmować jak to w kontrakcie było ustalone. Simon jedynie odłożył brudny talerz na stole i minął ich bez słowa. Spojrzał krytycznie na leżące na podłodze ciało młodzika i skrzywił się znacząco. Nie lubił widoku spalonych ludzi, oj bardzo nie lubił.
- Marcysia. - Zawołał stanowczym i głośnym głosem, jednak czule i przymilnie. Niczym ojciec szukający w ciemnym domu swej córki. - Gdzie jesteś? - szafka po szafce sprawdzał kuchnię i pomieszczenia gospodarcze. Nie omieszkał także i piwnicy sprawdzić. Nigdzie dziewczynki nie było. Jakby się rozpłynęła zwęszywszy dym i smród kabały.
- Marcysia. - Nie zaprzestał nawoływać poszukując jak mu się zdawało, przestraszonej i skulonej dzierlatki. Szkoda była by wielka, gdyby spłonąć miała by w tym budynku.
- Gdzie jesteś Marcysiu? - zawołał kroki swe kierując na piętro. Zastanawiał się czy mag ów śpiący od minut dwudziestu świadom jest ognistego niebezpieczeństwa. Może wypadało go jednak obudzić? Simon wskoczył szybko po schodach na górę. Ogień tu już panował w najlepsze trawiąc powoli drewnianą zabudowę. Petrikov kroczył spokojnie wśród języków ognia, łaskotany jedynie będąc niczym wodorostami w jeziorze. Czar rzucony zawczasu chronił go przed szkodliwym działaniem płomieni wkoło panoszących się.

Jak się okazało, na górze nie było ani dzieweczki ani opisywanego srebrnowłosego. Dziwne, niezwykle dziwne i podejrzane się to zdało okularnikowi, jednak nie miał czasu na rozważanie prawdopodobnych możliwości. Bo jak, oprócz niego, nie było żywej duszy na piętrze, tak i drogi powrotu już nie miał, gdyż ogień spalił doszczętnie schody prowadzące w dół.
Szczęście się jednak uśmiechało do brodacza. Ten sam ogień który odebrał mu ścieżkę ku bezpiecznemu podwórzu, nadpalił strop tak, iż belka podtrzymująca dach opadła w dół przebijając się przez podłogę i sufit. Simon nie wiele się zastanawiając wszedł na prowizoryczną kładkę pokrytą czerwonymi wężami i zszedł na dół. Gdy tylko jego stopa dotknęła posadzki, improwizowane zejście zawaliło się do końca wzbudzając w powietrze chmurę duszącego pyłu.
- Blisko było - rzekł tylko spokojem ukrywając swe ogromne zdenerwowanie, po czym udał się ku wyjściu.

Ludzka sylwetka wyszła z płomieni buchających w karczmie. Chłodno.
 
__________________
Why so serious, Son?
andramil jest offline