Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-03-2014, 23:34   #19
Kelly
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Wiele się wydarzyło w drodze do Rindor, zanim Stephen, Jack w końcu zobaczyli wieże miasta.
Jadnak jak doszło do tego, że Inkwizytor, Miecze i Siobhan nie byli z nimi? Powód był jeden: nekromanta.
Atak nastąpił godzinę przed świtem. Dragoni stali już w gotowości, kiedy reszta się rozbudziła na tyle, żeby pojąć powagę sytuacji. Ciszę nocy przerwał okrzyk Orvelda, chowańca Inkwizytora. Cztery jednoręczne miecze zaśpiewały, tnąc powietrze, a zaraz po nich, w powietrze pomknęły płomienie Waelleosa. Siobhan i Jack trzymali się z tyłu podczas walki, za to Stephen i Alfred dzielnie pomagali. Młodzieniec w pierwszym odruchu zamarł, widząc styl walki Mieczy i to, z jaką sprawnością się poruszają. W tym momencie uwierzył we wszystko, co mówili ludzie o tajemniczych wojownikach.
Kiedy Stephen męczył się z dwoma przeciwnikami, tamci zdążyli skutecznie rozgromić przynajmniej dwa tuziny, czy może raczej: po dwa tuziny. Każdy. Nawet Alfred, pod swoją psią postacią, nie był aż tak efektywny! Jednak to nie oznaczało, że walka miała się ku końcowi. Uwagę młodzieńca rozproszył krzyk Siobhan. Kilka nieumarłych zaszło ich od drugiej strony, odgradzając uzdrowiciela i niewiastę od reszty drużyny. Całe szczęście, że Dragoni byli tak szybcy i zgrani. Jeden z nich dosłownie przeskoczył nad przeciwnikami, wybity z pleców towarzysza i opadając rozpłatał jednego z napastników, który właśnie atakował osłaniającego kobietę uzdrowiciela.
Walka była wyczerpująca dla każdego, chociaż skończyła się zaledwie w pół godziny.
Jack czym prędzej podbiegł do chwiejącego się na nogach Waelleosa. Stephen doskonale pamiętał, w jakim stanie poprzednio był Inkwizytor, kiedy był zmuszony długo używać swojej magii. Teraz wyglądał podobnie: ledwie stał na nogach i gdyby nie uzdrowiciel, upadłby na ziemię.
Jedynymi osobami, po których nie widać było zmęczenia, byli Miecze. W sumie nie wiadomo, czy osobami. Kim byli ci przerażający wojownicy?
W tamtym momencie Siobhan (ku niezadowoleniu Alfreda) przyznała, że chyba niezbyt dobrym pomysłem było, żeby wyruszyła razem z nimi. Chciała wracać do Celltown, gdzie według niej było o wiele bezpieczniej.
Jeden z Mieczy w tym momencie zaproponował, że może odeskortować ją z powrotem, ponieważ król przewidział taką sytuację i nakazał takie właśnie działanie, jeśli kobieta byłaby chętna. Długo się nie wahała i z samego rana ruszyła, razem z Dragonem, w drogę powrotną.

Jednak to tylko Siobhan i jeden z Mieczy. Co się stało z drugim i Inkwizytorem?
Waelleos nie czuł się na siłach, nawet rano, kiedy obudził się po walce. Jack ocenił, że Inkwizytor nie jest w stanie jechać konno i musi odpocząć, zanim ruszą w dalszą drogę. A że blisko było do wilczej chatki, niechętnie ocenił, że muszą tam wrócić.
Na miejscu okazało się, że Babcia jest zachwycona perspektywą ugoszczenia (przystojnego) Inkwizytora, jednak nie miała wystarczająco miejsca dla nich wszystkich. Na dodatek Stephen miał dziwne wrażenie, że jeśli się nie pospieszą, nie zdążą znaleźć Kate, zanim ta nie wpakuje się w coś o wiele gorszego. Zostawili więc Waelleosa pod opieką dziwacznej Babci i jej wnuczki, razem z Mieczem, który miał poprowadzić później maga bezpiecznie do reszty. No i miał mieć na niego oko... tak na wszelki wypadek.
Dlaczego jednak to Dragon został, zamiast uzdrowiciela? Jack był zbyt przerażony, żeby chociażby ponownie wejść do fejablowego domostwa.

Kilka dni później w końcu trafili do tajemniczego jeziorka, gdzie kończyła się ścieżka. Wodospad szumiał przyjemnie, odganiając popołudniowy skwar. Po krótkim odpoczynku, Jack wskazał coś na skalnej ścianie. Stephen wytężył wzrok i w końcu dojrzał ścieżkę, która prowadziła w stronę szczytu wodospadu. Nie było to strasznie wysoko, jednak straszną okazała się sama ścieżka.
Jakimś cudem udało im się wprowadzić na nią konie, chociaż obaj obawiali się, że zwierzęta runą w dół. Pomocną okazała się psia postać Alfreda. Pies szczeknął kilka razy, zachęcając wystraszone konie do marszu pod górę. Młodzieńcy prowadzili zwierzęta za wodze i niedługo potem dotarli do szumiącej wody, przez którą jakimś cudem udało im się przeprowadzić zwierzęta (pomocne okazały się czary uzdrowiciela, który otumanił nieco konie).
Znaleźli się w ciemnym tunelu, który poprowadził ich na drugą stronę góry. Światło słońca początkowo ich oślepiło, jednak w końcu dostrzegli w oddali miasto. Rindor.

Ano wiele wody upłynęło w rzekach oraz towarzystwo kompletnie się zmieniło. Siobhan odechciało się wędrować. Pewnie władca potrafi jej zagwarantować bezpieczeństwo ofiarując służbę na zamku. Znając jej umiejętności przypuszczał, że owinie sobie wokoło palca jakiegoś straznika, może nawet szlachcica. Szkoda choć może dobrze, bowiem faktycznie nie było chyba jej przeznaczeniem wędrować po dalekich szlakach Celltown. Mniej przyjemne było, iż Waellos wyczerpany musiał pozostać u słodkiej babinki wraz z seksowną córeczką. Pozostali właściwie jedynie z sympatycznym Jackiem. Dobrze mieć kogoś mającego taką specjalną umiejętność, jaką posiadał właśnie adept Akademi Magicznej.
- Jakie miasto właściwie to jest, owo Rindor? - spytał Jacka. - Kiedyś byłeś moze tutaj kiedyś, bowiem, jak wiesz, nie znam tych terenów - dodał mając nadzieję na jakiekolwiek informacje.
- Rindor to miasto o którym krąży wiele legend - odparł młody uzdrowiciel, nie odrywając spojrzenia od widoku. - Jedno jest pewne. Należy pilnować cennych rzeczy. - Jack związał mocniej rzemienie sakw. - U nas, w akademii, każdy chłopak mówił, że kiedyś pojedzie do Rindor. Licytowaliśmy się, kto co zrobi na miejscu. Nigdy jednak nie myślałem, że w końcu tu trafię…
- Właściwie spytam: dlaczego niby każdy chłopak chciał tam jechać? Wedle bowiem tego, co mówisz na temat pilnowania rzeczy, złokieje rzadzą tym miastem, wobec tego po co tutaj się specjalnie ładować.
- Nie jestem pewny, ale chyba właśnie o to chodziło. O to neibezpieczeństwo… no i oczywiście o kasyna i… inne atrakcje… - dodał speszony, zerkając gdzieś w bok.
- Nie wiem, co to kasyno - rzucił Stephen, choć przypomniał sobie, że chyba to taka inna nazwa kantyny, czyli knajpy dla wojaków. Nie był jednak pewny, dlatego nie chciał się wygłupić. - Na inne atrakcje, jakiekolwiek by one nie były, tak czy siak nie mam pieniędzy. Jednak będziemy musieli się rozejrzeć, popytać, może znajdziemy gdzieś Kate? - widać jakoś było, że jest niespokojny, kiedy myśli na temat uciekinierki. - Alfred, jesteś mądry, więc twoja mądra rada byłaby chyba mocno obecnie wskazana.

Przerwał na moment.
- Wedle mnie możnaby po prostu się udać do jakiejś gospody wynająć pokój, jeśli liczymy na to, że ona tutaj jest. Liczymy, prawda - powiedział mocniej owe słowa, jakby oczekiwał potwierdzenia od towarzyszących kompanów.
Pies zerknął na niego nieco poirytowany i przyspieszył kroku, węsząc.
- Problem polega na tym, że jak przeniosła się tu, straciłem jej trop. A ten, który teraz złapałem, zdaje się nie być najświeższy - usłyszał młodzieniec.
- Ha! Kasyna! - zawołał w tym semym momencie Jack. - Otóż jest to coś, co zostało wynalezione w tym mieście! Ludzie graj tam w karty na pieniądze, często tracąc całkiem sporo. Są tam też inne gry, ale nigdy ich na oczy nie widziałem. - W głosie uzdrowiciela dało się słyszeć niecierpliwość i podekscytowanie. - Możemy zatrzymać się tu na jakiś czas i poszukać twojej znajomej… może będzie w jednym z kasyn…?
- Za chwilę go ugryzę… - rzucił po chwili Alfred. Jack dalej uśmiechał się pod nosem, nieświadomy zagrożenia.
- Musimy jakoś zostać, bowiem rzeczywiście musimy się przekonać, czy jest Kate. Gdyby udało ci się, Alfred, odnalezienie świeżego tropu, byłoby dobrze. Nawet jednak, jeśli nie, jak powiadają: koniec języka za przewodnika. Doprowadzisz pewnie nas tym starszym tropem, potem zaś będziemy pytać, ktokolwiek cokolwiek może będzie wiedzieć - wyraził przypuszczenie. - Prowadź Jack, ale do jakiejś sensownej karczmy, nie do kasyna. Oraz właściwie nie moja sprawa, co uczynisz ze swoimi pieniędzmi, ale radzę uważać. Jesli kasyno to takie miejsce, gdzie granie na pieniądze organizują, proponuję uważać, bowiem sopokojnie mogą cię okraść, albo nawet oszukać.
- Hmm… co? A! Tak, tak… - odparł uzdrowiciel, jednak myślami zdawał się już siedzieć w kasynie.
Po kilkudziesięciu minutach dojechali w końcu do murów miasta. Ludzie dziwnie na nich spoglądali, chociaż wydawało się to logiczne - droga, którą nadjechali była w opłakanym stanie, jakby nikt od dawna się nią nie interesował.
Ta część miasta nie napawała optymizmem. Każdy łypał na każdego podejrzliwie, wychudzone dzieci bawiły się w błocie, a w rynsztokach dało się zobaczyć nawet martwe zwierzęta (nawet nieco nadgryzione). Jack wydawał się wstrząśnięty tym, co widzi, jednak jedynie zacisnął mocniej dłonie na wodzach.
Im dalej, tym budynki zdawały się być czystrze, luźniej rozstawione. Coraz mniej bezdomnych na ulicach, a także patrole straży. Miasto rozmiarami mogło dorównywać stolicy Cell. Panował w nim ruch i gwar.
- Fajnie właściwie - rzucił pełnym przekąsu głosem, który pobrzmiewał neichęcią. - Jack, twoja brocha doprowadzić nas do knajpy, gdzie nas nie obrobią, łapiesz? Ponadto stanowczo nie moja sprawa, co ci radzić, ale jesli władujesz się w jakieś bagno, sam będziesz stamtąd wychodził. dlatego lepiej pomyśl na temat tego kasyna - jechał rozglądajc się oraz ciesząc, że sakiewkę ma bardzo głęboko za najciemniejszą pazuchą. Skoro bywali tutaj hazardziści, musiały być lepsze, bardziej pełne zaufania klientów gospody.
- Alfred, jakby co, znaczy jakbyśmy rozmawiali jakoś zamawiajac pokoje, postaraj się wyczuć intencje karczmarza, albo ogólnie takich osób. Wspominałeś doskonale, iż nei czytasz ich myśli, wiem, ale jednak pewnie łatwiej jakoś intencje wyczujesz - rzucił myślowo kompanowi.
- Jak dla mnie możemy się wcale nie zatrzymywać, tylko od razu pójść jej szukać - burknął pies.
- Ale ja tu jestem pierwszy raz - powiedział nagle Jack, rozglądając się dokoła jak zagubione dziecko.
W tym momencie Alfred nie wytrzymał i pod swoją psią postacią ruszył truchtem, rzucając coś w stylu: “sierota”.
- Tam, gdzie będzie najmniej cuchnęło, pewnie będzie najbezpieczniej - rzucił po chwili. - Może też złapię jakiś trop… chociaż w tym całym smrodzie tutaj… ohyda…
- Pewnie jakoś znajdziemy jakąś sensowną knajpę. Nawet takie miasta mają trochę lepsze dzielnice - odparł pieskowi wojownik, kiedy jechali rozglądajac się. - Obojętnie postrzegam owe kasyna, ale jednak Kate to inna sprawa. Jeśli jest szansa, że gdzieś, wedle okolicy, moglibyśmy odnaleźć, przynajmniej chwilę poczekamy. Faktycznie bowiem, może cokolwiek się uda jakoś odszukać - mówił tonem trochę przytłumionym. Jakby paskudna atmosfera miasta także średnio mu odpowiadała.
 
Kelly jest offline