Rudiger wstał obudzony przez promienie słońca, które jakimś cudem dostały się do chaty. Najwyraźniej mech między belkami niezbyt szczelnie wypełniał luki. Szlachcic ciężko podniósł się z posłania osłaniając oczy przed ostrym porannym światłem. Pomimo kilkumiesięcznej podróży, Sylwańczyk ciągle nie mógł się przyzwyczaić do straszliwej niewygodny związanej ze spaniem na ziemi, od której oddzielała go ledwie derka i barania skóra...Rozejrzał się po chacie. Jego koń stał rozjuczony tam gdzie wczoraj, Larch i jego towarzysze jeszcze spali. Może warto było coś przygotować? CO prawda nie miał wiele w jukach, ale zostało mu jeszcze trochę mięsa jelenia, którego znalazł szamoczącego się w sidłach jakiegoś kłusownika. Doerner zebrał potrzebne mu naczynia i woreczek z przyprawami. Wyszedł na zewnątrz. Na wszelki wypadek zabrał miecz...Nigdy nie wiadomo, może któryś z tych łowców ciągle czaił się gdzieś w lesie? Zebrał suche gałęzie i ułożył ognisko. Wkrótce ogień rozpalił się i nadeszła pora na przygotowanie potrawki... Cóż, może to niezbyt dobre na sniadanie, ale w pobliżu nie było żadnej chłopskiej zagrody, gdzie mógłby zarządać twarogu, mleka i świeżych bułeczek. Trudno, to co jest też nie jest złe. Doerner rozłożył się na powalonym pniu, od czasu do czasu doglądał potrawy i czekał na pobudkę reszty kompanii. |