Zbychu z doczepiony do siebie bełtami położyl się na miękkiej trawce. Był szczęśliwy. Pokonał wszystkich, bo przewidział, że zginie. Chwilę tak leżał.
Leżał.
...
Wciąż leży.
...
Po chwili z zatroskaną twarzą przyjrzał się otoczeniu. Wciąż żył. Najpierw opanowało go zdziwienie, a potem złość. Miętlił językiem próbując wypowiedzieć niewypowiedziane obelgi. Piana wciąż toczyła mu się z pyska i musiał mocno dmuchać z jednej dziurki nosa, żeby nie wróciła mu do jamy ustnej poprzez przegrody nosowe. Druga dziurka była zatkana krwią i glutami. Coś mu się przypominało, że pchnął ostrzem Fabiena. Pewnie już wiele pchnięć przyjmował ten pederasta, ale to było jego ostatnie. Sądząc po okrzykach schwytano też i innych. Wspaniale. Miał nadzieję, że wszyscy poniosą zasłużone konsekwencje za swoje wybryki. W końcu ten artysta był kagankiem oświecenia okolicznej hołoty i to przy użyciu czegoś tak niesamowicie pięknego jak kultura! Tak. Artysta pozytywnie wpływał na procesy socjalizacyjne tych gównojadów, a przez działania Fabiena musiał zginąć.
Zbychu uspokoił się. Nie ruszał się już. Kontemplowal śmierć. Zapytany zażąda rozmowy z dowódcą. Miał nadzieję na tortury z przypalaniem ogniem, a nie te z łamaniem. Nie lubił tych z łamaniem. Zdecydowanie wolał być smyrany przez ogień. W każdym razie dobrowolnie złoży wszelkie wymagane zeznania. O ile przeżyje rzecz jasna do czasu przesłuchania. |