Czas, marsz, jedzenie i kop adrenaliny podczas strzelaniny nieźle uporał się z alkoholem w mojej krwi ale suchość w ustach i lekki ból głowy pozostał. Chujowy nastrój nie wiem czy był winą nędznego bimbru Wrony czy też klaustrofobiczną atmosferą. Może jednym i drugim?
Nie czułem się tutaj dobrze. To nie był mój świat. Był inny, nieprzyjazny mimo, że w całości stworzony przez człowieka. Tam na górze było prościej. W malowniczych górach Federacji przykrytych dymem wydobywającym się z kopalni i sprzętu do wydobywania ropy każdy był wrogiem. Górnicy bo żyłeś lepiej od nich i zajmowałeś się rządzeniem a nie robieniem kilofem. Bracia bo byłeś pierwszy w kolejce do rządów. Inni szlachcice bo miałeś lepsze ziemie i mieli na nie chrapkę lub Ty miałeś chrapkę na ich ziemie. Oczywiście. Czasem wróg krył się za maską uśmiechu i kurtuazji. Ale był doskonale widoczny. Na Froncie też wszystko było jasne. Zaczyna śmierdzieć to zakładasz maskę, opatulasz się płaszczem i bierzesz karabin w dłonie. Wróg zaraz podejdzie, dla odmiany jawnie. Strzelasz zgrywając muszkę z szczerbinką przez zaparowany wizjer maski. I modlisz się by to zginął ten biedny skurwiel po prawej a nie Ty. By zabłąkana kulka Strzelca nie wbiła Ci się w brzuch. By snajper wziął na cel medyka lub dowódcę. By Łowca wparował w inne stanowisko. Modlisz się i strzelasz. W neodżungli było podobnie. Tylko zamiast chemii przed którą ochroną była maska unikałeś wdychania mutagennego syfu. A wróg jest wszędzie więc strzelasz gdy miejscowi maczetami pokazują zielsku, że ciągle to człowiek tu rządzi.
A tutaj? Ciemno, nie ma gdzie się schować, błyski wystrzałów. Zamieranie w jednej pozycji. Wróg znający lepiej teren. Ukrywający się i szarpiący Ciebie z bocznych tuneli. Strzelec mógł zginąć w kanałach. Mógł też zaraz wyskoczyć z tyłu, wpakować komuś kulkę i znowu zwiać. A teraz ja szedłem na czujce. Tak jak przed dwoma laty, również w tunelach. Sojusznicy byli inni. U mego boku stała fleczerka, zmutowany dzikus i weteran Posterunku. Wiedziałem jednak, że można im ufać. Że nie zdradzą. Bo to ja zdradziłem. Do dziś pamiętam szarpnięcie beretty, huk serii i rozlatującą się głowę człowieka, chyba człowieka, z którym wspólnie przelewałem krew przeciwko maszynom. A ostatecznie krew jego i jego dwóch ocalałych braci przelałem ja. W huku i smrodzie automatu. Śliskim od krwi nożem. Też szukałem swojej Arki. Swojego odkupienia i celu w życiu. Znalazłem tylko koszmary, których nie mógł czasem zdusić nawet nędzny alkohol i bezimienna kobieta. Czułem, że koniec drogi będzie równie gorzki dla mieszkańców metra.
Po co w to się wpakowałem? Dla gambli? Podejmując decyzje pod wpływem alkoholu... By pomóc? Nieznajomym? Nie ma sensu. Z ciekawości? Tej się wyzbyłem już dawno. By umrzeć? Może to faktycznie miał być mój sposób na palnięcie sobie w łeb. Za cudzą sprawę.
Szedłem na czujce oświetlając tunel latarką. Miałem zgarnąć pierwsze uderzenie. Pewniej czułem się w bazie SMARTa. Ukryty za kamizelką, widząc świat w okularze noktowizji najnowszej generacji, obwieszony magazynkami i z odrestaurowanym automatem w dłoniach.
Zarzuciłem pistolet maszynowy na ramię i szedłem. Na spotkanie śmierci. Ale zanim ją spotkam byłem gotów odesłać w jej czułe ramiona paru skurwieli. Nawet gdy jedyną ich winą było to, że stanęli po drugiej stronie lufy.
__________________ [...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...] |