-
Cholera, to wszystko moja wina -
Jana nie widziała twarzy
"Grzybiarza", który szedł na przedzie niosąc nosze. Adam mówił w mrok.
-
Na trasie z Crenshaw do Vermonth zawsze było spokojnie. Ile razy tędy szliśmy - jedyne na co trzeba było uważać - to te pieprzone, powyrywane podkłady, czasem jakaś walająca się pod nogami szyna. Problemy to robili żule z Lennox. Ale nigdy... Kurwa, nigdy nikt nas tu nie zaatakował. Rozumiesz? - odwrócił głowę tak, że zobaczyła jego profil.
Skinęła głową.
Obwiniał się za to i szukał przebaczenia.
Nie miała go dla niego. Przecież ona też patrzyła pod nogi zamiast na przód - wszyscy zawalili.
-
To nie Twoja wina... - mruknął Joe ściskając rękę na temblaku.
Zamilkli, wsłuchując się w płytki oddech
Mitcha...
***
Słyszeli cichnący szum ścieku gdzieś pod nimi. Głupotą było by sądzić, że metro nie ma połączenia z jakimś systemem kanalizacji. W końcu na peronach były publiczne szalety, a i wodę, która zbierała się w tunelach trzeba było jakoś odprowadzać.
Wąskie kratki odpływowe rozmieszczone były co jakieś 30-50 metrów tuż przy podłożu, na którym leżały tory.
Im bliżej mieli do farm na
Vermonth, tym bardziej śmierdziało gównem i gnijącymi odpadkami spuszczanymi tam w kanał.
Rozmowa nie bardzo się kleiła. Jakby nagle nie tylko
Geoffrey złapał tęgiego kaca. Chociaż nastrój przypominał raczej zjazd po Tornadzie.
Tunelowy Blues.
Młody kurier z Polis przejawiał zgoła inne uczucia - co rusz migał latarką na boki i wstecz. Oddychał ciężko i szybko, a w jego rozszerzonych oczach czaił się strach.
Co chwila mruczał pod nosem, albo pytał szeptem towarzyszy:
- Słyszeliście to?
Na początku przystawali, kryli się przy ścianach, wypatrywali... nasłuchiwali...
...po czwartym razie zwątpili. W ciemnościach nie było niczego.
Strach ma wielkie oczy...
***
Ostatnie dziesięć metrów do stacji pokonali truchtem. Płuca paliły żywym ogniem. Plecak ciążył a paski wżynały się w ramiona. Nogi słabły i dziewczyna prawie kilka razy się potknęła, ale wystarczyło jedno spojrzenie na rannego kompana by zacisnęła zęby i wycisnęła resztki sił z własnego, zmęczonego ciała.
Mitch krztusił się i pluł krwią. Bandaże przesiąkały posoką.
Joe wysforował na przód nie zwracając uwagi na własne rany. Chciał czym prędzej sprowadzić pomoc.
W odległym blasku żarówki usłyszeli krzyki towarzysz
-
Tam są... szybciej, szybciej...
Ktoś do niej dopadł. Siłą oderwał ręce od noszy.
-
Już dobrze Jana, już dobrze. Jesteś wśród swoich...
...kłamstwo.
Chcieli jej pomóc, podtrzymać. Odepchnęła obcych.
-
Jana... -
Adam podszedł do niej. Kiwnęła głową, a on przerzucił sobie jej rękę przez ramie
-
Chodź Mała.
- Musimy wracać.
- Za chwile... za chwile...
***
Najpierw zobaczyli ognisko i rozedrgane cienie ludzi na ścianach. Było ich co najmniej pięciu. W głębi, za posterunkiem dostrzegli zgarbione postacie, grzebiące w ziemi. Ktoś zamachnął się motyką, ktoś chyba grabił.
Śmierdziało obornikiem.
Peronu stacji nie było jeszcze widać, bo farmerzy z
Vermonth byli na tyle uparci, że zryli tory wraz z betonem na prawie sto metrów przed peronem. Ponoć na tylko tyle starczyło im prądy i młota pneumatycznego ściągniętego z powierzchni. Teraz tutejsi farmerzy, uzdatniali co się dało sadząc rzepę, rzodkiew, buraki i marchew, które nie potrzebowały zbyt dużo światła by rosnąc.
Ponoć specjalnością tutejszych pół był Wężymord...
Strażnicy przy ogniu poderwali się nerwowo. Cynowy kubek potoczył się po ziemi i pacnął głucho o wór z piachem.
-
Stój, kto idzie! - krzyknął jeden z nich. Głos należał do chłopca.
Gdy się zbliżali zobaczyli, że grupa przy ogniu składa się z na oko samych niedorostków. Na oko 12, 15-letnich.
Celowali do nich z zaniedbanych UMP. Jeden miał dubeltówkę.
Zapłonęła lampa - szperacz oślepiając ich kompletnie. Zmrużyli oczy i odruchowo zasłonili się przed światłe,
-
Ręce przed sobą, trzymajcie broń za lufy! - wrzasnął zestresowany chłopak.
Jak to było z tym strachem?