Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-03-2014, 10:19   #44
kanna
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Bała się.

Strach towarzyszył jej nieustannie, od momentu opuszczenia farmy. Nie pozwalał spać a kiedy w końcu, wyczerpana, zasypiała, napełniał jej sny bezradnością, bólem, krwią i grzebanymi pod ruinami ciałami dzieci. I jej. W ciągu dnia odbierał siły, tamował oddech, usztywniał mięśnie aż do bólu. Sięgał coraz głębiej i głębiej, roznoszony z krwią, stopiony z oddechem, przenikając do każdej komórki jej ciała. Każdego neuronu.

Czasami sądziła, że się już do niego przyzwyczaiła, tak jak przyzwyczaiła się do wszechogarniającego brudu, kurzu, smrodu. W końcu udawało się jej przecież opanowywać mdłości, które zalewały jej gardło na widok kolejnych, i kolejnych zwłok. Udawało nie myśleć o karawanie, płonącej farmie i rodzinie. Udawało jeść.

Chwilami udawało się jej też zapominać o strachu – kiedy zapatrzyła się na bawiące się dzieci Morganów, czasem podczas snu, zanim dopadały ją koszmary, lub podczas ostrego seksu z Frayem. Ale na dłuższą metę to nie pomagało – wyglądało, jakby lęk przyczajając się na chwilę, nabierał sił, aby zaraz wrócić w kolejnym ataku, mocniejszy, bardziej najeżony. Coraz bardziej łapczywy. Zniewalający.

Bała się otaczających ją ruin, mutantów, bólu. Bała się nocy, snajperów, a najbardziej noży i maczety, którą zabrała po zatruciu pyłem. Bała się, kiedy musieli wchodzić pod grożące zawaleniem ściany, i kiedy dzieci przestawały dokazywać i zastygały w nagłym bezruchu. Bała się tego, co się może z nimi – im - stać. I o innych. O Clayde’a, którego już nie było, a ciągle nie potrafiła go pożegnać. O Ezechiela, który zdecydowanie zbyt często pocierał skroń obok wyłupanego oka.

Bała się Fraya, tego, do czego jest zdolny, a jednocześnie bała się o niego. To też było męczące. A w dodatku głupie.
------

Clayde wrócił. Powinna się cieszyć, a czuła tylko coś na kształt zdziwienia. Że to możliwe. Chciała podejść, podziękować, objąć go, ale nic nie zrobiła. Stała i patrzyła.

Zapadła kolejna noc, nie pamiętała już która. Siedziała skulona pod ścianą w piwnicy, wtulona w mur. Niedaleko Samantha i Nathan siedzieli blisko siebie, a tuż obok spały ich młodsze dzieci. Maria nie spała, bała się zasypiać.

Jakaś postać zamajaczyła od strony schodów. „Zabójca maszyn” słyszała, jak nazywali go inni, choć nie wiedziała w sumie, co to znaczy. Zrzucił maskowanie, kamizelkę i hełm, dając ciału odpocząć. Był niezbyt wysoki – choć i tak dużo wyższy, niż ona - umięśniony. Twarz poznaczona bliznami. Automatycznie notowała szczegóły. Pewnie skończył swoją wachtę, zszedł do piwnic, gdzie reszta towarzystwa spała , zjeść, odpocząć. Wyczyścić broń. Wszyscy ciągle czyścili broń. Ona tez nauczyła się czyścic swój karabin. Wiedziała, które naboje do niego pasują, potrafiła ładować. Nie wiedziała, jak będzie ze strzelaniem. Oczywiście, strzelała z wiatrówki ojca. Z colta. Ale nigdy do ludzi. Miała nadzieję, że nie będzie musiała, że po prostu dotrą do misji Ojca Giannii...

- Lynx - rzucił mężczyzna cicho, siadając w kącie słabo oświetlonego pomieszczenia, tuż obok niej
- Maria. Maria Deakin - odpowiedziała. - Uratowałeś Clyade’a?
- Powiedzmy, że miałem mały wpływ na to, że uszedł z życiem z niewoli u mutantów, ale ratunkiem bym tego nie nazwał. Maria? Clyde mi trochę o Was opowiadał, byłaś w karawanie niewolniczej? Uratowaliście się z Clydem, Randallem i tym rannym starszym gościem?
- Ezachiel. Krewny mojego ojca, mój. Nie żyje. Tak, Randall zwinął mnie z farm
y. – mówiła niezbyt szybko, jakby raportując, krótkimi, urywanymi zdaniami.
- Jak w ogóle się tam dostałaś? Porwali Cię? Niewolnictwo jest tu, aż tak powszechne? - były żołnierz Posterunku zauważył, pomimo kiepskiego oświetlenia i brudu, pokrywającego twarz rozmówczyni, że jest dość atrakcyjną dziewczyną.
- Mówiłam - podniosła na niego zmęczone spojrzenie i zdziwiła się, bo zobaczyła na jego twarzy coś, co widywała u chłopaków na farmie. Zainteresowanie. Sympatię. A może to było coś innego a jej się tylko wydawało w tym półmroku? - Randall zwinął mnie z farmy. Po.. porwał – niosące upokorzenie słowo nie chciało jej przejść przez gardło, wypluła je.- Z innymi łowcami z karawany. Nie wiem, czy jest powszechne.. chyba. – teraz dopiero przypomniała sobie historie o niewolnictwie, powtarzane wieczorami przez starszyznę. - Tam było dużo ludzi. W karawanie. Dużo nie przeżyło. Całe życie mieszkałam na farmie. Byli żołnierze... ochrona... ale nie zdążyli. Wszystko spłonęło.
- Znaczy się, On Cię porwał w sensie jako niewolnika? Bo chyba moja percepcja mi dziś siada.

Pokiwała głową.
- Mnie, innych… starszych zabili. Widziałam, chciałam go wtedy zatłuc, był, jest, silniejszy… Nie pamiętam już, kto żyje, kto zginął, kto zaginął...wspomnienia się nakładają. Ty pamiętasz wszystko?
- Niektórych rzeczy wolałbym nie pamiętać, a te nie chcą z umysłu ulecieć…
- przerwał na chwilę, a przed oczyma znowu stanęła mu panorama palonej wioski i krzyki zabijanych cywilów. - Generalnie jednak masz rację, czasami wszystko się tak miesza, że człowiek traci poczucie chronologii. Moi bliscy - głos mu zadrżał - też nie żyją. Co masz zamiar robić jak dotrzemy do Gianni?
- Nie wiem
- potrząsnęła głową.- Nie myślałam… po prostu żyję. To wszystko.

Spojrzała mu w twarz, poruszona zmianą tonu głosu.
- Bliscy? Przykro mi... Rodzina?
- Niepotrzebnie jest Ci przykro, pamiętam tylko matkę, ale chciałbym ją zapomnieć. Reszty nie znałem, a lata szkoleń i służby w Wędrownym Mieście nie pozwalały na nawiązanie jakichś bliższych relacji…
- Co to jest Wędrowne miasto?
- Posterunek, niektórzy nazywają go tak, bo cały czas się przemieszcza, żeby Maszyna nie namierzyła go łatwo, nie jest to najlepsze miejsce do życia, ale znam gorsze.
- Jaki posterunek? Jak żołnierze? Ochrona?
- To wspólnota naukowców, żołnierzy ocalałych z Wojny, którzy zorganizowali regularne oddziały do walki z maszynami. Przynajmniej kiedyś tak pewnie było, teraz to zbieranina frakcji, polityków i wewnętrznych gierek, a na ich celowniku nie zawsze jest Moloch. Naprawdę nie słyszałaś o Posterunku?
- ostatnie pytanie wyrażało może zbytnie zdziwienie, ale Lynx uświadomił sobie, że dziewczyna raczej nie podróżowała dużo, większość swojego życia spędzając na farmie rodzinnej. - A twój dom? Gdzie się znajdował? - zapytał wyciągając z plecaka zestaw do czyszczenia broni i rozkładając karabin.
- W Teksasie. Posterunek był obok, niedaleko, chronili nas przed rabusiami. Ale nie walczyli z Molochem.
- Mówisz pewnie o lokalnych strażnikach, jak wy ich tam nazywacie Strażnicy Teksasu?
- Tak.. ty jesteś z innego Posterunku, prawda? Ojciec zawsze mówił, że powinniśmy pilnować naszej ziemi i nie interesować się za bardzo tym, co poza nią. To ściąga kłopoty.
- Twój ojciec był mądrym człowiekiem. Jak tam jest w Teksasie?


Jej twarzy zmieniła się, mignął na niej spokój, mięśnie się rozluźniły. Nawet uśmiechnęła się lekko.
- Normalnie. Sieje się, zbiera, karmi zwierzęta, jeździ konno. Nie ma dymów, nie ma ruin. Nikt nie strzela do ludzi. Normalnie. Możesz iść, iść i nie widzisz nic, poza polem. Piłeś kiedyś mleko? Świeże?
- To musi być świetnie miejsce. Mleko? Nie, nie piłem… na Północy to wszystko przypomina linię ognia, okopy, ruiny, smród dochodzący z instalacji Molocha z Północy. Niespecjalnie ciekawe miejsce, ale ten Teksas brzmi kusząco. Szukam miejsca, gdzie kiedyś będę mógł osiąść, a to co mówisz brzmi ciekawie. Nie macie tam żadnych wojen? Mutantów?
- Czasem ktoś się pokłóci o ziemię, biją się, ale zabijanie jest nieekonomiczne. Mamy armię, do ochrony. Tyle
. – posmutniała, skuliła ramiona, wciskając się jeszcze bardziej w ścianę. - Tyle, że ja nie mam do czego wracać. – dokończyła cicho i zaraz zapytała
- A tutaj? Wszędzie sa tylko ruiny?
- Nie w całych Stanach. Służył ze mną gość z Nowego Jorku, ponoć nieźle się tam odbudowują. Słyszałem też, że w Appalachach też jakoś się organizują. Gdzie niegdzie ludzie starają się wrócić do normalności, ale czy ktoś wie, jak ona w ogóle wyglądała?
- Dla mnie normalnie jest tam, gdzie nie ma ruin. Ciągle się boję, że to wszystko się zawali. Śni mi się to. Nie pożar farmy, nawet nie to, co się działo w konwoju, ale właśnie zawalające się ruiny. Na mnie. Przygniatają mnie.
- Ja chciałbym mieszkać w miejscu, gdzie nie musisz spać z pistoletem pod poduszką, albo chociaż zamiast pyłu i kurzu na ziemi rośnie trawa, mam nadzieję, że w Nashville sprzedamy nasze gamble i będę mógł się wynieść w jakieś ciekawsze miejsce.


Znów na niego spojrzała, z zazdrością.
- Chciała bym tak umieć.. planować. Nie myśleć o teraz. Przestać się bać.
Weteran westchnął głęboko - Ostatnio myślę tylko o teraz i o przyszłości. Przeszłość zostawiłem za sobą i mam nadzieję, że po mnie nie wróci. Bać? Strach jest pożyteczny, napędza, mobilizuje do działania. Na Froncie, bez strachu nie przeżyjesz dnia…
- Mobilizuje. Może. Męczy. Cały czas jestem zmęczona. W głowie, nie w ciele. Rozumiesz?
- Rozumiem, zwłaszcza po kilku bezsennych nocach
- czyścił energicznie karabin. - Czyli nie masz żadnych planów na przyszłość?

Pokręciła głową. Milczała przez chwilę, ciszę przerywał tylko odgłos naolejowanej szmatki przesuwającej się po metalu. Zebrała się w końcu na odwagę.
- Jesteś pierwszym, który cokolwiek rozumie. I słucha. Doceniam to. Dziękuję.

Żołnierz poczuł się trochę dziwnie, sam nie wiedział, czy to przez to, że się tak przed nią otworzył? Nie zdarzało mu się to często, ba, prawie nigdy. “Może to przez to zmęczenie” - ostatni dzień był bardzo intensywny.

Wyczuła jego zmieszanie, choć nie bardzo wiedziała, czego dotyczy. Ale że dorastała wśród chłopaków, to już dawno zorientowała się, że w takich momentach mężczyźni wolą być sami. Uśmiechnęła się więc tylko, zmęczonym uśmiechem.
- Dobranoc, Lynx - powiedziała, układając się wygodniej pod ścianą.

Tej nocy śniły się jej łany zboża, łagodnie falujące w rozgrzanym, letnim powietrzu.


-------


Noga. Odcięta noga. Nie zwymiotowała, nawet nie poczuła mdłości. Panika ją zmroziła. Noga tego staruszka, który kręcił się obok Morganów… To mogła być głowa. Każdego z nich. Ktoś wszedł do budynku? Ostrzeżenie? Przed czym? Po co?

Nie wiedziała. Ale to nie miało sensu. Druga hipoteza – choć szalona – wydawała się bardziej realna. Ktoś z nich. Fray. Nazwisko wskoczyło jej do głowy, poza kontrolą świadomości, automatycznie. Nie kontroluje się. Zabije ich wszystkich. Po kolei. Był szalony. Spokojnie, nie nakręcaj się. Nie nakręcaj.
A może to nie szaleństwo, a gamble na wozie? Ktoś chce ich przestraszyć, wypłoszyć, zabrać fanty.

Fray. Nie nakręcaj się.

Potem mężczyźni znaleźli dziurę zasłonięta dyktą. Powinno ją to uspokoić. Nie uspokoiło.

------


Odgarnęła włosy ze spoconego czoła, rozmazując brud na twarzy. Wóz był cholernie ciężki. Chociaż, w sumie, to dobrze – kiedy człowiek robi coś konkretnego, nie ma sił ani czasu na myślenie.

Tunel wśród ruin. Popatrzyła, wyraźnie zaniepokojona, w głąb tunelu. Wychowana na farmie nie znosiła zamkniętych przestrzeni. Które w każdej chwili mogły się zawalić człowiekowi na głowę …

- Nie ma innej drogi? - zapytała, raczej proforma, bez wielkiej nadziei, nie kierując słów do nikogo konkretnego. - Dlaczego tamta tyczka jest wbita tak dziwnie? - wskazała dłonią, ale nie podeszła. Nie chciała oglądać z blisko kolejnego trupa.

- Jaki przewodnik taka droga. Jak jesteś Maria ciekawa to tam jest trup. – poinformował ją Fray - Możesz sprawdzić i go ograbić, tylko pestki daj tym, którym się przydadzą. Właśnie, ma ktoś na zbyciu śrut lub brenekę?

Randall usiadł na wozie i zaczął grzebać przy swoich kabinach. Podczas tej czynności spojrzał na Ezechiela i Lynxa:
- Jesteście gotowi?

- … - Jeff chciał już coś powiedzieć, ale zgromiony spojrzeniem ojca jedynie pokiwał z zażenowaniem głową.

Ezechiel skinął głową. - Zerknijmy tylko na sztywnego.

Maria wyciągnęła karabin i przewiesiła go, ukośnie, przez pierś. Nie była gotowa. Ale nikogo to nie obchodziło

Potem podeszła do Fraya i wyciągnęła coś z plecaka.
- Mam takie - otworzyła dłoń. Fray rozpoznał kilkanaście łusek kalibru 5.56x45 mm i kilka naboi kalibru 5.56x45 mm.

Randall spojrzał na nią znad strzelby w której właśnie zmieniał kolejność naboi. Podniósł jeden.


- To jest nabój do strzelby. Ale te cztery przydadzą mi się do karabinu. Mogę?
Po sekundzie zastanowienia się kontynuował.
- Strzelba bardziej by mi się przydała w tunelu. Szczególnie jeżeli moje podejrzenia się sprawdzą.
Podała mu naboje, a potem poszła za Ezachielem.

Nie podchodziła zbyt blisko, ale nawet z pewniej odległości widziała poszarpane, pocięte ciało kobiety. Żyła, jeszcze, zdążyła powiedzieć kilka słów. Zanim Ezachiel ją… dobił. Maria zachłysnęła się, bo choć rozumiała –na logikę - że było to jedyne rozsądne wyjście i że zaoszczędził kobiecie cierpień, to ciągle nie mogła się z taką formą pogodzić.
„To jak cielak, co się urodzi bez nogi. Trzeba go dobić, bo inaczej zdechnie w męczarniach”. Jak cielak, jak Ridley, jak Ursula.. znów zebrało się jej na mdłości, ale szybko je opanowała – od jakiegoś czasu nie rzygała już od byle czego.

-----------

Uznali, że to jedyna droga. Mogła albo pójść z nimi, albo zostać przy wylocie tunelu. Obydwie opcje oznaczały śmierć, więc poszła – łatwiej chyba ginąc wśród... swoich. Chyba.

Na przedzie szli Randall i Jeff, potem wózek pchany przez Cly, Marię, Clyde’a, Samantha i dzieciaki przywiązane do niej liną .
Ezechiel pilnował boków, a pochód zamykali Nathan i Lynx
Jako źródło światła używali latarek, mieli je chyba wszyscy, poza Cly, Samantą i dzieciakami.

Karawana ostrożnie zapuściła się w głąb tunelu. Upływ lat, brak wentylacji i wszechobecna wilgoć zrobiły swoje. Na ścianach pięły się przerażające konstelacje pleśni i grzybów, które w świetle latarek wyglądały, jakby oddychały. Co jakiś czas dostrzegacie dawno wypalone pochodnie, osadzone na metalowych podkowach wbitych w ścianę.

Kiedyś tunel wyglądał tak:

Teraz tylko prawy pas był przejezdny. Lewy zapełniony był wrakami samochodów i innych pojazdów, także wozów podobnych do waszego. Galeria po lewej stronie obłożona została blachami, workami z piaskiem i innym śmieciem, mającym ochraniać ewentualnych podróżnych.

Śmierdziało.

Droga skręcała delikatnie w prawo. Po kilku krokach po prawej stronie ukazały się przeciwpożarowe drzwi, nadgryzione zębem czasu. Jeff idący na przodzie, podniósł otwartą dłoń do góry, mimo tego tylko Randall zatrzymał się w miejscu przyklękając. Wóz był pchany dalej, dopóki Ezechiel kilkoma przekleństwami nie zatrzymał grupy. Chłopak chyłkiem przekradł się do drzwi, popychając je delikatnie. Stare zawiasy zaskoczyły, jednakże po kilku centymetrach, zastygły w miejscu. Coś blokowało drzwi od drugiej strony. Jeff jeszcze przez kilka chwil oświetlił cały teren starając się znaleźć przyczynę zatoru, jednakże w końcu zrezygnował wracając do Randalla.
- Nie pójdą. - Wyszeptał do najemnika, obserwującego przez noktowizje ciemność korytarza.
- Coś tam jest. - Odpowiedział Randall wskazując na wprost. - Rusza się.

Nagle jedno ze źródeł świateł z tyłu zgasło. Ktoś nerwowo walczył z przełącznikiem, poddając się po kilku sekundach.
Randall klepnął w ramię Jeffa, który wpatrywał się w tył konwoju, wskazując mu ruch zza stertą śmieci oddaloną od nich o kilkadziesiąt metrów.
- Coś tam jest. - powtórzył.
Maria pojechała wzrokiem za jego spojrzeniem.

Jakby wywołał to, tymi słowami, po tunelu zaczął nieść się echem dźwięk uderzeń, jakby kamień o kamień. Raz za razem.
Fray spokojnie podniósł karabin do ramienia. Palcem upewnił się, że selektor jest na odpowiednim położeniu.
- Spokojnie.
Cichy szept. Wargi rozciągnęły mu się w uśmiechu. Czekał, widząc świat w swoich własnych, prywatnych zielonych okularach. Nie wypatrzył nic niepokojącego.

Lynx z pistoletem maszynowym w dłoni omiatał wzrokiem uzbrojonym w noktowizję swoją część strefy. Tunel jarzył mu się w różnych odcieniach zieleni, a wzrok snajpera przeczesywał zepchnięte na drugi pas wraki samochodów i barykady worków z piaskiem. Był prawie pewien, że coś przesuwa się pomiędzy metalowymi płytami na galerii. Podążą w stronę, z której przyszli.
Konwój się zatrzymał, z przodu prawdopodobnie natrafiono na ruch, albo coś blokowało drogę. W każdym razie on nie rozpraszał się tym, mieli trzymać się planu.

Wayland postawił na komunikację: - Jak z przodu? Ja mam ruch na mojej prawej - głos Givensa był zimny i opanowany. Rozłożona kolba Krissa powodowała znajomy ucisk na ramieniu, oddychał równomiernie gotów do otwarcia ognia.
- Ruch z przodu. Po prawej zablokowane drzwi.
Głos Fraya nie był zimny, powoli wpadał w zaśpiew, słychać w nim było rosnące podniecenie i radość.
Jeff wodził karabinem po przedpolu, wyciągając z mroków kształty wraku.
- Ruszamy? - Zapytał wyraźnie przestraszony.
- Tego chcą młody. Żebyśmy się bali, znerwicowali i ruszyli przed siebie. Niech oni stracą nerwy. Czekamy.

Givens nie podzielał zdania Randalla, ale widział, że w tej sytuacji należy zachować spokój, a różnica zdań obu żołnierzy, mogła u reszty wywołać niepotrzebny niepokój i panikę.

Lynx jest teraz całkowicie pewien, że coś przemierza skulone galerię. Wydaje Ci się, że jest tam więcej niż jeden “osobnik”. Nathan wskazuje Ci karabinem tamto miejsce i dłonią daje sygnał, by je sprawdzić.

- Stoimy - uciął krótko Givens, nie spuszczając oka z galerii - nie łamiemy szyku.

Maria przycisnęła się do ściany. Napięcie narastało, powoli, nieuchronnie. Dopóki pchali wóz mogła się skupić na zadaniu, nie myśleć o otaczających ją ścianach i czających się w ciemnościach napastnikach. Teraz, kiedy stanęli, czuła jak jeżą się jej włosy na rekach a zimny pot płynie po kręgosłupie.
Maria wpatrywała się w sytuację z przodu, próbując wyłowić coś w świetle latarek. Nagle wzdrygnęła się czując, że coś ciągnie ją za rękę.
Nie wrzasnęła tylko dlatego, że gardło miała kompletnie ściśnięte. Spojrzała.

Obok stało jedno z dzieci Morganów - mały chłopiec trzymał ją za rękę. Oczka błyszczące na brudnej buzi. Wzrok Mari przyciągnęła jednak jego matka. Kobieta z kieszeni płaszcza wyciąga rewolwer.
Maria ścisnęła delikatnie rękę malca.
- Wszystko będzie dobrze - szepnęła, choć uważała, że oszukiwanie dzieci to paskudny nawyk.
Przeniosła spojrzała na kobietę.
- Co robisz?
Kobieta przestraszyła się jej głosu, ale na jego dźwięk schowała z powrotem rewolwer do kurtki. Nie odpowiedziała, popychając wóz do przodu.
- Bez paniki - rzucił do kobiet Ezechiel. - Wy sięgacie po broń tylko w ostateczności. Nikt nie wali na oślep.
Kobieta tylko kiwa głową przerażona, a to dopiero pierwsze kilkaset metrów.

Maria też była przerażona. I miała już pewność, ze nie wyjdą z tego żywi. Trzęsącymi się dłońmi ścisnęła mocniej karabin latarkę.

- Fray? Jak u Was? Ruszamy? - snajper powoli zdawał sobie sprawę, że nie mogą tkwić tu cały czas. - Mam ruch na lewo, na galerii, chyba w waszą stronę.
- Drzwi. Ezechiel, Jeff, spróbujcie otworzyć drzwi.

Jeff potwierdza ruchem głowy. Jeszcze raz próbuje otworzyć drzwi. Nic z tego.
- Cicho, nie pójdą. - Szepcze.
- Go.

Zostawili zamknięte drzwi za sobą, Maria też widziała – wyczuwała - ciągły ruch na galerii. Przykuliła się, byli wystawienia jak na widelcu, te mutanty – na pewno były to mutanty, kto inny – wystrzelają ich jak kaczki. Panika podeszła jej do gardła, zamrażając, odcinając oddech. Przycisnęła się mocniej plecami do ściany, żeby opanować drżenie ciała.
"Strach jest pożyteczny". – słowa wyskoczyły z zakamarków pamięci. - "Na Froncie, bez strachu nie przeżyjesz dnia…"
Strach jest pożyteczny – powtórzyła sobie. Zmusiła płuca do pracy a ciało do ruchu.

Karawana rusza dalej, prosto w mroczny korytarz. Na śmierć.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline