Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-03-2014, 01:27   #46
Szarlej
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Randall Fray. Skurwiel, psychopata. Człowiek bez sumienia, maniak adrenaliny i mordu. Kim był? Co go takim uczyniło? Może to były geny? Wrodzona choroba psychiczna czy raczej ich cała kolekcja są niezłym wytłumaczeniem. Jednak czy prawdziwym? A może to co innego, miejsce urodzenia, wydarzenia za młodu, które mogły go uczynić takim albo posłać do grobu? Wielu takich było, szczególnie, że sądząc po wieku należał do pierwszego pokolenia urodzonego po wojnie lub też zaraz przed nią. Chaos, anarchia, promieniowanie, choroby i rodzące się zagrożenia w postaci Molocha i Neodżungli zamiast zabawek, namiastek edukacji i bezpieczeństwa z łatwością go mogły takim uczynić. A może to była służba? Widać po nim było niezłe wyszkolenie, wpojone odruchy i zmysł taktyczny, który potrafił się przebić nawet przez psychopatyczne skłonności. Może to podczas służby dla Posterunku je nabył? Przyznał się, że zabijał i okaleczał ludzi, żeby osłabić morale przeciwnika. Już wtedy nie miał zahamowań? A może pozbył się ich podczas którejś z kolejnych misji gdy pod jego nożem leżał niewinny? Może nawet kobieta lub dziecko. Pozbył się ich by bardziej nie oszaleć. Może... Może... Coś go skrzywiło. Albo uczyniło najlepiej przygotowanym człowiekiem do przeżycia w tych czasach albo wręcz przeciwnie, z istoty ludzkiej stworzyło kolejnego drapieżnika, bestie. Straszniejszego niż inne bo przypominającego normalnych ludzi.

Jednak potrafił nie tylko zabijać. Nie wielu ludzi wiedziało jakie były konwencje przed wojną określające co można a czego nie na wojnie a jeszcze mniej wiedziało czym różniła się te z Genewy od tych z Strassburga. Nie wielu potrafiło jak to Clyde określił "poetyzować". Prowadzić dyskusje, nie rozmowę przy ognisku a prawdziwą dyskusje z użyciem słów, których przeciętny mieszkaniec pustkowi nie potrafiłby nawet przeliterować. Skąd to wiedział? Był hibernatusem? Nauczyli go w Posterunku podczas szkoleń indoktrynacyjnych? Dużo czytał? Wpojono mu za dziecka zanim stało się jasne, że stary świat i zasady umarły? A może ktoś mu bliski na tym się znał? Czy ten człowiek miał bliskich?

Z pewnością było wiele znaków zapytania odnoszących się do jego osoby. Jednak czy były ważne? Co go takim ukształtowało? W końcu obecnie liczył się efekt końcowy, którego nie dało się inaczej określić niż psychopatyczny skurwiel. Sam mówił, że teraz liczyła się zabawa bo świat umarł. A oni mogli już tylko tańczyć samym nie będąc ludźmi.

***

Randall podczas podróży był normalny. Taki jak w karawanie łowców. Zagadany rozmawiał, żartował a czasem wręcz sam zagajał. Jednak gdy trzeba było znowu stawał się czujny. Ciągnął wóz, szedł na szpicy ale nie zamykał się w sobie ani nie opowiadał jak kogoś wypatroszył nożem. Jednak noc i na nim wywarła pewne piętno. Nie odcięta noga staruszka. Przyjrzał się jej, wyciągnął wnioski i się przejął mniej niż tym, że jedząc śniadanie poparzył sobie język. Gdyby ktoś wiedział, że coś go dręczy i o to zapytał mógłby ironicznie stwierdzić patrząc na Clyde'a "miałem sen". Nikt nie wiedział. Nikt nie zapytał. Lynx i Morgan mogliby się zdziwić bo ten sen był koszmarem. Ale nie wynikłym z brutalności świata wokół ani tego co zrobił. Nie był o mutantach czy maszynoludziach Molocha. Nie było w nim też zmasakrowanego Marsa ani jednego z ludzi, których kiedyś sam oprawił. Był straszniejszy, chociaż w jaki sposób zrozumiałby pewnie tylko Wayland i King. Dziwiło, w tym samego Randalla, że ten sen go ruszył. Zwykle na takie rzeczy wzruszał ramionami i wracał do przerwanej czynności. Zwykle zabijania.

W tym śnie nie było Molocha ani powstałych pseudo cywilizacji. Nie było też przedwojennych czasów. Jak zwykle w snach, Fray wiedział, że toczy się zaraz po apokalipsie. Walczyli w nim ludzie. Strzelali się. Jednak nie oszczędnie licząc każdą pestkę. To była okrutna walka w starym stylu. RKMy grały swoją muzykę, podkreślaną akompaniamentem wybuchów pocisków moździerzowych i granatów. Snajperzy i strzelcy wyborowi przyklejeni do optyki brali na cel twarze przemykających w cieniu budynków operatorów. Wozy bojowe wybuchały rozsadzone potężnymi ładunkami a figurka na jednym z dachów namierzała wyrzutnią siejący zniszczeniem śmigłowiec. Tylko po to by po swoim tryumfie paść od kuli wystrzelonej z wielkokalibrowego karabinu wyborowego. Ludzie umierali. W krwi i gównie. Umierali ściskając się za brzuchy lub patrząc na oderwane kończyny. Umierali w milczeniu lub krzycząc. Powtarzając modlitwy lub przekleństwa. Jednak nie to było najstraszniejsze. Nie to poruszyło psychikę nawet kogoś tak popapranego i twardego jak Fray. Obie strony miały takie same mundury. Strzelali z takich samych karabinów z amunicji dostarczonej z tych samych zakładów.

Jednak piekące słońce, forsowny marsz i nieustanne zagrożenie powoli spychały sen na dno umysłu.

***

Była przeszkoda, była rozmowa i padła decyzja. Taka na jaką Randall liczył. Wchodzimy. W pułapkę. Dzięki niemu i Lynxowi mieli to zrobić przygotowani i zwarci. Zabijając wszystko co się napatoczy. Taaak... To był żywioł Fraya. Sam miałby problem stwierdzić czy woli droby sex czy dobrą walkę. Najpewniej nie rozumiałby czemu nie może najpierw pobzykać a potem pomordować. Lub na odwrót.

Randall trzymał jednak swoją żądzę krwi na wodzy. Wiedział, że będzie musiał polegać nie tylko na sobie ale i na reszcie. Jeżeli chce zminimalizować straty w ludziach i gamblach. Oczywiście najważniejsze było własne przetrwanie ale miał swoją hierarchie. Chciał utrzymać przy życiu Lynxa, Kinga, Marię i Ezechiela. Jeżeli ktoś uznałby, że jedynym powodem była ich przydatność lub sentyment byłby w błędzie. Umysł Randalla biegł dziwnymi drogami, drogami praktycznie nie do zrozumienia dla kogoś innego. Gamble i Morganowie byli... przydatni. Ale nie niezbędni. No... rodzinka czasem była też zabawna.

Podzielił swój sprzęt. Tak by najbardziej zwiększyć efektywność ich "oddziału". Latarka dla Lynxa, naboje dla Marii, broń dla Ezechiela oraz Kinga i... papierosy dla Cly. Tuż przed wejściem w tunel podszedł do dziewczyny. Była najbardziej przestraszona. Wcześniej zobaczył, że pali a chociaż tak mógł ją odstresować i zmniejszyć szansę, że coś odpierdoli narażając resztę.
- Tobie siÄ™ bardziej przydadzÄ….
Wyciągnął z kieszeni paczkę i rzucił jej, dziewczyna zręcznie łapie ją w locie.
- Tak sÄ…dzisz?
Randall nie podłapał tematu. Widać było, że myślami częściowo jest w tunelu. I chyba jako jedyny się go nie bał.
- A nie?
Kobieta wskazała tunel patrząc na niego spod łba.
- Musiałabym wypalić całą paczkę, zanim wejdziemy do środka, żeby mi się przydały. - Wyciągnęła jednego skręta, zapaliła go i podała mu drugiego.- Nie znoszę palić sama.
Fray wyciągnął z kieszeni zippo i najpierw podał dziewczynie ogień a potem odpalił swojego.
- Boisz siÄ™?
Kobieta głęboko zaciągnęła się papierosem, przyglądając się ginącemu w mroku wnętrzu tunelu.
- Nie wiem… Chyba.
- To normalne. Wiele osób przeżywa dzięki strachowi. Nie spanikuj tylko a będzie wporządku.
- Wolałabym przeżyć dzięki temu. - Powiedziała wskazując na strzelbę na jego udzie.
- Ja również. I tak już rozdałem swoją broń. Pogadaj z swoim młodym funflem, on chodzi uzbrojony jak cały Izrael.
- Młody Morgan? Pogadam z nim. - Odpowiedziała uśmiechając się nerwowo.
- Tia.
Po sekundzie dodał.
- Albo Clyde. Nie ma trzech łap by strzelać z wszystkich tych klamek.
Kobieta nerwowo drgnęła na dźwięk imienia medyka.
- Pogadam z Morganem. - Rzuciła i ruszyła w stronę chłopaka.

Randall nie odprowadził jej nawet wzrokiem ruszając na przód pochodu. Uśmiechnął się widząc jak Morganowa przywiązuje dzieci do siebie. Ile musiał się nagimnastykować by namówić do tego Nathana... Nawet Maria go wsparła. A wszystko po to by rodzina tamtego miała większe szanse na przeżycie. Ludzie nie widzą oczywistych spraw zaślepieni uczuciami...
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline