Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-03-2014, 02:12   #47
Dziadek Zielarz
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Kolejny dzień wschodził nad Nashville. King siedział tam na kanapie, w wieżyczce zrujnowanego domostwa, patrząc na słońce leniwie wyłaniające się zza betonowego horyzontu. Cly już nie wróciła, zresztą wcale nie miał ochoty na jej towarzystwo. Gdyby przyszła i ponowiła swoją propozycję, nawet nie żądając nic w zamian, odmówiłby jej ponownie. Początkowo było mu trochę żal dziewczyny, jednak później poczuł jedynie chłód dystansu jaki dzielił ich światy. On była kolejną ofiarą tego co zrodziło się po wojnie. Totalnej znieczulicy, ambiwalentności moralnej, rozwodnienia przekonań. Clyde sam odczuwał ich skutki w swoim postępowaniu. By przeżyć człowiek chwytał się różnych możliwości, często co najmniej wątpliwych na gruncie etycznym, ale koniecznych do przetrwania. Różnica polegała na tym, że dla naukowca z Waszyngtonu wciąż istniały pewne zasady niepodważalne, których nie da się wymusić okolicznościami. To prawda, że jeśli grozi Ci niebezpieczeństwo bronisz się lub uciekasz, jeśli jesteś spragniony zrobisz wszystko by się napić. Tak działa ciało i niesamowicie trudno jest przekroczyć jego ograniczenia, ale tam gdzie granicę wyznacza decyzja wynikająca z woli, tam wciąż pozostawało miejsce na bycie człowiekiem. Wszyscy jednak z lubością zawężali swoje pole decyzyjne, nie wyłączając samego Kinga.

Niestety, na świecie ludzi coraz więcej, a człowieka coraz mniej. Patrząc globalnie, w stanach pod względem ludności nie było tak tragicznie. Owszem bomby i skażenia cofnęły ich w rozwoju przynajmniej o kilkanaście dziesięcioleci, jednak od dłuższego czasu sytuacja się stabilizowała. Paradoksalnie średnia długość życia, w porównaniu z latami zaraz po wojnie, ustawicznie wzrastała. W ręce nauczyciela wpadły kiedyś zestawienia statystyczne dotyczące wzrostu liczebności populacji przed wojną i po niej, prowadzone przez grupę zapaleńców z Nowego Jorku. Co prawda dane powojenne były mocno przekłamane i niekompletne, jednak wyraźnie wskazywały, że z poziomu bycia na wymarciu, populacja dźwignęła się w górę dość szybko. Jednak gromada ludzi nie wystarczy, by odbudować społeczeństwo. Czy jakakolwiek odbudowa w ogóle ma jeszcze sens?

***

Z ponurych myśli wyrwał go krzyk. Pascal zniknął, a pozostała po nim odrąbana kończyna dobitnie świadczyła, że cokolwiek mu się przytrafiło nie należało do przyjemnych. Pobieżne oględziny łazienki, w której nocował Trottier pozwoliły odkryć dziurę w ścianie, dotąd ukrytą za płytami z dykty. Coś przez ów otwór było przepychane. Jeff robił rekonesans na podwórzu, jednak Clyde’a zainteresowały krawędzie otworu, zabrudzone od błota i rdzy. Co ktoś miały chcieć wcisnąć do wnętrza? A może próbował wyrwać to na zewnątrz? Oględziny podwórza przyniosły informacje o śladach w błocie, jakby ktoś, albo coś było ciągnięte za pojazdem kołowym, możliwe że wozem. Ciała starca nie udało się odnaleźć, więc nie należało od razu zakładać, że umarł, jednak wszystko na to wskazywało. Spec był przekonany, że jeszcze się przekonają co takiego przytrafiło się sędziwemu szczurowi.

***


Clyde zszedł na dół ziewając. Chciał złapać chwilę spokoju przed dalszą podróżą, dlatego rozsiadł się wygodnie przy ognisku i z marszu zabrał się za jedzenie. Resztki pieczonego psa z wczorajszego wieczora skwierczały zachęcająco. Marne to żarcie, ale w obecnej sytuacji i tak było luksusem. Przy ogniu nie było nikogo, toteż naukowiec mógł cieszyć się ciepłym posiłkiem w samotności. Fragmenty połamanych mebli czerniły się w żarze, rzucając ciepłą łunę wyciągając zmarszczki ze zmęczonej twarzy. W tym świetle King wyglądał staro i tak teraz się czuł. Teoretycznie nie osiągnął jeszcze wieku, usprawiedliwiającego takie myśli, choćby Ezechiel, wyglądał na dużo starszego od niego, jednak ciężar ostatnich wydarzeń przygniatał do ziemi bardziej niż bagaż wieku. Gdy pierwszy głód został zaspokojony w polu widzenia pojawił się Randall. Chwilę stał rozglądając się po piwniczce, po czym usiadł obok lekarza.

- Jak się masz doktorku? Masz marchewkę?

Mężczyzna pogrzebał patykiem w dogasającym ognisku. Nie odpowiedział od razu, nie chciało mu się tłumaczyć po raz kolejny sprawy “bycia lekarzem”, zresztą Randall pewnie dobrze znał te historie, chociaż nigdy mu jej nie opowiedział wprost.

- Nie mam. – ziewnął przeciągle – Czuję się nie najgorzej. Tutaj przynajmniej nie ma mnóstwa radioaktywnego pyłu. -
- Ta… Chujowy był. Dzięki niemu te mutki nas podeszły. Chociaż ja najmniej mam do narzekania.

King popatrzył na twarz Randalla. Ta tradycyjnie wyrażała niczym nieskrepowaną nonszalancje, zwłaszcza kiedy mówił o czymś paskudnym dotykającym kogoś innego. Po przybyciu do obozowiska rzucał się w oczy brak dwóch osób. O losie Ridleya zdążył dowiedzieć się ze zdawkowych wypowiedzi Lynxa. “Taka robota.” - typowe dla ludzi z zagrzebanym głęboko sumieniem. Nieznany był mu jednak los Jacoba, choć słysząc wcześniejszą opowieść o masakrze był nastawiony na najgorsze. Zaskakujące, że felerna noc nie pochłonęła więcej ofiar.

- Opowiedz mi o wczorajszej nocy. Nic nie pamiętam. Rano obudziłem się w obozie mutantów. – King palnął pierwsze co przyszło mu do głowy. Dopiero potem zastanowił się, że wcale nie potrzebował wiedzieć co się stało.
- Jasne. Chociaż sam nie łapie wszystkiego. Ten popiół prowadził do halucynacji i nadmiernej agresji. Po przebudzeniu się usłyszałem strzał, poszedłem w tamtym kierunku. Wszedłem w kontakt z mutantem... -
- Jednym z karawany? -
- Nie. Ich później rozwaliłem. Nie przerywaj mi. To był Szajbus. Przez ten popiół wyglądał jak wielki, zmutowany skurwiel. Trafiłem go. Położył ogień zaporowy i zwiał. Sprawdzałem dalej pomieszczenia aż dotarłem do piwnicy. Tam znowu spotkałem Szajbusa. Tylko, że wyglądał już normalnie. Strzelił do mnie a ja do niego. Obaj trafiliśmy ale ja używam breneki. Wcześniej urwałem mu praktycznie dłoń, potem ramię. Wykrwawiał się. Lubiłem gnoja to go dobiłem by się nie męczył. No nie powiem, byłem trochę wkurwiony bo myślałem, że to on pod wpływem pyłu oporządził Ezechiela i Ursule, natknąłem się na nich w kuchni. W sumie to nie wiem kto ich tak zrobił… Nie ważne. Próbowałem się wydostać ale usłyszałem, że ktoś wyważa drzwi. Dwójka mutków, którzy co prawda nie otworzyli do nas pierwsi ognia ale wbili na pałę. To ich rozwaliłem. Potem rzygając jak kot i walcząc o resztki przytomności wypadłem na zewnątrz i sturlałem się do rowu. Przykryłem jakąś płachtą. Gdy się obudziłem był już dzień, jeden z mutków próbował potopić ciała ale wcześniej chciał się zabawić z Marią. Utopiłem skurwiela. - Głos Randalla zaczął się zmieniać, znowu wpadał w tę swoją morderczą wesołość. - Pieprznąłem go w łeb aż się zatoczył. Złapałem i zacząłem wlec. Szarpał się. Tak się szarpał. Walczył o życie. Próbował mnie złapać ale przybiłem mu łapę do pleców. Jego własnym nożem. A potem trzymałem w tym bajorze dopóki sam się nie utopi. A potem straciłem ponownie przytomność. - ponownie zaczął się uspokajać. - Gdy się obudziłem był już Nathan z resztą. Okazało się, że mutki oporządziły Ridleya. Paskudnie. Naprawdę. Pomogłem mu. Na jego własną prośbę. Inaczej by dogorywał jak pies na uboczu bo Morgan nie chciał by jego dzieciaczki patrzyły jak tamten zdycha. Sam. Postanowiliśmy we dwójkę ruszyć po Ciebie a dalej to już wiesz. Jeżeli chcesz jak Maria się na mnie rzucić krzycząc, że Was wszystkich pomorduje to daj spokój. Nie mam nastroju na przepychanki. -

King słuchał i słuchał patrząc beznamiętnie przed siebie. Obraz wydarzeń malował mu się przed oczami uzupełniając białe plamy w pamięci. Fray nie ściemniał, nie próbował koloryzować, czy umniejszać swojego udziału w tym co się stało i za to Clyde był mu wdzięczny. Jeśli miał być za coś zły, wołał wiedzieć dokładnie za co. Jego ekscytowanie się mordowaniem... To było niepokojące i bardzo możliwe, że kiedyś obróci się na ich niekorzyść, ale teraz był im potrzebny. Jak wściekły pies, który mógł zagryźć zarówno ich jak ich wrogów. “Ich”, Clyde zaśmiał się w myślach, nie było żadnych “nich”, każdy działał we własnym interesie.

W specu mieszały się sprzeczne uczucia. Z jednej strony faktycznie chciał zrobić coś Frayowi, zmazać ten beztroski uśmieszek z jego twarzy i odpłacić mu się w imieniu jego ofiar, jednak już po chwili zauważał w jego działaniu logikę. Okrutną i bezmyślną, ale jednak na swój sposób poprawną. Mężczyzna bił się z myślami dłuższą chwilę, coraz bardziej nerwowo grzebiąc patykiem w popiele, aż w końcu cisnął nim przed siebie ze złością. Znowu spojrzał na Randalla, który zajęty był teraz kawałkiem pieczonego psa. Chciał wygarnąć mu co sądzi o jego bezwzględności, ale to byłoby bezcelowe. Zresztą nie był pewien, czy chce przebijać się przez gruby mur jaki zbudował wokół siebie ten człowiek.

- Kiedy obudziłem się w nocy, było strasznie duszno. Teraz już wiem, że to przez pył. - King postanowił trzymać się faktów - Potem tez spotkałem się z mutantem, który rzucił się na mnie z maczetą. - “Twoją maczetą, notabene.” Maria musiała ją zabrać z plecaka Fraya. - Myślałem, że już po mnie, ale coś mi nie grało. Mutant miał na sobie ciuchy Marii i zgadnij co się okazało. To nie był żaden mutant, tylko wystraszona dziewczyna z nożem w ręce. - King obserwował reakcje na twarzy Randalla - Jak wiesz, wyszła z tego starcia cało.

Fray wzruszył ramionami jakby czegoś podobnego się spodziewał.
- Wyszła. Ale ledwo żywa, prawie by ją zgwałcili a później utopili. Ty za swoją dobroć do końca życia, pewnie nie za długiego byłbyś popychadłem mutków Clyde. Tyle masz ze swojej dobroci. -
- Dobroci? - King parsknął - Od dobroci można dostać tylko kulkę. Tu nie chodzi o jakąś wydumana dobroć. Nie byłeś w obozie, wiec nie mów mi co by ze mną było. Jakoś stamtąd wyszedłem i jeśli uważasz, że tylko dzięki pomocy Lynxa, to się mylisz. - Clyde nerwowo starł wyimaginowaną krew z rąk, zupełnie jakby wciąż tam była. - Wyobraź sobie, że przeżyliśmy podobna ilość czasu w tym samym świecie. Ty z karabinem, a ja ze swoją wiedzą. Nie trzeba być cholernym mordercą żeby przeżyć. -

- Dużo mówisz. - Fray wbił spojrzenie w twarz Clyde’a. - Tak myślałem, że Lynx uratował Ci dupę. Jeśli sam dawałeś sobie radę to jestem zaskoczony. Pozytywnie. Wiesz, że przez ostatni rok nie zabiłem żadnego człowieka? Podróżowałem i zwiedzałem. A co do dobroci, która dobrocią nie jest… Nazwijmy ją humanitaryzmem. Gdy przychodzi co do czego odrzucasz ją. Bo spłonęła w atomowym ogniu tak samo jak konwencja genewska i strasburska wraz z resztą paktów. - Randall obie nazwy powiedział wolno, jakby z trudem je sobie przypominał.

- Tu nie chodzi o konwencje. Są rzeczy, których się nie robi i nawet Ty to wiesz. Nawet przed wojna istniało prawo do obrony koniecznej, wiec nie myśl sobie, że taki z Ciebie wywrotowiec, bo zabijasz by przeżyć. Mnie chodzi o te podstawowe wartości. Coś co siedzi w ludziach tak mocno, że choćby ich torturowano będą się tego trzymać. - Wchodzili na grząski grunt, ale niech będzie. Przed wojna spierano się o to nie raz i nigdy nie skończyło się na jasnym stanowisku. Randall zaskoczył go lekko znajomością, choćby pobieżną, terminów takich jak konwencja Genewska. Musiał w sobie ukrywać coś więcej pod płaszczykiem zmęczonego życiem żołnierza-psychopaty. Początkowo King dyskutował od niechcenia, trochę dla przekory, teraz jednak drgnęły w nim stare sprężyny. Fray może nie był wymarzonym partnerem do rozmowy, ale tłumaczenie mu faktów zupełnie dla niego obcych, pozwalało lepiej się nad nimi zastanowić.

- Nie zabijam by przetrwać. Zabijam bo mogę. – słowa Randalla były ostre i bezpośrednie – Może i dzięki swojej wiedzy przeżyłeś. Ale ile razy to ktoś zapewniał Ci bezpieczeństwo? Obrona konieczna… Daj spokój. Banda dupków spisała sobie, że możesz komuś zrobić krzywdę wtedy i wtedy. Jak mi pogrozi to nie mogę do niego strzelić, jak weźmie nóż to czasem a jak… Pierdoły. Szczególnie teraz. Chcesz przeżyć wśród takich dupków jak Dentysta, ja czy ten cały Gaston? Bierzesz broń i rozwalasz wszystkich. Aż zostajesz sam. Ostatni człowiek na ruinach świata. -
- I co potem, ostatni człowieku na ruinach świata? Co kiedy rozwalisz już wszystkich?
- Ktoś już to zrobił. My jesteśmy tylko cieniami. Tańczącymi cieniami, które myślą, że są prawdziwe. Że mogą się bawić, pieprzyć i walczyć. Że coś czują. A są tylko wrakami.

King przewrócił oczami. Już nie raz słyszał podobne pseudo-romantyczne wynurzenia. Jednak pierwszy raz wypowiedział je uzbrojony po zęby weteran z obiegową opinią wariata. Doprawdy, gdyby do obecnych czasów dotrwał jakiś psycholog z prawdziwego zdarzenia miałby materiał na prace naukowe do końca życia.
- Niepotrzebnie poetyzujesz. Naczytałeś się czegoś? Jest taka teoria, że ludzie podświadomie kopiują wyrażenia, które kiedyś zasłyszeli. Nie spodziewałem się, że miałeś kontakt z poezją. - Cóż, człowiek uczy się przez całe życie - Nieważne. Rozmijamy się z tematem. Otóż ludzie nie rodzą się wrakami. Jasne, narkotyki, skażenie, przemoc, śmierć, nie ma lekko. Ale chyba nie chcesz mi powiedzieć, że teraz, z całym naszym doświadczeniem i wiedza, nie jesteśmy w stanie przeskoczyć takich dupereli jak skażona woda, czy choroby? Kiedyś ludzie nawet elektryczności nie mieli, a dawali sobie rade. Myślisz, że jakby wtedy jeden z drugim stwierdził, że pierdolą i żyli z dnia na dzień to w ogóle powstałoby… w zasadzie to wszystko? - Tutaj King machnął w stronę ruin miasta, ciągnących się po horyzont. - To tylko kwestia podejścia. Tyle różni tych, którzy idą z podniesionym czołem od tych którzy kończą z własną lufą przy skroni. Nie zamierzam być pośród tych drugich. -
- Nie mieli elektryczności więc ją wynaleźli. My ją straciliśmy. Tak samo jak straciliśmy ludzkość. Teraz pozostaje nam tylko zatańczyć ostatni taniec. Popatrz. Przed wojną w ciągu ostatnich lat. - Randall znowu wpadł w ten trans, mówił wolno, jakby musiał szukać słów, informacji. - Był bum technologiczny. Ludzkość się rozwijała. Elektryczność, komputery, internet, wszczepy… Penicylina a potem co raz nowocześniejszy syf odsuwający widmo chorób. A w ciągu ostatnich trzydziestu paru lat z trudem to co zostało z ludzkości, odtworzyło parę fabryk. Ludzie zawsze byli okrutni, ten okruch, który z nich został po wojnie to czyste okrucieństwo. Też pewnie dostaniesz kiedyś diamentową kulą między oczy. Na okrucieństwo się nie odpowiada zasadami a większą brutalnością. - Randall pod koniec ponownie zaczął już mówić normalnie.*

King westchnął. Retoryka usprawiedliwień. Skąd ją znał… ach, przecież sam taką stosował.
- I co chcesz osiągnąć ta większą brutalnością? Sztuka nie jest władować w kogoś cały magazynek, bo krzywo na Ciebie spojrzał. Sztuka jest ocenić kiedy dać sobie spokój. Jasne, że w obecnych czasach trudno jest szukać bezpośredniego przełożenia starych zasad, stad wszystkim wydaje sie, że sa bez sensu. - Mężczyzna poczuł się trochę dziwnie. Nie sądził, że te rozmowę będzie toczył akurat z Randallem, człowiekiem dla którego powiedzenie “przepraszam” było trudniejsze niż pociągniecie za spust.
- Sztuką nie jest ani ściągnąć spust ani dać na wstrzymanie. Sztuką jest przeżyć. Dobra Clyde, trzeba ruszać. - Randall wstał.
- Tak, trzeba ruszać. -
- Wiesz… nie sądziłem, że tak łatwo się z Tobą rozmawia. - rzucił na odchodnym King - Jeśli będziesz miał chwile miedzy zabijaniem, możemy wrócić do tematu. -
- Jasne. Tylko skołuj flaszkę. I nie daj się za szybko zabić. Mało osób… - znowu się zaciął, szukał słów. - Mało osób rozumie co było a co jest. W jakikolwiek sposób rozumie.

King chyba jednak nie rozumiał, a może po prostu ostatnie słowa Randalla, nim ten zniknął w mroku schodów, tak bardzo nie pasowały do całej jego postawy? Zupełnie jakby bezwzględny żołnierz był jakąś przywdzianą maską. Kto jednak naprawdę czaił się pod obliczem Randalla Fraya i skąd u licha mógł znać konwencję Genewską, albo mieć pojęcie o tym co było przed wojną? Na Froncie mu chyba tego nie powiedzieli… Druga refleksja była jednak dużo bardziej pokrzepiająca. Skoro nawet typ taki jak Fray jest zdolny do odrobiny filozofii, choćby wulgarnej i nihilistycznej, to czy nie było to dobitnym dowodem, że z ludzką kondycją wcale nie jest tak tragicznie? Wbrew pozorom nie tak łatwo zabić w ludziach inteligencję, nawet jeśli używa się do tego deszczu ładunków atomowych.
 
Dziadek Zielarz jest offline