Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-03-2014, 19:43   #5
Romulus
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
- Na początku jest Utaleth, potem jest Sharhoek, po nim Muulm, Hjeve, potem Umeth i Melthorael, potem jest Aroklur, potem Ultheum, potem Golguulest, potem Nyurtaloth. Wtedy jest Djastah a potem Agrona, potem Marduk, potem Merrikh i po nim Than.

Ezekyle uśmiechnął się kpiąco do popatrujących na niego spode łba towarzyszy. Spoglądali na niego jak na niespełna rozumu, co nie dziwiło, bowiem Ezekyle wyrecytował to dziś po raz dziewięćdziesiąty siódmy. A było ledwo południe. Wydrapał z miski resztkę kaszy i odezwał się do dziewczyny która jako jedna z nielicznych osób tolerowała jego obecność.
- Fedelmid, idę się rozejrzeć. Popilnuj moich gratów. Proszę - ostatnie słowo jakimś sposobem wydusił z siebie prawie naturalnym tonem, pamiętając że tropicielka pochodzi ze szlacheckiego rodu.



- Za czym się rozejrzeć? - oczy pograniczniczki zwęziły się w namyśle. Neriig-aguulsan miał wrażenie że to raczej dziewczyna jest niespełna rozumu po tym co giganci uczynili z jej rodziną i włościami rodu, ale nawet jeśli tak było to trzymała szaleństwo w ryzach. Skinął głową na jej pytanie.
- Obejdę obóz, obaczę gdzie co jest, którędy do lasu i nad wodę. W razie gdyby trzeba było umykać, na ten przykład.

Oczy dziewczyny zabłysły jakimś niepokojącym światłem. Włości rodu Sluaghadhan padły ofiarą gigantów już pierwszego czy drugiego dnia inwazji, a Fedelmid uciekła z rzezi jako jedna z naprawdę nielicznych. Nie żeby gdzie indziej wyglądało to lepiej, ale na pewno to doświadczenie odbiło się na jej psychice, mimo młodego wieku. Ale teraz jedynie przytaknęła.
- Wracaj szybko.

Tym razem uśmiechnął się do niej z większą sympatią niż do innych. Oboje czuli że poranne ćwiczenia zarządzone przez weteranów były jedynie rozgrzewką. Oboje dysponowali porządnymi łukami, które zawiść wzbudzały co poniektórych ochotników a i doświadczonych wojów również. Większość łuczników miała zwykłą broń, niczym się nie wyróżniającą.
- Ot, patrzajta, jaki łuk smark tatulowi gwizdnął... - usłyszał nie raz, zwłaszcza gdy nie trafił w cel. Miał to gdzieś, tak jak inne opinie na swój temat.

Odwrócił się i ruszył przed siebie.
- Na początku jest Utaleth, potem jest Sharhoek, po nim Muulm, Hjeve, potem Umeth i Melthorael, potem jest Aroklur, potem Ultheum, potem Golguulest, potem Nyurtaloth. Wtedy jest Djastah a potem Agrona, potem Marduk, potem Merrikh i po nim Than.

Co poniektórzy skrzywili się i mruknęli coś niepochlebnego, ale Ezekyle zignorował ich odczucia z arogancją możnego pana, co mogło dziwić w przypadku ledwie nastolatka, który dopiero gębę zaczynał skrobać brzytwą. Zamiast tego czuł jak wypowiadane słowa sprawiają że serce przyspiesza mu bicia a dłonie same wędrują ku broni.



Chłopak był rosły jak topola, łeb hardo i wysoko trzymał, spojrzenie miał chmurne. Refleksyjnym łukiem posługiwał się przez cały ranek, ale miał również porządny miecz u boku jak szlachcicowi przystało. Od czasu do czasu krok nieco mylił jakby stara rana nogi mu dokuczała. Jak każdy w jego rodzie oczy miał wilcze, zimne i głodne, identyczne z oczyma krewniaków i przodków uwiecznionych na portretach w sali jadalnej.

Idąc przez obozowisko masował lewą dłoń, zaciskał ją i poruszał. Wspomnienie areny w Hochoch przywołało na jego usta uśmiech…

Walka nie była o wielką stawkę, gladiatorzy mieli się zmagać jeno do poddania, gdy rany odbiorą im siły. Ezekyle oczywiście o tym wiedział i pamiętał, ale gdy jego przeciwnik rozepchnął gapiów i pojawił się w Kole, dumny Keolandczyk otoczony nimbem chwały świezo upieczonego czempiona, o skórze błyszczącej od oliwy niczym u jednego z pedałków tak chętnie branych do łoża przez możnych Hochoch, chłopak poczuł jak coś zimnego zaciska mu się na sercu. A potem … to była chwila.

Pamiętał że sztylet przebił mu dłoń, a spiczaste ostrze wystawało niczym zakrwawiony, błyszczący ząb. Zamiast zawyć z bólu i wić się jak przeszyta szpilą glizda Ezekyle zacisnął palce w pięść, więżąc dłoń i sztylet zaskoczonego Keolandczyka. Bolało jakby włożył dłoń w paszczę wściekłego demona, ale to było niczym wobec euforii gdy własną klingę wbił po rękojeść w lśniące w blasku pochodni ciało. Wrzask kibicującej tłuszczy ucichł wtedy na chwilę by zaraz wybuchnąć ze zdwojoną siłą, a stłumiony jęk gladiatora utonął w nim, tak samo jak chrzęst wyrywanego ostrza i ohydny odgłos szatkowanych wnętrzności. Może Ilmater dałby radę uratować gladiatora, ale nikt inny, bo wyszczerzony niczym demon Ezekyle zaraz dźgnął ponownie, i jeszcze, i jeszcze, a w hali rozpętał się chaos.

Jakim cudem wtedy uciekł, do dziś nie wiedział…

Chłopak wrócił nagle do rzeczywistości militarnego obozu i uśmiechnął się drapieżnie, gdy uświadomił sobie co nadchodziło z nieuniknioną pewnością.
- Na początku jest Utaleth, potem jest Sharhoek, po nim Muulm, Hjeve, potem Umeth i Melthorael, potem… - zaczął mamrotać na nowo.

Takich jak on strzelców było tu wielu, gorzej było z tropicielami. Należał do pododdziału półelfiego weterana Aeda Inquartta, wraz z Fedelmid i Sto - co prawda prostym chłopkiem z gminu, ale Ezekyle tolerował go bo był przydatny, obeznany z obozowiskiem i cwany, a jego paplanina nie dokuczyła jeszcze tropicielowi nadmiernie. Jeszcze.

Ciekawiło go kiedy i co konkretnie dowódcy postanowią w jego wypadku - weterani oglądali uważnie ochotników w trakcie ćwiczeń, ale gęby trzymali na kłódkę. Mierziło go że w jednym szeregu z pospolitym bydłem musi pokazywać na co go stać, ale skoro tak musiało być to nie szczędził sił by pokazać kto celuje w łuczniczej sztuce czy robieniu mieczem.

Teraz jednak siłą przyzwyczajenia chciał się rozejrzeć, na wszelki wypadek. Wszak na obóz mógł spaść nieoczekiwany atak, a jeśli naszłaby go chęć umyć się w rzece, to lepiej to robić w czystej wodzie a nie w końskich szczynach i łajnie.



Ezekyle ledwo zdążył powrócić do swego oddziału na czas, rekonesans czasu wymagał, rozmowa ze zwiadowcami takoż. Ku jego strapieniu okazało się że walki ciągle jeszcze koncentrują się na południu, że w pobliżu obozu nie zoczono gigantów czy orkoidów. Niecierpliwość go paliła, choć trzymał ją pod kontrolą. Prędzej czy później dojdzie do walki której pożądał.

Gdy stawał w szeregu obok Fedelmid zastanowił się dlaczego nie dostrzegł chorągwi po trzykroć przeklętego Heironeousa i jego wymoczkowatych wyznawców...
 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise
Romulus jest offline