Geoffrey nie spuścił z dzieciaków wzroku mimo to odezwał się siląc się na najbardziej federacyjny akcent. Takim jakim za młodu się posługiwał i jaki słyszał na “dworach” Appalachów. Ten z cyklu “jestem elegancki i uprzejmy drogi panie ale mam dwie kopalnie i platforme wydobywczą i stać mnie na zatrudnienie ludzi nie tak wychowanych”.
-
Zaraz zaraz drogi panie Burns… W pełni rozumiem zależności lenne i Wasze prawa jednakże jak możecie tak do tego podchodzić? Wasi wasale zaatakowali nas, ciężko ranili naszych towarzyszy. A Wy nam mówicie, żebyśmy wzięli jakiś pordzewiały złom, napili się i zapomnieli o całej sprawie?
Burns uniósł brew w niemym wyrazie zaskoczenia ale po sekundzie znów spoważniał
- D
rogi Panie, Pragnę zauważyć, że nie wiemy co się dokładnie stało. Z mojej perspektywy wiem tylko, że moi ludzie opuścili posterunek kilka godzin temu a Wy teraz przychodzicie z ich bronią i “twierdzicie”, że Was zaatakowali. Skąd niby mam mieć pewność, że nie było na odwrót. Że moi wasale po pijaku nie poszli jeno na spacer, a Wy korzystając z okazji ich zamordowaliście? - Naczelnik zaczynał się denerwować. Przy tej okazji wystąpiły mu żyły na czole - pulsujące w rytm nerwowych skurczów żuchwy. Burns zapluwał się sporadycznie artykułując niektóre zgłoski i kładąc akcent na poszczególne wyrazy. Geoffrey poczuł się dziwnie swojsko widząc obraz dawnych lat w naczelniku Vermonth.
I odżył.
-
Danielu, zastąp mnie.
Gdy tylko brodacz wziął na muszkę dzieciaków rewolwerowiec skierował swoje kroki w stronę naczelnika po drodze mimochodem odkładając rozpylacz. To był inny człowiek, nie miał już skacowanego wyrazu twarzy i miny jakby poszedł do piekła i ciągle tam siedział na wakacjach. Dumnie uniesiona głowa, sprężysty krok… Młodość i dzieciństwo spędzona w najdumniejszej i najbardziej aroganckiej części ZSA dawała swoje efekty. Stanął obok Johna i odezwał się leniwie przeciągając słowa.
-
Nie znam miejscowych obyczajów. Może i przystoi tu suponować stróżowi prawa, iż nie on wymierzył sprawiedliwość bandytom a przedstawicielowi seniora, że brał w tym udział. Nie moja to rzecz. Jednakże gdy inny człowiek uważający się za szlachcica - ton głosu młodzieńca mówił jasno za kogo on ma naczelnika. -
oczernia mój honor i dobre imię nazywając mordercą i bandytą widzę jedne wyjście.
Ton rewolwerowca stał się zimniejszy.
-
Wybaczcie brak manier nie przedstawiłem się więc może nie zauważyliście, że trafiliście na lepiej od siebie urodzonego. Jestem baron Geoffrey McSidney z Federacji Appalachów i w przypadku nie otrzymania przeprosin oraz nie zachowania się honorowo w stosunku do innych poszkodowanych rządam satysfakcji.
Brodacz pilnował dzieci. AK nadal zwisało wiernie na pasie, a u nóg Jones’a leżały dwa - zdaje się puste - pistolety maszynowe. Ostatni wojownik trzymał dziarsko odbezpieczony.
-
Spokojnie dzieciaki. - powiedział opanowany tunelowiec. -
Sprawa zaraz się wyjaśni i nic nikomu się nie stanie. Proszę tylko nie próbujcie numerów…
- Hej, kurwa, tu jestem! - John dopiero teraz pozbierał z podłogi szczękę -
Burns pojebało cię, zapomniałeś z kim rozmawiasz? Miałbym bandyterkę uprawiać? - gliniarz po prostu kipiał wściekłością. -
Weź się chłopie w garść zanim stanie się coś złego.
- Wybaczcie szanowny Panie McSidney, nie poznałem szlachetnie urodzonego pośród tej... - spojrzał z lekkim obrzydzeniem na poplamione portki kuriera -
...bandy. I owszem racja przedstawiciel władzy z Wami. Przeto upraszam o wybaczenie. - skłonił delikatnie głowę i kontynuował
-
Nie podejrzewam kłamstwa u czcigodnego Pana, ani Oficera Williamsa. Poniosło mnie zaiste, boć to wiele się słyszy o przestępcach wszelakich po tunelach się wałęsających. Zrozumcie Panowie - kto mi teraz rękojmie da za straconych wasali.
Geoffrey dał się udobruchać albo takie chciał sprawiać wrażenie. Co uważniejsze oko mogło dostrzec, ze jest lekko zawiedziony polubownym załatwieniem sprawy.
-
Urazy nie chowam a przeprosiny przyjmuję. Strój mój faktycznie nie wskazuje na pochodzenie powodem tego są przykre przygody, które mnie niedawno spotkały. Między innymi wspomniany incydent. Co planujecie Panie Burns w związku z potomstwem krnąbrnych wasali?
- Cóż... - zamyślił się -
Są i tak na tyle dorośli by zacząć pracę, a i gawiedź potrzebuje wiedzieć, ze ja głupoty nie popuszczę, tak i pica na służbę. Od jutra pracują na każdą dzienną zmianę, a ich rodziny dostaną połowę racji żywnościowych...
- Nieee, błagamy, Panie Burns - krzyknęły zrozpaczone dzieciaki
-
Cisza! - ryknął naczelnik i zwrócił się do mężczyzn
-
Panowie może przeniesiemy eis na stacje, jeśli się Wam nie spieszy proponuje herbatkę, kieliszek naszej znamienitej nalewki i nasz specjał - wężymord w bułce tartej z masełkiem.
Naczelnik odwrócił się plecami do gości i machnął na strażników.
-
Niech no stara Owenowa grzeje wodę i przygotuje kolacje. Zapraszam za mną Panowie-
Ruszyli na stację, Burns sporadycznie wskazywał jakieś pole i rzucał zdawkowo
- O tu hodujemy marchew... - albo
- Tu jest rzepa, a tu wężymord... chodźcie, chodźcie - Wyraźnie nie był zadowolony z faktu że stracił autorytet i musi się przed kimś tłumaczyć. Drużyna zmierzająca do Polis także nie była w nastrojach do gadki.
Williams wciąż ściskał pistolet i rozglądał się czujnie.
Daniel opuścił tylko lufę karabinku, jednak wciąż trzymał go mocno w dłoniach. Tylko
Geoffrey i kurier wydawali się być zadowoleni z obrotu sprawy i rychłej kolacji.
Vermonth wyglądała jak chlew - nie dość, że tory również zostały zryte i zastąpione na poletka, to jeszcze ludzie na peronie gnieździli się w zbudowanych z kartonów i płyt pilśniowych zagrodach. Jedynie brudne koce, szmaty i prześcieradła zawieszone na sznurkach zapewniały pozory intymności całym rodzinom w ich komórkach.
Smród niemytych ciał współgrał z zapachem kompostu i nawozów używanych na polach.
Burns zaprowadził ich na tyły stacji, gdzie za porządnymi metalowymi drzwiami i kratą mieściło się jego lokum. Dawny pokój kontroli rozkładu jazdy i pomieszczenia przechodzące w oszklone kasy, w których sprzedawano bilety zawalono starymi meblami. Był tu niewielki salon z dębowym stołem i czterema krzesłami do kompletu, obok za kotarą urządzono sypialenkę z dużym łóżkiem o stalowej ramie i porządnym materacem. W kasach zmienionych na kuchnie, z której najwyraźniej wydawała również posiłki mieszkańcom, dolatywały smakowite zapachy.
Przygarbiona kobiecina w zniszczonym fartuchu wniosła dzbanek herbaty, karafkę jakiejś żółtej cieczy, plastikowe kubki i szklane literatki.
- Siadnijcie se Panowie, zara przyniese kolacje -
Rozsiedli się przy stole. Brzęknęło szkło. Wężymord który po chwili wtoczył się na stół okazał się czymś na kształt szparaga i dość podobnie smakował. Nie wnikali więc w etymologię nazwy.
Po godzinie jedzenia, picia - chociaż karafkę głównie osuszał
Rothman - i słabo klejącej się rozmowie (bo naczelnik głównie gadał o warzywach albo narzekał na "pospulstwo"), mieli zamiar już wstać podziękować za gościnę, gdy do pokoju, bez pukania wpadł zziajany farmer i mnąc w dłoniach czapkę wychrypiał
-
Panie Burns, w kanałach kraby kogoś skubią, jacyś ludzie tamuj są - jeden taki z karabinem i kamizelką nas wołał bo ponoć jednego z naszych tam mutki zaatakowały. Gość mówi, że z Crenshaw przyszedł z jakąś dupeczką.
- Jakieś wasze znajomki? - spytał Burns.
***
Kraby ciągnęły do krwi.
Jana z odrazą obserwowała jak kilka mniejszych stawonogów odrywa się od szamoczącej się ofiary i rzuca się łapczywie na truchło własnej matki. Ruszyła do przodu unosząc reflektor. Jeden z maluchów, zaciekawiony nowym zjawiskiem ruszył w jej stronę kłapiąc szczypcami. Ciężki stalkerski bucior zakończył jego marną egzystencje rozgniatając go na miazgę.
Wtedy brzęknęła krata, do której prawdopodobnie ranny. W otworze pokazał się Adam, po czym cofnął się przepuszczając kogoś innego. Do kanału szybko wgramoliło się dwóch facetów z pochodniami. Gdy tylko ich buty chlusnęły w wodę, mężczyźni zaczęli się drzeć i wywijać pochodniami.
Po chwili małe stawonogi albo uciekały w panice osmalone ogniem, albo kryły się wokół truchła matki.
-
Prędko! - Krzyknął jeden z gości -
Nim inne wyczują krew - i już brali rannego pod ramiona. Zgrzytnęła jeszcze jakaś skorupa pod butem. Po chwili jednak wszyscy trzej gramolili się po drabince.
- Jana ruchy! - krzyczał
Adam wciągając rannego przez odpływ. Dziewczyna rzuciła się do drabinki, słysząc za plecami narastające klekotanie i chrzest chitynowych pancerzy.
Na zewnątrz czekała już na nich całą stacja. Silne dłonie Daniela pomogły stalkerce wygramolić się z kanału. Dziewczyna z pewną dozą ulgi dostrzegła kuriera i resztę drużyny stojących u wylotu peronu wraz z naczelnikiem stacji.
-
Kraby idom! - wrzasnął ktoś z boku, a dwóch mężczyzn z klikunastolitrowymi baniakami na plecach zbliżyło się do wylotu z kanału. Zapłonęły zapalniczki przemontowane taśmą do prowizorycznych dysz sikawki.
Wszyscy cofnęli się o dwa kroki gdy z robionych domowym sposobem miotaczy bluznął w głąb ścieku strumień ognia.
-
No to dziś na kolacje paluszki krabowe. - uśmiechnął się ponuro Burns. Patrząc na swojego wasala, którego mężczyźni właśnie układali na noszach. Gość miał strzaskany kulą bark.
-
Gdzie masz mojego Garanda ścierwo? żachnął się naczelnik kopiąc mężczyznę w nogę. Ten zawył tylko i stracił przytomność.