Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-03-2014, 22:12   #18
Nightcrawler
 
Nightcrawler's Avatar
 
Reputacja: 1 Nightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemu
Geoffrey nie spuścił z dzieciaków wzroku mimo to odezwał się siląc się na najbardziej federacyjny akcent. Takim jakim za młodu się posługiwał i jaki słyszał na “dworach” Appalachów. Ten z cyklu “jestem elegancki i uprzejmy drogi panie ale mam dwie kopalnie i platforme wydobywczą i stać mnie na zatrudnienie ludzi nie tak wychowanych”.
- Zaraz zaraz drogi panie Burns… W pełni rozumiem zależności lenne i Wasze prawa jednakże jak możecie tak do tego podchodzić? Wasi wasale zaatakowali nas, ciężko ranili naszych towarzyszy. A Wy nam mówicie, żebyśmy wzięli jakiś pordzewiały złom, napili się i zapomnieli o całej sprawie?
Burns uniósł brew w niemym wyrazie zaskoczenia ale po sekundzie znów spoważniał
- Drogi Panie, Pragnę zauważyć, że nie wiemy co się dokładnie stało. Z mojej perspektywy wiem tylko, że moi ludzie opuścili posterunek kilka godzin temu a Wy teraz przychodzicie z ich bronią i “twierdzicie”, że Was zaatakowali. Skąd niby mam mieć pewność, że nie było na odwrót. Że moi wasale po pijaku nie poszli jeno na spacer, a Wy korzystając z okazji ich zamordowaliście? - Naczelnik zaczynał się denerwować. Przy tej okazji wystąpiły mu żyły na czole - pulsujące w rytm nerwowych skurczów żuchwy. Burns zapluwał się sporadycznie artykułując niektóre zgłoski i kładąc akcent na poszczególne wyrazy. Geoffrey poczuł się dziwnie swojsko widząc obraz dawnych lat w naczelniku Vermonth.
I odżył.
- Danielu, zastąp mnie.
Gdy tylko brodacz wziął na muszkę dzieciaków rewolwerowiec skierował swoje kroki w stronę naczelnika po drodze mimochodem odkładając rozpylacz. To był inny człowiek, nie miał już skacowanego wyrazu twarzy i miny jakby poszedł do piekła i ciągle tam siedział na wakacjach. Dumnie uniesiona głowa, sprężysty krok… Młodość i dzieciństwo spędzona w najdumniejszej i najbardziej aroganckiej części ZSA dawała swoje efekty. Stanął obok Johna i odezwał się leniwie przeciągając słowa.
- Nie znam miejscowych obyczajów. Może i przystoi tu suponować stróżowi prawa, iż nie on wymierzył sprawiedliwość bandytom a przedstawicielowi seniora, że brał w tym udział. Nie moja to rzecz. Jednakże gdy inny człowiek uważający się za szlachcica - ton głosu młodzieńca mówił jasno za kogo on ma naczelnika. - oczernia mój honor i dobre imię nazywając mordercą i bandytą widzę jedne wyjście.
Ton rewolwerowca stał się zimniejszy.
- Wybaczcie brak manier nie przedstawiłem się więc może nie zauważyliście, że trafiliście na lepiej od siebie urodzonego. Jestem baron Geoffrey McSidney z Federacji Appalachów i w przypadku nie otrzymania przeprosin oraz nie zachowania się honorowo w stosunku do innych poszkodowanych rządam satysfakcji.

Brodacz pilnował dzieci. AK nadal zwisało wiernie na pasie, a u nóg Jones’a leżały dwa - zdaje się puste - pistolety maszynowe. Ostatni wojownik trzymał dziarsko odbezpieczony.
- Spokojnie dzieciaki. - powiedział opanowany tunelowiec. - Sprawa zaraz się wyjaśni i nic nikomu się nie stanie. Proszę tylko nie próbujcie numerów…
- Hej, kurwa, tu jestem!
- John dopiero teraz pozbierał z podłogi szczękę - Burns pojebało cię, zapomniałeś z kim rozmawiasz? Miałbym bandyterkę uprawiać? - gliniarz po prostu kipiał wściekłością. - Weź się chłopie w garść zanim stanie się coś złego.
- Wybaczcie szanowny Panie McSidney, nie poznałem szlachetnie urodzonego pośród tej...
- spojrzał z lekkim obrzydzeniem na poplamione portki kuriera - ...bandy. I owszem racja przedstawiciel władzy z Wami. Przeto upraszam o wybaczenie. - skłonił delikatnie głowę i kontynuował
- Nie podejrzewam kłamstwa u czcigodnego Pana, ani Oficera Williamsa. Poniosło mnie zaiste, boć to wiele się słyszy o przestępcach wszelakich po tunelach się wałęsających. Zrozumcie Panowie - kto mi teraz rękojmie da za straconych wasali.
Geoffrey dał się udobruchać albo takie chciał sprawiać wrażenie. Co uważniejsze oko mogło dostrzec, ze jest lekko zawiedziony polubownym załatwieniem sprawy.
- Urazy nie chowam a przeprosiny przyjmuję. Strój mój faktycznie nie wskazuje na pochodzenie powodem tego są przykre przygody, które mnie niedawno spotkały. Między innymi wspomniany incydent. Co planujecie Panie Burns w związku z potomstwem krnąbrnych wasali?
- Cóż... -
zamyślił się - Są i tak na tyle dorośli by zacząć pracę, a i gawiedź potrzebuje wiedzieć, ze ja głupoty nie popuszczę, tak i pica na służbę. Od jutra pracują na każdą dzienną zmianę, a ich rodziny dostaną połowę racji żywnościowych...
- Nieee, błagamy, Panie Burns
- krzyknęły zrozpaczone dzieciaki
- Cisza! - ryknął naczelnik i zwrócił się do mężczyzn
- Panowie może przeniesiemy eis na stacje, jeśli się Wam nie spieszy proponuje herbatkę, kieliszek naszej znamienitej nalewki i nasz specjał - wężymord w bułce tartej z masełkiem.

Naczelnik odwrócił się plecami do gości i machnął na strażników.
-Niech no stara Owenowa grzeje wodę i przygotuje kolacje. Zapraszam za mną Panowie-
Ruszyli na stację, Burns sporadycznie wskazywał jakieś pole i rzucał zdawkowo
- O tu hodujemy marchew... - albo - Tu jest rzepa, a tu wężymord... chodźcie, chodźcie - Wyraźnie nie był zadowolony z faktu że stracił autorytet i musi się przed kimś tłumaczyć. Drużyna zmierzająca do Polis także nie była w nastrojach do gadki. Williams wciąż ściskał pistolet i rozglądał się czujnie. Daniel opuścił tylko lufę karabinku, jednak wciąż trzymał go mocno w dłoniach. Tylko Geoffrey i kurier wydawali się być zadowoleni z obrotu sprawy i rychłej kolacji.

Vermonth wyglądała jak chlew - nie dość, że tory również zostały zryte i zastąpione na poletka, to jeszcze ludzie na peronie gnieździli się w zbudowanych z kartonów i płyt pilśniowych zagrodach. Jedynie brudne koce, szmaty i prześcieradła zawieszone na sznurkach zapewniały pozory intymności całym rodzinom w ich komórkach.
Smród niemytych ciał współgrał z zapachem kompostu i nawozów używanych na polach.
Burns zaprowadził ich na tyły stacji, gdzie za porządnymi metalowymi drzwiami i kratą mieściło się jego lokum. Dawny pokój kontroli rozkładu jazdy i pomieszczenia przechodzące w oszklone kasy, w których sprzedawano bilety zawalono starymi meblami. Był tu niewielki salon z dębowym stołem i czterema krzesłami do kompletu, obok za kotarą urządzono sypialenkę z dużym łóżkiem o stalowej ramie i porządnym materacem. W kasach zmienionych na kuchnie, z której najwyraźniej wydawała również posiłki mieszkańcom, dolatywały smakowite zapachy.
Przygarbiona kobiecina w zniszczonym fartuchu wniosła dzbanek herbaty, karafkę jakiejś żółtej cieczy, plastikowe kubki i szklane literatki.
- Siadnijcie se Panowie, zara przyniese kolacje -
Rozsiedli się przy stole. Brzęknęło szkło. Wężymord który po chwili wtoczył się na stół okazał się czymś na kształt szparaga i dość podobnie smakował. Nie wnikali więc w etymologię nazwy.

Po godzinie jedzenia, picia - chociaż karafkę głównie osuszał Rothman - i słabo klejącej się rozmowie (bo naczelnik głównie gadał o warzywach albo narzekał na "pospulstwo"), mieli zamiar już wstać podziękować za gościnę, gdy do pokoju, bez pukania wpadł zziajany farmer i mnąc w dłoniach czapkę wychrypiał
-Panie Burns, w kanałach kraby kogoś skubią, jacyś ludzie tamuj są - jeden taki z karabinem i kamizelką nas wołał bo ponoć jednego z naszych tam mutki zaatakowały. Gość mówi, że z Crenshaw przyszedł z jakąś dupeczką.
- Jakieś wasze znajomki?
- spytał Burns.

***

Kraby ciągnęły do krwi. Jana z odrazą obserwowała jak kilka mniejszych stawonogów odrywa się od szamoczącej się ofiary i rzuca się łapczywie na truchło własnej matki. Ruszyła do przodu unosząc reflektor. Jeden z maluchów, zaciekawiony nowym zjawiskiem ruszył w jej stronę kłapiąc szczypcami. Ciężki stalkerski bucior zakończył jego marną egzystencje rozgniatając go na miazgę.
Wtedy brzęknęła krata, do której prawdopodobnie ranny. W otworze pokazał się Adam, po czym cofnął się przepuszczając kogoś innego. Do kanału szybko wgramoliło się dwóch facetów z pochodniami. Gdy tylko ich buty chlusnęły w wodę, mężczyźni zaczęli się drzeć i wywijać pochodniami.
Po chwili małe stawonogi albo uciekały w panice osmalone ogniem, albo kryły się wokół truchła matki.
- Prędko! - Krzyknął jeden z gości - Nim inne wyczują krew - i już brali rannego pod ramiona. Zgrzytnęła jeszcze jakaś skorupa pod butem. Po chwili jednak wszyscy trzej gramolili się po drabince.
- Jana ruchy! - krzyczał Adam wciągając rannego przez odpływ. Dziewczyna rzuciła się do drabinki, słysząc za plecami narastające klekotanie i chrzest chitynowych pancerzy.

Na zewnątrz czekała już na nich całą stacja. Silne dłonie Daniela pomogły stalkerce wygramolić się z kanału. Dziewczyna z pewną dozą ulgi dostrzegła kuriera i resztę drużyny stojących u wylotu peronu wraz z naczelnikiem stacji.

-Kraby idom! - wrzasnął ktoś z boku, a dwóch mężczyzn z klikunastolitrowymi baniakami na plecach zbliżyło się do wylotu z kanału. Zapłonęły zapalniczki przemontowane taśmą do prowizorycznych dysz sikawki.
Wszyscy cofnęli się o dwa kroki gdy z robionych domowym sposobem miotaczy bluznął w głąb ścieku strumień ognia.
-No to dziś na kolacje paluszki krabowe. - uśmiechnął się ponuro Burns. Patrząc na swojego wasala, którego mężczyźni właśnie układali na noszach. Gość miał strzaskany kulą bark.
- Gdzie masz mojego Garanda ścierwo? żachnął się naczelnik kopiąc mężczyznę w nogę. Ten zawył tylko i stracił przytomność.
 
__________________
Sanguinius, clad me in rightful mind,
strengthen me against the desires of flesh.
By the Blood am I made... By the Blood am I armoured...
By the Blood... I will endure.
Nightcrawler jest offline