Tracitta
Kultura w "Il Verde Mela" była ostatnimi czasy towarem i usługą coraz to rzadziej oferowaną. Nie chodziło tylko o maniery obsługi w postaci ochroniarzy czy dziewek karczemnych, ani nawet o fakt że do piwa i wina dolewano wody. Ostatnimi czasy nawet klientela robiła się dziksza i dziksza, za nic mając towarzyskie konwenanse i ich dotrzymywanie. Za przykład chociażby mogliby posłużyć wysłannicy Grubego Rocco, którzy popisali się brakiem subtelności podczas odwiedzin i obudzili drzemiących już gości. Niektórzy z nich, jak Rust chociażby, nie lubili być tak nagle budzonymi i zaraz dali przysłowiowego klapsa rozbójnikom, nie certoląc się nic, a nic. Cała awantura zakończyła się w kilka chwil, przyozdabiając wspólną izbę wstęgami czerwieni i smrodem śmierci.
Na pięterku natomiast rozpoczynała się gonitwa za zwierzyną. Najemnicy zrezygnowali z normalnych dróg wyjściowych na rzecz akrobatycznych popisów. Renato, Marco i Katerina mieli nieco problemów z zejściem do alejki, ale obyło się bez zwichnięć czy złamań. Bryce, mając zwinność i grację we krwi, nie musiał się o takie rzeczy martwić. Kwartet falcowych pracowników po chwili sadził szkarłatnym tropem pozostawionym przez złodziejaszka. Było późno i porządni mieszkańcy Tracitty dawno już leżeli w ciepłych łóżkach i jedynie ci mniej porządni lub nocne marki kręciły się po uliczkach. Nikt ich jednak nie niepokoił, bo widać było że są zajęci i nie mają czasu.
Bełt znaleźli za którymś z zakrętów, zakrwawiony i wyrzucony do rynsztoka, co znaczyło że kierowali się we właściwym kierunku. Trop z krwawych kropel był teraz o wiele trudniejszy do odczytania i nie było pewności czy dojdą po tej przysłowiowej nitce do rannego celu. Całe szczęścia alejka, którą biegli, przechodziła za zakrętem w szeroki plac. Taka ilość przestrzeni oznaczała, że nie było za bardzo gdzie się ukryć i mieli ładny widok na uciekiniera. Bryce nie czekał i przystanął w miejscu, sięgając po strzałę. Wymierzył, zamarł na chwilę w pozie i wypuścił cięciwę z palców. Pocisk zakończył swój lot głęboko w lędźwiach złodzieja, a śpiew lotki przeszedł w krzyk bólu. Renato i Marco doskoczyli razem do nieruchomego ciała. Czarodziej chwycił szkatułkę, podczas gdy szlachcic przewrócił zwłoki na plecy.
-
Młody. - stwierdził, krzywiąc się lekko -
Młody i głupi.
-
Nasz kolega ma talent. - Renato był nieporuszony wiekiem smarkacza -
O, messere zobaczy to wypuklenie, strzała przeszła prawie że na wylot.
Katerina i Bryce za ten czas rozejrzeli się po placu i okolicznych kamieniczkach, chcąc uniknąć kolejnych niespodzianek. Tu i ówdzie widzieli światło rzucane przez świece w oknach, gdzieniegdzie tłumione przez zwiewne zasłonki. W niektórych oknach wisiały donice z kwiatami, w jednym dostrzegli jakiegoś gapia. Później omietli spojrzeniem pobliskie alejki i momentalnie ścisnęli mocniej bronie. Z jednej z nich wyłaniała się właśnie jakaś zbrojna banda z chustami na gębach i raczej z nieprzyjaznymi zamiarami. Katerina już, już miała ostrzec Santoriego i della Rovere, ale coś jej przerwało. Coś, lub raczej ktoś. Wielu ktosiów.
Gwardziści wbiegli na plac, stukając ciężkimi buciorami o bruk. Jeden z nich, niewątpliwie dowódca, zerknął przeciągle na ciało złodzieja i postąpił parę kroków naprzód. Widać czająca się na nich banda czuła zdrowy respekt przed stróżami prawa i porządku, bo wycofała się powoli i bezszelestnie w labirynt alejek. Jeden problem mieli z głowy, ale teraz musieli wytłumaczyć się straży miejskiej. Marco nawet szykował się do odezwania, ale przerwała mu uniesiona dłoń wąsatego gwardzisty który, o dziwo, uśmiechał się do nich.
-
Signor Falco przesyła pozdrowienia. * * *
Goście "Il Verde Mela" którzy całą rozróbę przespali z głowami na stołach, przebudzili się dopiero gdy do przybytku wtargnęła straż sprowadzona przez duet ochroniarzy. Pijusy libację mieli całkiem zdrową, bo z tego co najemnicy pamiętali to któryś z nich miał się żenić i świętowali tak szczęśliwe wydarzenie. Teraz natomiast, przytłumieni alkoholem i wyrwani ze snu, siedzieli na ławach i próbowali ogarnąć co się stało. Jeden na widok trupów wyrzygał się do miski z kaszą, drugi siedział z rozdziawioną gębą, trzeci przecierał komicznie wybałuszone oczy, jakby nie wierząc w to, co widzi.
Gwardziści, rzecz jasna, najbardziej zainteresowali się najemnikami. Przesłuchali ich z godną podziwu dokładnością i wydawali się być zdziwieni altruistycznymi zapędami gromadki, ale koniec końców zostawili ich w spokoju. Pracownicy zajazdu, którzy starcie z awanturnikami przeczekali w kuchni, podziękowali im bardzo szczerze, ale nie zapewnili żadnych materialnych dowodów swej wdzięczności. Jedynie frater Bonaventura zarobił parę srebrników od rannych ochroniarzy, którzy połasili się na trefne amulety. Jedna z dziewek karczemnych natomiast, blada jak ściana, poprosiła go o błogosławieństwo i medalik ochronny przed nieszczęściami. Monsignore, człowiek uczynny, prośbę spełnił i z zadowoleniem przyjął kolejne monety.
Kompanioni, którzy ruszyli w pościg za złodziejem, wrócili po kilkunastu minutach, kiedy personel wziął się za sprzątanie bałaganu, a najemnicy za łatanie ran zapewnionymi środkami. Szkatuła, całe szczęście, na powrót znalazła się w ich posiadaniu i nie musieli fatygować się na miasto w celach jej odnalezienia. Dowiedzieli się też przy okazji, że Falcowie mieli kontakty i tutaj. Komendant straży siedział w kieszeni Giovanniego i miał na nich oko, ale przebieg zdarzeń podawał w wątpienie jego kompetencje.
Całe szczęście reszta nocy była nudna.
* * *
Luccini
Pogoda dopisywała. Przez otwarte okno gabinetu wlewała się powoli bryza, przynosząc ze sobą zapach soli znad widocznego i szumiącego w oddali Morza Tileańskiego. Siedziba Morskiej Kompanii Przewozowej znajdowała się tuż pod stopami Morskiego Pałacu, w tej lepszej części doków tuż u ujścia rzeki i portowe smrody całe szczęście omijały budynek. Jedynie odległe odgłosy i przekleństwa potwierdzały, że dalej są w Porcie. Podróż do Luccini całe szczęście przebiegła bezproblemowo i przekroczyli bramy miasta tuż przed południowym dzwonem. Falcowie, jak każda znacząca rodzina w metropolii, mieli swoją rezydencję na Akropolu, ale doręczenie przesyłki wedle przykazań Michele miało odbyć się w dokach.
Giovianniemu służyło kupieckie życie. Przez lata znacznie oddalił się od wizerunku sławnego kondotiera, rosnąc wszerz z roku na rok i tracąc niegdyś bujną czuprynę. Najemnicy mogli zresztą porównać oba wcielenia szlachcica, bo za jego plecami wisiał pokaźnych rozmiarów olejny portrecik. Zerkający na nich z ram mężczyzna był chudszy i lepiej zbudowany pod względem masy mięśniowej, dzierżył w dłoniach włócznię i okryty był płaszczem z lamparciego futra. Obecne wcielenie natomiast rzucało wyzwanie szwom eleganckiego surduta. Bliżej do olejnego kondotiera było obu młodym Falco, Lorenzowi i Michele, którzy również byli obecni w gabinecie.
-
Dobrze się spisaliście. - Giovanni pochwalił gromadkę, wyciągając ze szkatuły zalakowane papiery -
Widzę, że na brak wrażeń nie narzekaliście, ale widać zaradni jesteście. Bardzo jestem z tego zadowolony, moi drodzy. Bardzo.
Falco senior następnie zamknął szkatułę i splótł upierścienione paluchy, uśmiechając się do najemników. Jego synowie, jak na komendę, chwycili papiery i rozdali je wszystkim po kolei.
-
Noty bankowe. - wyjaśnił Michele -
Do zrealizowania w dowolnym banku, na kwotę dwudziestu-pięciu florenów.
-
Zapłata za dobrze wykonane zadanie. - oznajmił Giovanni -
Oczekujcie kolejnych.
Audiencja dobiegła końca. Najemnicy opuścili budynek Kompanii, wychodząc na zatłoczoną ulicę. Portowe odgłosy były tutaj o wiele głośniejsze, bryza o wiele bardziej odczuwalna, a słońce grzało przyjemnie. Dzień był piękny na spacery i wydawanie zarobionych pieniędzy. To, że Falcowie będą dla nich mieli kolejne zadania, mogło nieco wpływać na samopoczucie, ale po co przejmować się na zapas?
Carpe diem, jak mówili filozofowie.