Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-04-2014, 21:18   #52
Dziadek Zielarz
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Nie mieli siły iść dalej. Przebijanie się przez tunel wyraźnie odcisnęło się na wszystkich, zwłaszcza na najmłodszych uczestnikach przeprawy. Szczególnie źle prezentował się stan dziewczynki, którą niósł jeden ze spotkanych uchodźców. Jej stan nie wróżył najlepiej, wyglądało na to, że cierpi na jakiś rodzaj astmy. Jej ojciec, czy raczej opiekun błagał o pomoc. Chyba zdawał sobie sprawę, że to, co ma przy sobie jest bezwartościowe i w gruncie rzeczy nie ma czym zapłacić za leczenie. Widząc niezadowoloną minę Clyde’a, zaczął się tłumaczyć.


- Większość gambli miałem w plecaku. Przedwojenna elektronika, trochę żarcia i leki na astmę. Człowieku, zgubiłem go zaraz przy wjeździe, jeden z tych potworków się go uczepił i musiałem zostawić. Umówmy się, że jak z moją małą będzie wszystko dobrze to wrócę po niego i Ci go przyniosę. Mogę go zostawić w misji, albo mam znajomego w obozie uchodźców, bo idziecie do Nashville, tak? - W jego głosie pobrzmiewała wyraźna nerwowość.

- Jeśli wrócisz do tunelu będziesz trupem, a jeśli umrzesz to nikt nie przyniesie mi gambli. - King mówił bardziej do siebie, niż do roztrzęsionego faceta, który był jeszcze gotów wcielić swój plan w życie i cofnąć się w czarną otchłań. - Może twoi kumple mają czym zapłacić?

- Poznałem ich wczoraj. Nie sądzę, żeby chcieli zapłacić. - Rzucił zgorzkniały. - Pójdę górą, wszystko będzie okej, przyniosę. - Spojrzał na swoją córkę. Dziewczynka oddychała coraz płycej. - Ma na imię Ira. Nie zabijaj jej stary, o kilka głupich gambli. - Wyskomlał wręcz załamanym tonem.

- No… dobra. - Clyde chciał zgodzić się w zasadzie od razu, w końcu chodziło o życie małego dziecka. Z drugiej strony starał się nie zapominać, że pomagając za darmo wkrótce zostanie z niczym. - Ale i tak uważam, że wracanie do tunelu to głupota. Co to za znajomy? I jak ty w ogóle się nazywasz?

Mężczyzna wyglądał, jakby kamień spadł mu z serca.

- Dziękuje, dziękuje. Jesteś człowiekiem. - Powiedział mocno ściskając Ci dłoń. - Nazywam się Kaspar Schmeling. - Z twardym akcentem wymówił zamerykanizowane nazwisko. - Z tamtą dwójką dużo nie gadałem. Jeden z nich to Przeszukiwacz z Nashville, a drugi chyba najemnik.

- A ten Twój znajomy w obozie uchodźców?

- Łapa, kiedyś miał zajazd w Pineville, ale zwinął interes. Teraz siedzi w obozie i czeka, aż będą wpuszczać.

- To jak poznałeś tę dwójkę? Przypadkiem?

- W tunelu serwisowym. Jak te potwory nas zaatakowały, to zaczęliśmy uciekać. Z przodu, to się, aż od nich mrowiło, więc skręciłem. Ten najemnik już tam był, zabarykadowany w jednym pomieszczeniu, ale nas wpuścił. - Mężczyzna zamyślił się na chwilę. - W sumie to uratował nam życie. Później pojawił się ten Przeszukiwacz, jeszcze z drugim. Też Croats ich nieźle urządzili. Ta sama historia.

Łapa… Bisley, Clarice. Imona same napływały to głowy speca. Plecak zszedł na dalszy plan, bo oto nadarzała się okazja podjąć niemal zupełnie wystygły trop.
- Ten Łapa, żyje jeszcze?

- No, żyje, żyje. Nawet całkiem nieźle. Kręci interesy z tarczownikami i uchodźcami, tak przynajmniej słyszałem. - Mężczyzna uśmiechnął się delikatnie, jak na myśl dawnego wspomnienia. - Zabiorę Irę do Gianniego, podleczę i pójdziemy do Nashville z jakąś grupą, to się dowiem dokładniej.

- Mówi Ci coś imię Clarice? Mogła mieć coś wspólnego z Łapą.

Kaspar zamyślił się na chwilę.
- Nie, chyba nie. - Widząc rozczarowanie na twarzy Clyde’a dodał. - Ale mogę się dowiedzieć. I się umówimy, na przykład za tydzień na Misji.

Cly pociągnęła speca drżącą dłonią za ramię.
- Wydaje mi się, że powinniśmy zaczynać. - Powiedziała wskazując na dziewczynkę.

- Niech będzie. Tylko nie daj się zabić za ten plecak, Kasparze. Nie jest wart czyjegoś życia.

***

Dziewczynka nazywała się Ira. Bliższe oględziny pozwoliły stwierdzić, że cierpi na astmę oskrzelową, a wizyta w zgrzybiałym tunelu wywołała ostrą reakcję alergiczną. Płytki kaszel i świst, jaki wydobywał się z płuc dziecka, nie pozostawiał złudzeń – jeżeli nie znajdą odpowiedniego lekarstwa rozkurczowego dziewczynka się udusi. Oczywiście najprostszym rozwiązaniem byłoby podanie inhalatora ze sproszkowanym preparatem, ale on znajdował się w plecaku, gdzieś w ciemnościach tunelu. Wtedy torba wydawała się pułapką, teraz jej zawartość mogłaby uratować komuś życie. Ironia losu.

Cly kontrolowała stan dziecka, odgarnęła pył i kurz wokół głowy pacjentki i ułożyła ją w odpowiedniej pozycji. Jej ruchy były pewne i precyzyjne, nie było możliwości by nie robiła tego wcześniej. Najwyraźniej milcząca dziewczyna miała wykształcenie medyczne, bardzo możliwe, że była kiedyś pielęgniarką. Zanim stała się zwykłą ćpunką. Naukowiec pokręcił głową i zajrzał do torby w poszukiwaniu czegoś rozkurczowego. Pigułki przeciwbólowe, antybiotyki, leki przeciwzakrzepowe, preparat odkażający, morfina… Obok upchnięte były paczuszki z narkotykami. Mogły być niezwykle szkodliwe, zwłaszcza kiedy służyły wyłącznie do odurzenia, ale w podbramkowych sytuacjach niewielkie ilości narkotyku pozwalały oszukać śmierć. Niestety żaden ze specyfików trzymanych w torbie nie posiadał właściwości rozluźniających.

Kolejna paczuszka, kolejny woreczek, oddech dziewczynki przechodził w gwizd. Cly syczała, żeby Clyde się pospieszył, jednocześnie gładząc dziecko po głowie. To nie pomagało. Bandaże, igły, strzykawki… Pomału King zaczynał dostrzegać, że ratunek jest niemożliwy. Nożyczki, koagulant… W jednej z bocznych kieszeni, w niewielkim futerale umieszczone były trzy ampułki. Surowica przeciw tężcowa, adrenalina. Oczy speca rozszerzyły się w nagłym olśnieniu. Adrenalina! Poza chwilowym podniesieniem wydolności, podnosiła ciśnienie i powodowała rozkurczenie oskrzeli. Środek był jednak przeznaczony dla dorosłego mężczyzny, który u małej Iry mógłby wywołać zawał. Musiał jednak zaryzykować. Nauczyciel wyjął strzykawkę i nabrał minimalną dawkę z ampułki, Zdezynfekował miejsce nakłucia i podał lek. Dziecko na kilka chwil zupełnie przestało oddychać, po czym jego klatka piersiowa znowu się uniosła, tym razem bez koszmarnego świstu. Lekarz i pielęgniarka odsapnęli jak po sprincie. King zebrał swoje rzeczy, wstał i spojrzał na Latynoskę. Cly miała marsową minę, ale mimo to kiwnęła specowi głową, być może z aprobatą.

***

Potem przyszedł Fray. Czy jego towarzystwo było mu potrzebne? Trudno powiedzieć. Rozmowa z nim przyniosła jeszcze większy mętlik w głowie. Pod obliczem zimnego zabójcy zaczął dostrzegać inną, bardziej ludzką twarz. Do tego jego przeszłość… Czy to możliwe, żeby mężczyzna naprawdę był hibernatusem? Od samego wspomnienia tej nazwy zaczęła boleć go głowa, jakby nagle dopadła go migrena.


Wkrótce ból minął. King wpatrywał się tępo w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą siedział Randall. Wstał, ziewnął i przytrzymując zsuwający się z ramion koc ruszył do ogniska, przy którym siedział Jake. Reszta nie przesłuchująca aktualnie więźnia, albo grzała się razem z nim, albo siedziała skulona za przerdzewiałymi wrakami. Zawalony tunel tworzył tutaj lekkie podejście usypane z gruzu i przerdzewiałego żelastwa samochodów. Z góry sączyło się światło szarego popołudnia. Co i rusz na głowy sypał się rzadki szary pył zagarniany przez wiatr hulający na powierzchni. Clyde przycupnął na starym fotelu wywleczonym z pobliskiego wozu. Tapicerka byla zszarzała od deszczu, ale przynajmniej nie była zimnym betonem.

- Nazywam się Clyde. Ty jesteś Jake, prawda?

- Tak. Herbaty? - Zapytał podając Kingowi zmaltretowany, metalowy kubek z wystygłą, mętną cieczą.

- Jasne, dzięki. - Clyde przyjął naczynie z napojem. Przed wzięciem pierwszego łyku spec powąchał zawartość. Herbata nie pachniała najlepiej, ale chyba była zdatna do spożycia. Wody nie odmawiało się w zasadzie nigdy. - Jesteś stąd, tak?

- W sensie z Nash? Nie, z Pineville. - Jego obliczę spochmurniało, kiedy wymienił nazwę enklawy.

- Tak… - Nauczyciel nie chciał silić się na słowa pocieszenia. Wszyscy już dobrze wiedzieli jak bardzo oberwało Pinneville. - Powiedz mi, czy macie jakikolwiek kontakt z kimś z zewnątrz, jakieą karawany, grupy najemicze? Czy wojna odcieła wszystkie szlaki?

Mężczyzna spojrzał nieufnie.
- A po co Ci to wiedzieć?

- Będę z Tobą szczery. Trafiłem tutaj wbrew swojej woli, ja i kilkoro innych. Porwano nas, ale udało nam się zbiec. Chciałbym się stąd wydostać, najlepiej na wschód do Nowego Jorku. - Clyde jakoś dotąd nie zastanawiał się nad tym na poważnie, ale teraz tych kilka naprędce wypowiedzianych słów brzmiało jak plan.

Mężczyzna zastanowił się kilka chwil.
- Południe kompletnie siadło. Straciliśmy tam kilka karawan, jak mutki zerwały zawieszenie broni. Na zachodzie jest strefa, więc tamtędy też raczej nie...

- Strefa?

- Osiedla mutantów. - Przerwał swój wywód. - Pinneville było na wschodzie, ale ciężko powiedzieć, kiedy rozwieje się opad. Zostaje tylko północ. Jeżdżą tam większe karawany z Federacji i 8 Mili. Tarczownicy dalej trzymają tam szlaki i póki brudasy nie przekroczą rzeki, albo nie zdobędą “Nadziei”, będzie się stamtąd dało wjechać i wyjechać. - Zamyślił się na chwilę. - Zresztą, jak przekroczą rzekę, to już nie będzie Nashville.

I tego King obecnie obawiał się najbardziej, że nieważne jak bardzo teraz się nie sprężą, mogą zostać zwyczajnie odcięci przez toczący się wokół nich konflikt.
- Można się podpiąć pod jakąś karawanę? Najmują specjalistów, albo handlują miejscówkami?

- Nie wiem, ciężko powiedzieć. Ale na pewno trochę ludzi zapłaciło za wyjazd z miasta, w jednej z takich karawan. Tyle, że ciężkie gamble.

Spojrzenie machinalnie padło na wóz. Ciężkie gamble to całkiem trafne określenie.
- A ewentualnie na piechotę? Są jakieś bezpieczne osady po drodze?

- Na północ? To chyba tylko Evansville i Louisville. Ale one wcale nie są blisko. Jeszcze jest Saint Louis, ale wszyscy z Nash, krzyczą, że powinniśmy wypalić to miejsce do gołej ziemi i nie sądzę, żeby ktoś chciał Cię tam zabrać. Nawet nie wspominaj nikomu, że chcesz w tamtą stronę. - Wziął głębszy oddech. - Zresztą, to pewnie się stanie, jeżeli wygramy tutaj. Cotard tego tak nie zostawi.

- O co chodzi z tym Saint Louis? - King wolał wiedzieć w co może się ewentualnie wpakować

- Daleka droga do domu, co? - Zażartował Jake. - Mutki i ludzie żyją tam na równych prawach.

- Owszem, daleka. - Clyde nie miał ochoty zwierzać się ze swojego życia temu człowiekowi. Ostatnio zbyt często wywlekał rzeczy, które powinny zostać w bezpiecznym ukryciu, tam gdzie nie będzie musiał przerabiać ich na nowo.
- A samo Nashville, jak się trzyma?

- Przed Cotardem było tragicznie. Traciliśmy ludzi, teren, odcinali nas od dostaw. Teraz jest lepiej. Odzyskujemy miasto, wygrywamy potyczki, szykujemy enklawę do obrony. - Zaciął się na chwilę. - Tyle, że chyba nawet Cotard nie przewidział opadu.

Nagle do dyskusji włączył się zamaskowany mężczyzna.
- Borgo też nie przewidział. - Rzucił nie odrywając się od rozłożonego na części karabinu.

- Nie przewidział? To skąd ten opad? Myślałem, że to robota mutantów. - King był szczerze zdumiony takim obrotem spraw.

- Gdybym wiedział - Najemnik mówił dalej nie patrząc w waszą stronę. Jego głos był chropowaty, jak palacza z kilkudziesięcioletnim stażem. - obie strony wysłałyby mnie daleko stąd na wozie pełnym gambli. - King mógł się założyć, że tamten pod maską się uśmiechał patrząc na pojazd, jaki tu przyciągnęliście. - Jedno z mutanckich osiedli też dostało Opadem. Podobno wołają, że zrobili to ludzie. Ludzie z Pinneville, że pomordowali ich mutanci. A wojna dalej trwa.

Jake ze złością rzucił kawałek betonu w stronę wody.
- To gówno tutaj nigdy nie jest proste.

- A kim Ty w zasadzie jesteś? - spec zwrócił się w stroną zamaskowanego najemnika - I skąd wiesz o czym mówi się wśród mutantów?

Mężczyzna długo nie odpowiadał, zręcznymi ruchami składając i ładując swój karabin.
- Nikim, tak jak Ty, Jake, albo ten, którego związaliście, czy pozostali, którzy skatują go na oczach dzieciaków. Nikim.

Spec poczuł, że Jake położył mu dłoń na ramieniu i mocno je uścisnął.
- Pewnych rzeczy, nie warto drążyć, wierz mi.

No tak, tacy jak Randall Fray w końcu nie biorą się z nikąd prawda? A ten typ może być z gatunku tych, którzy nawet nie mają ochoty z Tobą pogadać nim wpakują Ci kulkę. Mimo to nauczyciel zignorował radę Jake’a.
- Jestem Clyde. - wyciągnął rękę w przyjaznym geście - Nie chcesz, to nie mów jak się nazywasz, ale siedzimy razem przy ogniu. To już coś.


Zamaskowany mężczyzna wstał i zbliżył się do ognia. King ponownie nie mógł wyjść z zadziwienia dla gabarytów najemnika. Spod wielokrotnie spiętych szmat dostrzegł kamizelkę kuloodporną z rodzaju tych, które produkowane były dla wojska. Reszta jego sprzętu mówiła wyraźnie, że mieli przed sobą weterana niejednego starcia.
- Silny. - Powiedział ściskając rękę naukowca, dłonią obleczoną w skórzaną rękawiczkę. Usiadł obok przyglądając się scenie z jeńcem.
- Dlaczego ich nie powstrzymasz? - Zapytał spokojnym, a może nawet trochę kpiącym tonem.

- Nie posłuchają. Część może i by się opamiętała, ale ten kowboj… To wściekły pies. Współczucie zostawił w Teksasie chyba jeszcze przed wojną. Zresztą… - nauczyciel zasępił się - ...co ja mogę.

- Marna wymówka, żeby nie uratować facetowi życia. - Powiedział tamten, poprawiając gogle na twarzy. - Zresztą i tak powie wszystko, co chcecie usłyszeć.

- Łatwo mówić komuś o Twoich gabarytach. Gromada facetów ze spluwami rzadko zmienia zdanie, tylko dlatego bo jakiemuś naukowcowi nie podoba się to co robią.

Ten znów się przez chwilę nie odzywał, wsłuchując się w krzyki jeńca. W końcu sięgnął do plecaka i wystawił z niego rurkę do camelbaku, którą wpuścił pod chustę zasłaniającą twarz.
- Nie sądzę, żeby Ci się nie podobało. Jest Ci to wręcz na rękę. Kolejny robak do zgniecenia na waszej drodze. Ty masz czyste ręce, jesteś tylko lekarzem, naukowcem… Tamci robią brudną robotę za Ciebie, a przy tym Cię chronią, bo wiedzą, że mogą na tobie zarobić. I tak jakoś idzie… - Pokiwał głową w zamyśleniu. - Zwyczajnie, gówno Cię to obchodzi… Clyde.

Pomimo zmęczenia w głowie mężczyzny się zakotłowało. Kim on jest, żeby to oceniać? Cóż… prawdopodobnie kimś za kogo cały czas King nieudolnie próbuje uchodzić, jednak nie daje mu to prawa, by wyciągać tego typu wnioski. On nie prosił się wcale o swoją pozycję, zresztą każdy powinien decydować za siebie.
- Mylisz się. Wcale gówno mnie to nie obchodzi. - King wstał gwałtowanie zrzucając z siebie koc, mimo zmęczenia. Zatoczył się lekko i popatrzył przez chwilę z góry na Silnego. - A co Ty byś zrobił na moim miejscu, co? Wszedł tam jak ostatni sprawiedliwy i powiedział żeby przestali, a oni zwyczajnie by to zrobili?

Mężczyzna wpatrywał się w Kinga przez długą chwilę. Nauczyciel mógłby przysiąc, że patrzy mu prosto w oczy, mimo tego, iż ciemne gogle nie zdradzały niczego. Po chwili trzykrotnym gestem dłoni wskazał na zawieszone na pasie Kinga pistolety.

- Mam ich zabić. To jest Twoje rozwiązanie?

- Silny trochę przesadzasz. - Wtrącił się Jake. Mężczyzna jednak nie odpowiedział na jego uwagę.

- Nigdy nie zaczynaj walki, której nie możesz wygrać. - Rzucił kpiąco Silny. - Proszę Cię, wydajesz mi się dużo mądrzejszy niż to... Przecież nie powiedziałbym daj się rozstrzelać, przez pięciu rozjuszonych mężczyzn… - Kolejny krzyk rannego poniósł się po tunelu. - Akt łaski, Clyde.

- Morderstwo to żaden akt łaski, nie dla mnie. - Spec obrócił się i zważył swoje słowa. To nie było ani proste ani oczywiste, nawet jeśli tylko siedzieli przy ogniu. - Każdy patrzy na to inaczej, ale jak długo żyjemy będziemy cierpieć. Wiem, że to brzmi idiotycznie, jednak ból nie jest najgorszym co może nas w życiu spotkać. Świat już dawno przekroczył granicę, gdzie ból jest granicą. - przypominało to trochę Frayowe gadanie, tylko trochę - Może i pójdę zobaczyć co z więźniem. Najwyżej nic nie wskóram.

Gdy King odwrócił się mężczyzna znów się odezwał.
- Nie myśl, że jesteś lepszy od pozostałych. Liczysz na to, że Ci psychopaci zanim go rozerwą dowiedzą się ilu ich jest i gdzie będą na nas czekać, kiedy wyczołgamy się z tego tunelu. Wszyscy jesteśmy tacy sami. Próbujemy przeżyć za wszelką cenę.

- Nie jestem lepszy od innych! - Krzyknął Clyde. - Przestańcie wszyscy to powtarzać. Robi mi się niedobrze od tego wszystkiego. Wolicie się wszyscy pozabijać, proszę bardzo, nie jestem jakimś cholernym aniołem miłosierdzia, żeby ratować cały świat. Tamten gość sam zaczął do nas strzelać, prawie rozwalił mi głowę z samopału. Niech teraz sam im tłumaczy, dlaczego powinni zmienić zdanie.

Spec usiadł gwałtownie na starym fotelu samochodowym, zamotał się w koc i zapatrzył w ogień.

- A kim ty jesteś, że tak sobie wszystko osądzasz, co?

- Nikim, Clyde. Nikim.

***

King siedział dłuższy czas unikając spojrzenia Silnego. Jego słowa były bardzo niesprawiedliwe, choć trudno było się z nimi nie zgodzić. Wszyscy wysługiwali się sobą wzajemnie. Część z nich znała się ledwo kilka dni, nic o sobie nie wiedzieli za wyjątkiem kilku ogólników pozwalających się zaszufladkować w sztywne ramki. Lynx - najemnik z przeszłością, były żołnierz, oportunista, Nathan - zatroskany ojciec, także żołnierz, poza rodziną w zasadzie nikt się dla niego nie liczył. Cly - zgorzkniała, zrezygnowana ćpunka, najwidoczniej pielęgniarka. Ezechiel - kowboj z Teksasu, bez sumienia i bez skrupułów, opanowany rządzą zemsty wrak człowieka. A reszta? O rodzinie Nathana niewiele mógł powiedzieć. Te nieliczne chwile, gdy był dopuszczany do dzieciaków, by podać im leki, były wszystkim na co pozwalał Morgan Z tych którzy przetrwali, z karawany, paradoksalnie najwięcej dowiedział się o Frayu. Kiedy się dobrze zastanowić to nie był taki straszny, choć nie znaczyło to, że zaczynał go lubić. Po prostu nie spinał się już na jego widok. Kto wie, czy kiedyś tego nie pożałuje. Za to Maria wciąż pozostawała zagadką. Kilka miesięcy wspólnej niewolni powinno zbliżyć ich choć w minimalnym stopniu, jednak wciąż dzielił ich ogromny dystans. Złapali ją na farmie w Teksasie, była krewną Ezechiela, ma romans z Randallem, jest przerażona. W zasadzie na tym kończyła się lista rzeczy które mógł o niej powiedzieć.

W końcu byli też pozostali. Jacob, Ridley, Joshua. Z niektórymi widział się przez kilka miesięcy, może nawet zżył i złapał nić porozumienia. Wszyscy stali się zjawami, które będą ich nawiedzać w chwilach takich jak ta. Może z czasem odejdą w niebyt jak wszyscy inni, których stracili, bądź stracą po drodze. Kierowca z Detroit był z nimi krótko, w zasadzie nie zdążyli nawet na poważnie porozmawiać. Miał jakąś dziewczynę, Kate. Pewnie czeka gdzieś na niego, ale też nie żyje. Jacob - narwany, prostolinijny, rozbity wewnętrznie. Gość, który grał twardziela, bo tylko to umiał, bo tego nauczył go świat, jednak była w nim ludzka nuta. Mimo to nie wytrzymał próby czasu, starł się z Frayem. Ta zadra chyba na zawsze pozostanie między nimi. Zabójca Jacoba, choć dokonał swej zbrodni pół świadomie, wciąż nie był bez winy. Ostatnim z nich był Ridley. Szczęśliwiec, Łowca z Miami. Zniszczony życiem, wypalony, zbyt często zaglądający do kieliszka. Jeszcze dwa dni temu rozmawiali o Vegas, a teraz już go nie było. Zastrzelony przez Waylanda. Kolejna zadra. Ile ich jeszcze będzie? Czy powtarzalność tego schematu w jakiś sposób go nie usprawiedliwia?

Z drugiej strony ciekawe co inni mogliby powiedzieć o nim? Chyba nie chciał wiedzieć. Kilka słów Silnego uświadomiło mu jak w gruncie rzeczy źle znosi krytykę swojej osoby. To czego nie dokonało osiem miesięcy poniżania, bicia i głodzenia, udało się kilku prostym słowom gorzkiej prawdy. Mógł zaprzeczać, ale rzeczywiście po cichu liczył, że inni utorują mu drogę do wolności. Że nie będzie musiał ubrudzić sobie rąk, schowany bezpiecznie za konwenansami. Czas pokaże, czy nie będzie musiał w końcu złamać swoich zasad.
 
Dziadek Zielarz jest offline