Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-04-2014, 17:48   #51
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dialog przy współpracy z innymi graczami i MG...


Szybki, ale pewny oddech. Wzrok chodzący płynnie za przyrządami celowniczymi zamontowanymi na grzbiecie karabinu. Mocny, zdecydowany chwyt. Nathan nie należał do mięczaków, którzy daliby się oderwać od rzeczywistości tylko dlatego, że adrenalina po przeprawie przez tunel zaczynała opadać. W momencie, gdy dostrzegł ogniska - jeszcze dymiące - wokół docelowej platformy wiedział, że u szczytu tunelu mogła czekać na nich zasadzka. Nie pierwsza, nie ostatnia...

Niesione delikatnymi falami ciało młodego mężczyzny nie wyglądało na stare. Było ograbione, z wielką dziurą w klatce piersiowej, ale dość świeże. Niepokojąco świeże. Kiedy barka się zatrzymała Morgan omiótł pospiesznie okolice. Nie miał czasu na rekonesans. Inni czekali na nią po drugiej stronie wody i... w jego interesie było wysłać transport tak szybko jak to tylko możliwe. Tam były jego dzieci, żona i... inni ludzie.

Przybrzeżny plac był pełen gruzów, wraków samochodów i popiołów. Nathan usłyszał szkło trzeszczące pod butami Ezechiela. Megatony tego surowca walały się wszędzie. Nawet pod ziemią. Wyjście z tunelu było zawalone, ale czerwona chorągiewka powiewała wesoło potwierdzając przypuszczenia byłego żołnierza, że stąd dało się wyjść. Prześwit nie był jakiś wielki, ale nikt chyba nie liczył na wygody. Na pewno nie on.

Nathan ocenił okolicę jako bezpieczną i zabrał się za wóz. Reszta również nie próżnowała i ładunek miał już zjechać z platformy kiedy... rewolwerowiec nagle zamarł. Mimo włożenia w to całych sił Morgan nie dał rady i wóz z powrotem wpadł na barkę. Część towarów z niego pospadała. Czarnoskóry medyk niemal nie pożegnał się z kolanem, które o cal minął potężny kawał żelaza. Nagle Nathan usłyszał wystrzał. Rewolwer w rękach strzelca pojawił się niebywale szybko. Dopiero po ustaniu huku, kiedy Maria leżała na ziemi, Clyde krył się za wozem żołnierz dostrzegł przeciwnika leżącego na ziemi. Sam musiał się ukryć za wozem. Innego schronienia nie było pod ręką...

Deakin migał Morganowi co rusz między wrakami aut. Siwiejący wojownik chciał się zbliżyć do przeciwnika, którego - póki co - Nathan nie potrafił wypatrzyć. Padł strzał, ale Ezechiel biegł dalej. Gość z dwoma plecakami pojawił się nagle i zapierdalał jak biegacz olimpijski. Nathan wychylił się ze swojego schronienia, przycelował i strzelił. Trafił. Gość padł na ziemię, ale... po chwili wstał i ruszył - zdaje się jeszcze szybciej - w kierunku granicy nasypu. Nim żołnierz znowu przymierzył mężczyzna zniknął, a jego oczom ukazał się kolejny. Lont na łożu jego samopału właśnie się kończył więc Nathan musiał się schować. Padł strzał, pocisk zatrzymał się w wodzie wcześniej penetrując burtę - daleko od jego pozycji. Dało się słyszeć siarczyste przekleństwo Kinga, który w ostatnim momencie rzucił się na ziemię. Ta walka to był chaos...

Dwa strzały później chaos zniknął, a jedyny żywy przeciwnik ryczał z bólu pod nogami rewolwerowca. Kiedy Nathan pobiegł w tamtym kierunku gość był już nieprzytomny. Deakin nieźle go załatwił. Żył dlatego musieli go związać. Mimo iż było po wszystkim Nathanowi nie dawała spokoju jedna myśl: Jeden z nich uciekł. Oby nie wrócił tu z kolegami zanim dołączy do nich reszta. Co jak co, ale Randall Fray - poza chorobą psychiczną - miał argumenty siły, którym nieliczni daliby radę sprostać...


Radość Nathana kiedy zobaczył barkę przecinającą mętną wodę była nie do opisania. Zanim mógł ich zobaczyć rozmyślał czy aby wszystko poszło dobrze. Czy wszystkie ze strzałów należały do ich ludzi? Czy wszyscy ocaleli? Czy nikt nie był ranny? Dopiero siedząc z żoną i dziećmi przy ognisku mógł nacieszyć się spokojem. Śpiwory - owinięte wcześniej w wodoszczelne worki - utrzymywały w ich ciałach ciepło - przynajmniej do czasu aż wszystkie ciuchy im nie wyschną.


- Tato, czy ta dziewczynka przeżyje? - zapytała nagle czteroletnia Ewa.

- Pewnie, że tak... - odpowiedział lekko zaskoczony Nathan. - Ty też byłaś chora, Ewuniu, i wszystko jest już dobrze. - dodał ojciec ściskając filigranową dziewczynkę.

- Pan doktor jej pomoże tak samo jak pomógł Tobie i Twojemu braciszkowi. - rzuciła Samantha z nadzieją w głosie.

- Ten Pan jest bardzo smutny... - powiedziała jakby do siebie córka żołnierza.

- Martwi się tak samo jak ja z tatą się o was martwimy. - odparła matka. - Wszystko będzie dobrze...


Na twarzy nieznajomego malowało się zmęczenie. Jego rzeczy były brudne i przemoczone, a broni przydałby się serwis. Hełm i plecak wyglądały na wysłużone - podobnie jak ich właściciel, ale... W jego ruchach, zachowaniu Nathan widział coś więcej. W tym człowieku coś pękło lecz mimo to kurczowo trzymał się życia. Widział wiele, przeżył wiele, ale jeszcze nie nadszedł jego czas. Niewielu zostało wybranych aby nosić takie brzemię...

Jake siedział i masował dłonie, a Nathan czuł, że nie wie jak zacząć. Wolał milczeć niż powiedzieć coś nieodpowiedniego. Gdyby to on stracił kogoś ważnego... chyba wolałby pobyć sam ze sobą i wszystko sobie uporządkować. Pierwsze pytanie zadał Jake, a odpowiedź Sam - jak czasem nazywał żonę Morgan - nie należała do tych, które ktokolwiek chciałby w takiej sytuacji usłyszeć. Kobieta chyba to wyczuła szybko starając się usprawiedliwić, ale przerwał jej Wayland. Chyba dobrze, że to zrobił chociaż nieświadomie...

Gość okazał się jednym z Poszukiwaczy, którzy mieli sprawdzić trasę przez Palenisko. Croats, bandyci, a nawet ciężki los był przeciwko nim. Co zainteresowało Morgana mężczyzna mówił, że był w misji Ojca Gianni. Jego towarzysz Bill został porwany przez Croats, a po odbiciu wykrwawił się na śmierć. Jake był bezsilny. Morgan mógł jedynie sobie wyobrażać co tamten przeżywał.

Bardzo ważną informacją było też to, że jeden z jego ludzi to ten znaleziony w wodzie. Z wielką dziurą w klacie. Wyglądał jakby dostał z półcalówki. Nathan podejrzewał, że w wieży musiał znajdować się snajper, a jego znajomym mógł być ten pojmany przez Ezechiela rabuś. Były żołnierz aż nie mógł się doczekać jego panicznych wyjaśnień...


- No co Cię pojebało?! No przecież ja ci mówię, że jestem Czarnuch, człowiek, co ty?! - zawołał boleśnie jeniec.

- Mów czemu do nas waliłeś chujku… - wysyczał przez zęby Morgan groźnie.

Nathan pokazał synowi na matkę i dzieci. Ten skinął głową idąc do matki aby po chwili cała grupa zajęła się czymś zostawiając ojca samemu sobie. Zabawa z psem potrafiła ich zająć.

- No żeście wyszli z tunelu, brat mówił strzelaj, to strzelałem, no!

- Ten sam brat, który z dwoma wypchanymi plecakami uciekł nasypem, a Ciebie zostawił jak zbędny balast? - zapytał Morgan drążąc temat.

- Nie, nie z tym chujkiem, to ja się jeszcze policze! On wie! Drugi brat. - powiedział wciąż przestraszony, wskazując głową leżące obok martwe ciało.

- Kim był ten trzeci, który uciekł? - zapytał Nathan spokojnie.

- No też brat. - tamten dodał trochę mniej spanikowany.

- Szedłeś z braćmi i zaczęliście walić do pierwszych napotkanych ludzi? - zastanowił się Morgan. - To nie było zbyt mądre. Nawet jak mówisz prawdę to poczucie zagrożenia nie daje Ci przyzwolenia na strzelanie do ludzi. Dokąd i skąd zmierzaliście?

- Twój brat spanikował i kazał do nas walić? - wtrąciła się z pytaniem Maria.

- No! Tak, tak! Kazał strzelać, no! Tutaj szli my przez palenisko i zeszliśmy tu! I wtedy Wy!

Nathan spokojnie odsunął się o pół kroku dając gościowi odetchnąć. Pokazał na jeńca Waylandowi zachęcając snajpera do zadawania pytań. Sam miał już pewien szkic sytuacji, ale ciężko mu było uwierzyć, że dorośli goście, żyjący w takim świecie walą do każdej napotkanej osoby. To nie było możliwe…

- Dlaczego słuchałeś brata? Był najstarszy, czy najmądrzejszy? Czemu go słuchaliście? - zapytała Maria uważając, że spanikowanie to jedno, ale ten gość nie wydawał się zbyt bystry. Chyba, ze podgrywał, żeby ocalić tyłek…

- No kazał, no! Czy ja kogoś zabił? No nie! No to weźcie, puście! Brata zabiorę i pójdę!

Stojący z boku Nathan roześmiał się niemal do łez. Gość nie był bystry, ale żeby normalnych ludzi na takie numery brać… To dopiero był cyrk.

- On się chwali, że nikogo nie trafił. - powiedział do Randalla. - Zupełnie jak ty tylko na odwrót.

Maria przykucnęła obok głowy mężczyzny.

- Ten tam - wskazała brodą Fraya - to świr. Będzie cię kopał, bo lubi. Ten - wskazała na Nathana - wydaje się miły, na pierwszy rzut oka, ale ma rodzinę. Jak pomyśli, co się by mogło stać jego słodkim kurczaczkom... też cię rozwali, ale po kawałku. Pozostali mu pomogą, bo są wściekli i napompowani adrenaliną po tych... Krotsach. Mutantach. Więc przestań pieprzyć o swoich braciach tylko powiedz coś, co się im, nam, może przydać. Ja nawet osobiście wierzę w tą bajeczkę ze strzelaniem na rozkaz braciszka. Ale ich nie przekonam, niestety. - westchnęła, nieco teatralnie.

Mężczyzna spojrzał na kobietę ze strachem w oczach, po czym zaniósł się głośnym krzykiem.

- Przecież ja wszystko wam powiedział, no! Co wy ode mnie chcecie?! Źle zrobiliśmy, źle, ale teraz już puście, to ja brata do piachu zakopie i już nigdy z wami się nie pojawię!

Lynx trzymał się trochę z boku przez chwilę przysłuchując się głupkowatemu gadaniu rannego. Wreszcie nie wytrzymał.

- Co Ty za szopkę odpierdalasz Czarnuch? Strzelaliście bo jesteście zwykłymi bandziorami i jeśli o mnie chodzi Panowie i Panie - skłonił głową Marii, choć sam musiał przyznać, że pewnie wyglądało to komicznie. - to bym skurwysyna tu zostawił związanego, niech się mutanty nim zajmą. Nie chce gadać jego sprawa. - Przerwał na chwilę, chcąc sprawdzić jaką reakcję u więźnia wywołają jego słowa. Potem dodał: - Ilu was jest? Gdzie się zasadziliście?

- Ty, no! Tak nie! Zostawić skurwielom?! - Wypluł z siebie, ze strachem patrząc na nieprzenikniony mrok głębi tunelu. - Ja, dwóch braciaków i ojciec. W siedzimy ab.. ap.. abardamowcu! Ojciec tak na nią gada. No w wieży, no! Pójdziecie tam ze mną i się dogadamy! My was puścimy przez spalenisko, wy oddacie mnie! Będzie ynteres! Normalnie, nie trzeba zabijać!

Słysząc to do grupy zbliżył się Jake. Odwrócony od jeńca tyłem wyszeptał cicho do Lynxa.

- Nie ma takiej opcji. Skurwiele zabili dwóch moich ludzi i blokują cały trakt. Nie możemy tego zostawić.

Wayland spojrzał na Nathana, Jeffa i resztę. Ich twarze nie zdradzały zbyt dużo. Givens odpowiedział Jake’owi:

- Twoja sprawa chłopie, myślę, że mógłby nam się przydać, jednak nie ja tu dowodzę. Jeśli reszta się zgodzi jest twój. - Snajper zarzucił na plecy karabin i odszedł w stronę ogniska. On dowiedział się już tego co chciał, nie zamierzał decydować o życiu czy śmierci tego człowieka. Miał jeszcze parę rzeczy do zrobienia.

- Normalnie jestem kochanym człowiekiem… - powiedział Nathan patrząc na Marię, która już o tym wspomniała. - Ale… - zwrócił się do Jake’a. - Gość mógł postrzelić kogoś z mojej rodziny. Tak samo jego bracia czy ojciec. Poza tym jak atakują ludzi, są ofiary, naturalnie nie dam mu odejść. Zrób co należy. - powiedział do Jake’a i stanął z boku.


Jake wyciągnął z kabury długi nóż myśliwski. Ostrze złowrogo błysnęło w ostatnich promieniach słońca.

- A teraz gadaj, kto będzie na nas czekał, jak wyjdziemy z tego tunelu? - Zapytał i nie czekając na odpowiedź zagłębił płytko nóż w udzie tamtego. Jeniec zaskowyczał, jak oparzony.

- JA NIE WIEM! CO WY MNIE ŚWIRUSOWI?! JA NIE WIEM! PRZECIEŻ MIELIMY SIE DOGADAĆ! - darł się i wierzgał kiedy nóż delikatnie zagłębiał się w jego nodze.

- Przestań Jake! - syknęła Maria.

Nathan nawet nie drgnął. Kiedy Jake spojrzał na niego kątem oka ten jedynie przytaknął. Wiedział, że gdyby to on leżał ich obecny jeniec nie miałby nawet cienia litości…

- NO FACET! NO BŁAGAM! - Zawodził mężczyzna. - NO CO JA CI ZROBIŁ?! - Jake wyszarpnął ostrze i trzonkiem z całej siły zdzielił jeńca w szczękę. Ofiara wypluła kilka zębów obficie brocząc krwią. Pokrwawiony i zasmarkany ze łzami w oczach zwrócił się w stronę Marii. - No fabierz ode mnie, dzikfiego… - Wygulgotał.

- Gdzie?! - Wyryczał Jake wymierzając potężne kopnięcie w przyrodzenie tamtego. - Gadaj! - Jeniec jednak tylko skowytał z bólu.

-Jake! - Maria złapała mężczyznę za ramię i szarpnęła.- Przestań! Chcesz go zatłuc?!

- Dokładnie taki mam na skurwiela plan! - Krzyknął mężczyzna odpychając od siebie kobietę i raz za razem uderzając w głowę jeńca.

- Nie tak szybko, Jake. - powiedział Nathan. - Upewnij się, że naprawdę nic nie wie. Ta wiedza może uratować nie jednemu z nas życie… - Morgan nie lubił znęcać się nad ludźmi, a nawet był temu przeciwny, ale to był bandyta, który strzelał do jego grupy…

Jake wymierzył jeszcze jeden solidny sierpowy, po czym odrzucił od siebie półprzytomne ciało jeńca.

- Pierdolę to. - Powiedział i odszedł wzburzony.

- Słuchaj mnie teraz uważnie… - powiedział szeptem Nathan kiedy jeniec się ocknął nachylając się ku gościowi asekuracyjnie. - Powiedz mi co wiesz, a obiecuję, że nie będziesz już więcej cierpiał. Żadnych ciosów kolbą, napierdalania głownią noża w pysk, nic. Tylko powiedz co wiesz. Od jak dawna napadacie na podróżnych z braćmi? Gdzie się na nich czaicie? - głos miał spokojny, ale zanim tamten odpowiedział dokończył. - Wiedz jednak, że jak mnie oszukasz będziesz tak leżał wiele godzin, a ja nie będę w stanie zapewnić Ci bezpieczeństwa. Tak samo jak nadal będziesz milczał. Powiem więcej. Jak nic więcej nie powiesz będziesz tu umierał tak długo jak długo będziemy mieli ochotę. Rozumiesz? Czujesz swoją sytuację? Mów. Spokojnie. Kiedyś ktoś mi mówił, że nikt z wszystkimi palcami nie powie Ci prawdy, ale… Tobie dam szansę.

- A gófno Ci bede gadał! - Krzyknął mężczyzna obryzgując Nathana krwawą plwociną. - Miał być ynteres, mielimy się dogadać! A ty jakf mnie?! No jak mnie? - Jego głos zaczął się łamać, a z oczu spłynęły łzy. - No zobacz, co mnie zrobfił! No patrz! - Łkał gorzko, opuszczając rozbitą głowę tak, żeby Nathan mógł się jej przyjrzeć. - Mnie stąd zabfierz, daleko od dzikiego, no... - Jeniec próbował wstać na kolana, ale mocny uścisk Morgana przytrzymał go przy ziemi. Mężczyzna upadł, kładąc twarz na jego butach i próbując przylgnąć do nóg.

- Do fieży mnie zabierz i tam zapukasz do drzfi. Mój braciakf bedzie i otforzy i my was puścimy przez pogofrzelisko... Nafet dzikiego puścimy, tylko zabierz… - Wygulgotał, całkowicie się już rozklejając.

- Dobrze. - powiedział Nathan do jeńca. - Zabiorę Ciebie do brata, do wieży. Wiedz jednak, że kiedy mnie oszukasz albo spróbujesz jakiegoś numeru… Za tych ludzi ręczyć nie mogę, ale… Jak nas przeprowadzicie bez numerów puszczę Ciebie wolno. Ja… za nich ręczyć w pełni nie mogę. Nie za wszystkich. Teraz usiądź i się uspokój. Zaraz podam Ci wody i nieco opatrzę… - Nathan nie zamierzał się od jeńca oddalać, ale z tego miejsca mógł bez problemu poprosić o pomoc Cly czy Jeffa.

Fray z uśmiechem stał z boku i wszystkiemu się przyglądał. Nie zareagował ani gdy Maria mówiła o nim ani gdy Nathan do niego. Nie mrugnął też nawet gdy Jake popchnął Marię. Sytuacja zdawała się go bawić. Gdy Nathan stwierdził, że opatrzy jeńca i da mu wody to z jeszcze większym rozbawieniem spojrzał na Ezechiela. Była to jego cała reakcja. Maria wzruszyła ramionami i odeszła bez słowa. Adrenalina opadła i teraz czuła tylko znużenie. Usiadła przy ogniu patrząc ponuro na złomowisko zawalające przejście.
 
Lechu jest offline  
Stary 07-04-2014, 21:18   #52
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Nie mieli siły iść dalej. Przebijanie się przez tunel wyraźnie odcisnęło się na wszystkich, zwłaszcza na najmłodszych uczestnikach przeprawy. Szczególnie źle prezentował się stan dziewczynki, którą niósł jeden ze spotkanych uchodźców. Jej stan nie wróżył najlepiej, wyglądało na to, że cierpi na jakiś rodzaj astmy. Jej ojciec, czy raczej opiekun błagał o pomoc. Chyba zdawał sobie sprawę, że to, co ma przy sobie jest bezwartościowe i w gruncie rzeczy nie ma czym zapłacić za leczenie. Widząc niezadowoloną minę Clyde’a, zaczął się tłumaczyć.


- Większość gambli miałem w plecaku. Przedwojenna elektronika, trochę żarcia i leki na astmę. Człowieku, zgubiłem go zaraz przy wjeździe, jeden z tych potworków się go uczepił i musiałem zostawić. Umówmy się, że jak z moją małą będzie wszystko dobrze to wrócę po niego i Ci go przyniosę. Mogę go zostawić w misji, albo mam znajomego w obozie uchodźców, bo idziecie do Nashville, tak? - W jego głosie pobrzmiewała wyraźna nerwowość.

- Jeśli wrócisz do tunelu będziesz trupem, a jeśli umrzesz to nikt nie przyniesie mi gambli. - King mówił bardziej do siebie, niż do roztrzęsionego faceta, który był jeszcze gotów wcielić swój plan w życie i cofnąć się w czarną otchłań. - Może twoi kumple mają czym zapłacić?

- Poznałem ich wczoraj. Nie sądzę, żeby chcieli zapłacić. - Rzucił zgorzkniały. - Pójdę górą, wszystko będzie okej, przyniosę. - Spojrzał na swoją córkę. Dziewczynka oddychała coraz płycej. - Ma na imię Ira. Nie zabijaj jej stary, o kilka głupich gambli. - Wyskomlał wręcz załamanym tonem.

- No… dobra. - Clyde chciał zgodzić się w zasadzie od razu, w końcu chodziło o życie małego dziecka. Z drugiej strony starał się nie zapominać, że pomagając za darmo wkrótce zostanie z niczym. - Ale i tak uważam, że wracanie do tunelu to głupota. Co to za znajomy? I jak ty w ogóle się nazywasz?

Mężczyzna wyglądał, jakby kamień spadł mu z serca.

- Dziękuje, dziękuje. Jesteś człowiekiem. - Powiedział mocno ściskając Ci dłoń. - Nazywam się Kaspar Schmeling. - Z twardym akcentem wymówił zamerykanizowane nazwisko. - Z tamtą dwójką dużo nie gadałem. Jeden z nich to Przeszukiwacz z Nashville, a drugi chyba najemnik.

- A ten Twój znajomy w obozie uchodźców?

- Łapa, kiedyś miał zajazd w Pineville, ale zwinął interes. Teraz siedzi w obozie i czeka, aż będą wpuszczać.

- To jak poznałeś tę dwójkę? Przypadkiem?

- W tunelu serwisowym. Jak te potwory nas zaatakowały, to zaczęliśmy uciekać. Z przodu, to się, aż od nich mrowiło, więc skręciłem. Ten najemnik już tam był, zabarykadowany w jednym pomieszczeniu, ale nas wpuścił. - Mężczyzna zamyślił się na chwilę. - W sumie to uratował nam życie. Później pojawił się ten Przeszukiwacz, jeszcze z drugim. Też Croats ich nieźle urządzili. Ta sama historia.

Łapa… Bisley, Clarice. Imona same napływały to głowy speca. Plecak zszedł na dalszy plan, bo oto nadarzała się okazja podjąć niemal zupełnie wystygły trop.
- Ten Łapa, żyje jeszcze?

- No, żyje, żyje. Nawet całkiem nieźle. Kręci interesy z tarczownikami i uchodźcami, tak przynajmniej słyszałem. - Mężczyzna uśmiechnął się delikatnie, jak na myśl dawnego wspomnienia. - Zabiorę Irę do Gianniego, podleczę i pójdziemy do Nashville z jakąś grupą, to się dowiem dokładniej.

- Mówi Ci coś imię Clarice? Mogła mieć coś wspólnego z Łapą.

Kaspar zamyślił się na chwilę.
- Nie, chyba nie. - Widząc rozczarowanie na twarzy Clyde’a dodał. - Ale mogę się dowiedzieć. I się umówimy, na przykład za tydzień na Misji.

Cly pociągnęła speca drżącą dłonią za ramię.
- Wydaje mi się, że powinniśmy zaczynać. - Powiedziała wskazując na dziewczynkę.

- Niech będzie. Tylko nie daj się zabić za ten plecak, Kasparze. Nie jest wart czyjegoś życia.

***

Dziewczynka nazywała się Ira. Bliższe oględziny pozwoliły stwierdzić, że cierpi na astmę oskrzelową, a wizyta w zgrzybiałym tunelu wywołała ostrą reakcję alergiczną. Płytki kaszel i świst, jaki wydobywał się z płuc dziecka, nie pozostawiał złudzeń – jeżeli nie znajdą odpowiedniego lekarstwa rozkurczowego dziewczynka się udusi. Oczywiście najprostszym rozwiązaniem byłoby podanie inhalatora ze sproszkowanym preparatem, ale on znajdował się w plecaku, gdzieś w ciemnościach tunelu. Wtedy torba wydawała się pułapką, teraz jej zawartość mogłaby uratować komuś życie. Ironia losu.

Cly kontrolowała stan dziecka, odgarnęła pył i kurz wokół głowy pacjentki i ułożyła ją w odpowiedniej pozycji. Jej ruchy były pewne i precyzyjne, nie było możliwości by nie robiła tego wcześniej. Najwyraźniej milcząca dziewczyna miała wykształcenie medyczne, bardzo możliwe, że była kiedyś pielęgniarką. Zanim stała się zwykłą ćpunką. Naukowiec pokręcił głową i zajrzał do torby w poszukiwaniu czegoś rozkurczowego. Pigułki przeciwbólowe, antybiotyki, leki przeciwzakrzepowe, preparat odkażający, morfina… Obok upchnięte były paczuszki z narkotykami. Mogły być niezwykle szkodliwe, zwłaszcza kiedy służyły wyłącznie do odurzenia, ale w podbramkowych sytuacjach niewielkie ilości narkotyku pozwalały oszukać śmierć. Niestety żaden ze specyfików trzymanych w torbie nie posiadał właściwości rozluźniających.

Kolejna paczuszka, kolejny woreczek, oddech dziewczynki przechodził w gwizd. Cly syczała, żeby Clyde się pospieszył, jednocześnie gładząc dziecko po głowie. To nie pomagało. Bandaże, igły, strzykawki… Pomału King zaczynał dostrzegać, że ratunek jest niemożliwy. Nożyczki, koagulant… W jednej z bocznych kieszeni, w niewielkim futerale umieszczone były trzy ampułki. Surowica przeciw tężcowa, adrenalina. Oczy speca rozszerzyły się w nagłym olśnieniu. Adrenalina! Poza chwilowym podniesieniem wydolności, podnosiła ciśnienie i powodowała rozkurczenie oskrzeli. Środek był jednak przeznaczony dla dorosłego mężczyzny, który u małej Iry mógłby wywołać zawał. Musiał jednak zaryzykować. Nauczyciel wyjął strzykawkę i nabrał minimalną dawkę z ampułki, Zdezynfekował miejsce nakłucia i podał lek. Dziecko na kilka chwil zupełnie przestało oddychać, po czym jego klatka piersiowa znowu się uniosła, tym razem bez koszmarnego świstu. Lekarz i pielęgniarka odsapnęli jak po sprincie. King zebrał swoje rzeczy, wstał i spojrzał na Latynoskę. Cly miała marsową minę, ale mimo to kiwnęła specowi głową, być może z aprobatą.

***

Potem przyszedł Fray. Czy jego towarzystwo było mu potrzebne? Trudno powiedzieć. Rozmowa z nim przyniosła jeszcze większy mętlik w głowie. Pod obliczem zimnego zabójcy zaczął dostrzegać inną, bardziej ludzką twarz. Do tego jego przeszłość… Czy to możliwe, żeby mężczyzna naprawdę był hibernatusem? Od samego wspomnienia tej nazwy zaczęła boleć go głowa, jakby nagle dopadła go migrena.


Wkrótce ból minął. King wpatrywał się tępo w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą siedział Randall. Wstał, ziewnął i przytrzymując zsuwający się z ramion koc ruszył do ogniska, przy którym siedział Jake. Reszta nie przesłuchująca aktualnie więźnia, albo grzała się razem z nim, albo siedziała skulona za przerdzewiałymi wrakami. Zawalony tunel tworzył tutaj lekkie podejście usypane z gruzu i przerdzewiałego żelastwa samochodów. Z góry sączyło się światło szarego popołudnia. Co i rusz na głowy sypał się rzadki szary pył zagarniany przez wiatr hulający na powierzchni. Clyde przycupnął na starym fotelu wywleczonym z pobliskiego wozu. Tapicerka byla zszarzała od deszczu, ale przynajmniej nie była zimnym betonem.

- Nazywam się Clyde. Ty jesteś Jake, prawda?

- Tak. Herbaty? - Zapytał podając Kingowi zmaltretowany, metalowy kubek z wystygłą, mętną cieczą.

- Jasne, dzięki. - Clyde przyjął naczynie z napojem. Przed wzięciem pierwszego łyku spec powąchał zawartość. Herbata nie pachniała najlepiej, ale chyba była zdatna do spożycia. Wody nie odmawiało się w zasadzie nigdy. - Jesteś stąd, tak?

- W sensie z Nash? Nie, z Pineville. - Jego obliczę spochmurniało, kiedy wymienił nazwę enklawy.

- Tak… - Nauczyciel nie chciał silić się na słowa pocieszenia. Wszyscy już dobrze wiedzieli jak bardzo oberwało Pinneville. - Powiedz mi, czy macie jakikolwiek kontakt z kimś z zewnątrz, jakieą karawany, grupy najemicze? Czy wojna odcieła wszystkie szlaki?

Mężczyzna spojrzał nieufnie.
- A po co Ci to wiedzieć?

- Będę z Tobą szczery. Trafiłem tutaj wbrew swojej woli, ja i kilkoro innych. Porwano nas, ale udało nam się zbiec. Chciałbym się stąd wydostać, najlepiej na wschód do Nowego Jorku. - Clyde jakoś dotąd nie zastanawiał się nad tym na poważnie, ale teraz tych kilka naprędce wypowiedzianych słów brzmiało jak plan.

Mężczyzna zastanowił się kilka chwil.
- Południe kompletnie siadło. Straciliśmy tam kilka karawan, jak mutki zerwały zawieszenie broni. Na zachodzie jest strefa, więc tamtędy też raczej nie...

- Strefa?

- Osiedla mutantów. - Przerwał swój wywód. - Pinneville było na wschodzie, ale ciężko powiedzieć, kiedy rozwieje się opad. Zostaje tylko północ. Jeżdżą tam większe karawany z Federacji i 8 Mili. Tarczownicy dalej trzymają tam szlaki i póki brudasy nie przekroczą rzeki, albo nie zdobędą “Nadziei”, będzie się stamtąd dało wjechać i wyjechać. - Zamyślił się na chwilę. - Zresztą, jak przekroczą rzekę, to już nie będzie Nashville.

I tego King obecnie obawiał się najbardziej, że nieważne jak bardzo teraz się nie sprężą, mogą zostać zwyczajnie odcięci przez toczący się wokół nich konflikt.
- Można się podpiąć pod jakąś karawanę? Najmują specjalistów, albo handlują miejscówkami?

- Nie wiem, ciężko powiedzieć. Ale na pewno trochę ludzi zapłaciło za wyjazd z miasta, w jednej z takich karawan. Tyle, że ciężkie gamble.

Spojrzenie machinalnie padło na wóz. Ciężkie gamble to całkiem trafne określenie.
- A ewentualnie na piechotę? Są jakieś bezpieczne osady po drodze?

- Na północ? To chyba tylko Evansville i Louisville. Ale one wcale nie są blisko. Jeszcze jest Saint Louis, ale wszyscy z Nash, krzyczą, że powinniśmy wypalić to miejsce do gołej ziemi i nie sądzę, żeby ktoś chciał Cię tam zabrać. Nawet nie wspominaj nikomu, że chcesz w tamtą stronę. - Wziął głębszy oddech. - Zresztą, to pewnie się stanie, jeżeli wygramy tutaj. Cotard tego tak nie zostawi.

- O co chodzi z tym Saint Louis? - King wolał wiedzieć w co może się ewentualnie wpakować

- Daleka droga do domu, co? - Zażartował Jake. - Mutki i ludzie żyją tam na równych prawach.

- Owszem, daleka. - Clyde nie miał ochoty zwierzać się ze swojego życia temu człowiekowi. Ostatnio zbyt często wywlekał rzeczy, które powinny zostać w bezpiecznym ukryciu, tam gdzie nie będzie musiał przerabiać ich na nowo.
- A samo Nashville, jak się trzyma?

- Przed Cotardem było tragicznie. Traciliśmy ludzi, teren, odcinali nas od dostaw. Teraz jest lepiej. Odzyskujemy miasto, wygrywamy potyczki, szykujemy enklawę do obrony. - Zaciął się na chwilę. - Tyle, że chyba nawet Cotard nie przewidział opadu.

Nagle do dyskusji włączył się zamaskowany mężczyzna.
- Borgo też nie przewidział. - Rzucił nie odrywając się od rozłożonego na części karabinu.

- Nie przewidział? To skąd ten opad? Myślałem, że to robota mutantów. - King był szczerze zdumiony takim obrotem spraw.

- Gdybym wiedział - Najemnik mówił dalej nie patrząc w waszą stronę. Jego głos był chropowaty, jak palacza z kilkudziesięcioletnim stażem. - obie strony wysłałyby mnie daleko stąd na wozie pełnym gambli. - King mógł się założyć, że tamten pod maską się uśmiechał patrząc na pojazd, jaki tu przyciągnęliście. - Jedno z mutanckich osiedli też dostało Opadem. Podobno wołają, że zrobili to ludzie. Ludzie z Pinneville, że pomordowali ich mutanci. A wojna dalej trwa.

Jake ze złością rzucił kawałek betonu w stronę wody.
- To gówno tutaj nigdy nie jest proste.

- A kim Ty w zasadzie jesteś? - spec zwrócił się w stroną zamaskowanego najemnika - I skąd wiesz o czym mówi się wśród mutantów?

Mężczyzna długo nie odpowiadał, zręcznymi ruchami składając i ładując swój karabin.
- Nikim, tak jak Ty, Jake, albo ten, którego związaliście, czy pozostali, którzy skatują go na oczach dzieciaków. Nikim.

Spec poczuł, że Jake położył mu dłoń na ramieniu i mocno je uścisnął.
- Pewnych rzeczy, nie warto drążyć, wierz mi.

No tak, tacy jak Randall Fray w końcu nie biorą się z nikąd prawda? A ten typ może być z gatunku tych, którzy nawet nie mają ochoty z Tobą pogadać nim wpakują Ci kulkę. Mimo to nauczyciel zignorował radę Jake’a.
- Jestem Clyde. - wyciągnął rękę w przyjaznym geście - Nie chcesz, to nie mów jak się nazywasz, ale siedzimy razem przy ogniu. To już coś.


Zamaskowany mężczyzna wstał i zbliżył się do ognia. King ponownie nie mógł wyjść z zadziwienia dla gabarytów najemnika. Spod wielokrotnie spiętych szmat dostrzegł kamizelkę kuloodporną z rodzaju tych, które produkowane były dla wojska. Reszta jego sprzętu mówiła wyraźnie, że mieli przed sobą weterana niejednego starcia.
- Silny. - Powiedział ściskając rękę naukowca, dłonią obleczoną w skórzaną rękawiczkę. Usiadł obok przyglądając się scenie z jeńcem.
- Dlaczego ich nie powstrzymasz? - Zapytał spokojnym, a może nawet trochę kpiącym tonem.

- Nie posłuchają. Część może i by się opamiętała, ale ten kowboj… To wściekły pies. Współczucie zostawił w Teksasie chyba jeszcze przed wojną. Zresztą… - nauczyciel zasępił się - ...co ja mogę.

- Marna wymówka, żeby nie uratować facetowi życia. - Powiedział tamten, poprawiając gogle na twarzy. - Zresztą i tak powie wszystko, co chcecie usłyszeć.

- Łatwo mówić komuś o Twoich gabarytach. Gromada facetów ze spluwami rzadko zmienia zdanie, tylko dlatego bo jakiemuś naukowcowi nie podoba się to co robią.

Ten znów się przez chwilę nie odzywał, wsłuchując się w krzyki jeńca. W końcu sięgnął do plecaka i wystawił z niego rurkę do camelbaku, którą wpuścił pod chustę zasłaniającą twarz.
- Nie sądzę, żeby Ci się nie podobało. Jest Ci to wręcz na rękę. Kolejny robak do zgniecenia na waszej drodze. Ty masz czyste ręce, jesteś tylko lekarzem, naukowcem… Tamci robią brudną robotę za Ciebie, a przy tym Cię chronią, bo wiedzą, że mogą na tobie zarobić. I tak jakoś idzie… - Pokiwał głową w zamyśleniu. - Zwyczajnie, gówno Cię to obchodzi… Clyde.

Pomimo zmęczenia w głowie mężczyzny się zakotłowało. Kim on jest, żeby to oceniać? Cóż… prawdopodobnie kimś za kogo cały czas King nieudolnie próbuje uchodzić, jednak nie daje mu to prawa, by wyciągać tego typu wnioski. On nie prosił się wcale o swoją pozycję, zresztą każdy powinien decydować za siebie.
- Mylisz się. Wcale gówno mnie to nie obchodzi. - King wstał gwałtowanie zrzucając z siebie koc, mimo zmęczenia. Zatoczył się lekko i popatrzył przez chwilę z góry na Silnego. - A co Ty byś zrobił na moim miejscu, co? Wszedł tam jak ostatni sprawiedliwy i powiedział żeby przestali, a oni zwyczajnie by to zrobili?

Mężczyzna wpatrywał się w Kinga przez długą chwilę. Nauczyciel mógłby przysiąc, że patrzy mu prosto w oczy, mimo tego, iż ciemne gogle nie zdradzały niczego. Po chwili trzykrotnym gestem dłoni wskazał na zawieszone na pasie Kinga pistolety.

- Mam ich zabić. To jest Twoje rozwiązanie?

- Silny trochę przesadzasz. - Wtrącił się Jake. Mężczyzna jednak nie odpowiedział na jego uwagę.

- Nigdy nie zaczynaj walki, której nie możesz wygrać. - Rzucił kpiąco Silny. - Proszę Cię, wydajesz mi się dużo mądrzejszy niż to... Przecież nie powiedziałbym daj się rozstrzelać, przez pięciu rozjuszonych mężczyzn… - Kolejny krzyk rannego poniósł się po tunelu. - Akt łaski, Clyde.

- Morderstwo to żaden akt łaski, nie dla mnie. - Spec obrócił się i zważył swoje słowa. To nie było ani proste ani oczywiste, nawet jeśli tylko siedzieli przy ogniu. - Każdy patrzy na to inaczej, ale jak długo żyjemy będziemy cierpieć. Wiem, że to brzmi idiotycznie, jednak ból nie jest najgorszym co może nas w życiu spotkać. Świat już dawno przekroczył granicę, gdzie ból jest granicą. - przypominało to trochę Frayowe gadanie, tylko trochę - Może i pójdę zobaczyć co z więźniem. Najwyżej nic nie wskóram.

Gdy King odwrócił się mężczyzna znów się odezwał.
- Nie myśl, że jesteś lepszy od pozostałych. Liczysz na to, że Ci psychopaci zanim go rozerwą dowiedzą się ilu ich jest i gdzie będą na nas czekać, kiedy wyczołgamy się z tego tunelu. Wszyscy jesteśmy tacy sami. Próbujemy przeżyć za wszelką cenę.

- Nie jestem lepszy od innych! - Krzyknął Clyde. - Przestańcie wszyscy to powtarzać. Robi mi się niedobrze od tego wszystkiego. Wolicie się wszyscy pozabijać, proszę bardzo, nie jestem jakimś cholernym aniołem miłosierdzia, żeby ratować cały świat. Tamten gość sam zaczął do nas strzelać, prawie rozwalił mi głowę z samopału. Niech teraz sam im tłumaczy, dlaczego powinni zmienić zdanie.

Spec usiadł gwałtownie na starym fotelu samochodowym, zamotał się w koc i zapatrzył w ogień.

- A kim ty jesteś, że tak sobie wszystko osądzasz, co?

- Nikim, Clyde. Nikim.

***

King siedział dłuższy czas unikając spojrzenia Silnego. Jego słowa były bardzo niesprawiedliwe, choć trudno było się z nimi nie zgodzić. Wszyscy wysługiwali się sobą wzajemnie. Część z nich znała się ledwo kilka dni, nic o sobie nie wiedzieli za wyjątkiem kilku ogólników pozwalających się zaszufladkować w sztywne ramki. Lynx - najemnik z przeszłością, były żołnierz, oportunista, Nathan - zatroskany ojciec, także żołnierz, poza rodziną w zasadzie nikt się dla niego nie liczył. Cly - zgorzkniała, zrezygnowana ćpunka, najwidoczniej pielęgniarka. Ezechiel - kowboj z Teksasu, bez sumienia i bez skrupułów, opanowany rządzą zemsty wrak człowieka. A reszta? O rodzinie Nathana niewiele mógł powiedzieć. Te nieliczne chwile, gdy był dopuszczany do dzieciaków, by podać im leki, były wszystkim na co pozwalał Morgan Z tych którzy przetrwali, z karawany, paradoksalnie najwięcej dowiedział się o Frayu. Kiedy się dobrze zastanowić to nie był taki straszny, choć nie znaczyło to, że zaczynał go lubić. Po prostu nie spinał się już na jego widok. Kto wie, czy kiedyś tego nie pożałuje. Za to Maria wciąż pozostawała zagadką. Kilka miesięcy wspólnej niewolni powinno zbliżyć ich choć w minimalnym stopniu, jednak wciąż dzielił ich ogromny dystans. Złapali ją na farmie w Teksasie, była krewną Ezechiela, ma romans z Randallem, jest przerażona. W zasadzie na tym kończyła się lista rzeczy które mógł o niej powiedzieć.

W końcu byli też pozostali. Jacob, Ridley, Joshua. Z niektórymi widział się przez kilka miesięcy, może nawet zżył i złapał nić porozumienia. Wszyscy stali się zjawami, które będą ich nawiedzać w chwilach takich jak ta. Może z czasem odejdą w niebyt jak wszyscy inni, których stracili, bądź stracą po drodze. Kierowca z Detroit był z nimi krótko, w zasadzie nie zdążyli nawet na poważnie porozmawiać. Miał jakąś dziewczynę, Kate. Pewnie czeka gdzieś na niego, ale też nie żyje. Jacob - narwany, prostolinijny, rozbity wewnętrznie. Gość, który grał twardziela, bo tylko to umiał, bo tego nauczył go świat, jednak była w nim ludzka nuta. Mimo to nie wytrzymał próby czasu, starł się z Frayem. Ta zadra chyba na zawsze pozostanie między nimi. Zabójca Jacoba, choć dokonał swej zbrodni pół świadomie, wciąż nie był bez winy. Ostatnim z nich był Ridley. Szczęśliwiec, Łowca z Miami. Zniszczony życiem, wypalony, zbyt często zaglądający do kieliszka. Jeszcze dwa dni temu rozmawiali o Vegas, a teraz już go nie było. Zastrzelony przez Waylanda. Kolejna zadra. Ile ich jeszcze będzie? Czy powtarzalność tego schematu w jakiś sposób go nie usprawiedliwia?

Z drugiej strony ciekawe co inni mogliby powiedzieć o nim? Chyba nie chciał wiedzieć. Kilka słów Silnego uświadomiło mu jak w gruncie rzeczy źle znosi krytykę swojej osoby. To czego nie dokonało osiem miesięcy poniżania, bicia i głodzenia, udało się kilku prostym słowom gorzkiej prawdy. Mógł zaprzeczać, ale rzeczywiście po cichu liczył, że inni utorują mu drogę do wolności. Że nie będzie musiał ubrudzić sobie rąk, schowany bezpiecznie za konwenansami. Czas pokaże, czy nie będzie musiał w końcu złamać swoich zasad.
 
Dziadek Zielarz jest offline  
Stary 08-04-2014, 23:42   #53
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Rozmowa z Ezechielem przebiegła źle.

Wiedziała, że prędzej czy później mężczyzna się zorientuje w jej roli, powinna sama mu wszystko opowiedzieć, ale nie mogła się zdobyć na szczerość. Palący wstyd odbierał jej głos, paraliżował mięśnie za każdym razem, kiedy próbowała. Może gdyby Fraya nie było obok nich.. było by jej łatwiej.

Ezeachiel był wściekły, miał prawo do tej złości, zawiodła go, zdradziła zasady, które wyznawał, które wyznawali na farmie. Zdziwiła się nawet, że nie podniósł na nią reki. Gdyby ojca doprowadziła do takiej wściekłości… Jej nigdy nie skarcił – nie miał powodu, zawsze dobrze się zachowywała - ale bracia dostawali. Zasady były klarowne – starszych się słucha i szanuje, nie pyskuje się, nie wykłóca. Odpowiada na pytania, niczego nie zataja. Miał prawo do tej wściekłości, miał nawet prawo ją uderzyć.

Nie pobiegła jednak za nim, nie przeprosiła za swoje zachowanie. Choć powinna, starszym należał się szacunek, od małego była tego uczona. Ojciec nie żył, Deakin był jej najbliższym krewnym. Technicznie rzecz biorąc była mu winna posłuszeństwo, równe temu, jakie powinna okazywać ojcu.
Ale w tym momencie nie była do tego zdolna. Odeszła na bok, ciągle zaciskając pięści. Usiadła poza zasięgiem światła rzucanego przez ognisko.


- Dobrze się czujesz? Jakoś nam się udało przejść ten cholerny tunel – usłyszała czyjś cichy głos. Drgnęła zaskoczona.
Lynx. Nie zauważyła go, szukała samotności. Jednocześnie poczuła ulgę, że to on.
- Byłam pewna, że tam zostaniemy na zawsze - odpowiedziała, jeszcze cichszym głosem. Potrzebowała kilku chwil, żeby zebrać myśli, powściągnąć emocje. - I tak utknęliśmy... - wskazała brodą na rumowisko. W jej oczach zamigotał niepokój, zastępując wcześniejszą złość. - Idziesz tam?
- Ktoś musi… ale nie idę sam, Silny i Ezechiel idą ze mną. Jak już mowa o Ezechielu…
- przerwał na chwilę, jakby zastanawiał się jakich słów użyć - o co Wam poszło? Jak nie masz ochoty o tym mówić, nie odpowiadaj, nie obrażę się - powiedział nieco żartobliwie.
Przygryzła wargę i uciekła wzrokiem, wyraźnie czymś zawstydzona. Milczała. Kiedy już wydawało się, że tak zostaną, siedząc w ciszy, odezwała się w końcu.
- Obraziłam go. Zachowałam się niedopuszczalnie. Jestem mu winna posłuszeństwo. Krzyczałam zamiast okazać szacunek. On ma prawo pytać. Wiedzieć.
Opuściła głowę.
- Pytał o wydarzenia na farmie. I Fraya. Był zły.
- Zauważyłem -
odpowiedział krótko.
Potem dodał: - W sumie wybrał sobie kiepską chwilę na pytania o takie wydarzenia… chociaż, na rozmowy o czymś takim nigdy nie ma dobrej pory.
Dłubał coś przez chwilę przy swojej broni, jakby po raz kolejny sprawdzał czy wszystko jest w porządku. Wreszcie z nieco ściśniętym gardłem zapytał: - Czy Ty i Fray? Jesteście… - głos robił mu się sztywny - jesteście razem?
Zaczerwieniła się, tak mocno, że było to widoczne w półmroku korytarza. Znowu milczała długą chwilę.
- Nie wiem. Nie. Nie ja o tym decyduję. Nie. To nie tak.- wyrzuciła z siebie w końcu. Kolejna pauza. Zbierała sięna odwagę. To dziwne, ale chyba wolałaby przejść na powrót przez tunel niż opowiadać o tamtych wydarzeniach. Słowa jednak niosły ulgę, choć smakowały gorzko. Wypluwała je powoli.- Fray był nadzorcą. Tam... W karawanie... - zamilkła znowu, szukając słów. - Mogli mnie mieć wszyscy... Fray zdecydował, że będzie mnie miał na wyłączność. Zgodziłam...zgadzałam się.
Zacisnęła szczęki.Teraz i tak nie było odwrotu.
- Wiem, co myślisz. Nie musisz nic mówić. Ezechiel... Masz mnie teraz za ladacznicę, jak on. Nie zdążył powiedzieć, ale tak myśli. Dlatego był zły.

Ręce snajpera zacisnęły się mimowolnie. Trochę chrapliwie odpowiedział: - Nie, nie mam, akurat ja jestem ostatnią osobą, która by mogła Cię osądzać. Zrobiłaś to bo chciałaś przeżyć, ja też robiłem rzeczy z których nie jestem dumny. Najważniejsze… - słowa zrobiły się cieplejsze - … najważniejsze, żebyś Ty tak o sobie nie myślała. Bo Cię to będzie niszczyć… wiem co mówię. Nie jesteś taka, widziałem jak w tunelu pomagałaś Samancie z dzieciakami, mi to przyszłoby trudniej niż strzelanie. Jeśli chciałabyś kiedyś w przyszłości nauczyć się strzelać na przykład, to daj znać, z chęcią Ci pomogę. Może świadomość, że potrafisz się obronić w jakiś sposób Ci pomoże?
Wypuściła wstrzymywane od jakiegoś czasu powietrze.
- Skoro ty rozumiesz, to może Ezechiel też pojmie... To straszne, kiedy rodzina cię potępia. Może zrozumie... Zachowałam się niezgodnie z zasadami. Kobieta nie powinna bez miłości oddawać się mężczyźnie. To niemoralne. Powinna walczyć, nie ulegać. - westchnęła znowu. - Może mi wybaczą.
Spojrzała na Lynxa, nieśmiało.
- Potrafię strzelać. Z karabinu. I colta. Tylko nie do ludzi.

- Zrobiłaś co uważałaś za słuszne, myślę, że reszcie nic do tego. Ezechiel to zaakceptuje albo nie. Co do strzelania, jak będziemy mieli chwilę, to pokaże Ci kilka przydatnych sztuczek, nie nauczę Cię zabijania, bo szczerze powiedziawszy nie wiem czy bym umiał. To pewnie kwestia konieczności i danej sytuacji, niemniej możesz liczyć na moją pomoc jakby co.
Nie rozumiał, co znaczy wyłączenie z rodziny we wspólnocie, gdzie rodzina była wszystkim. Odrzucenie. Ale dał jej odwagę. Spojrzała na niego znów, sprawdzając, czy mówi poważnie, czy na pewno jej nie potępia. Coś na jego twarzy, w jego oczach ją przekonało.
- Dziękuję. Za wszystko... Będziesz na siebie uważał, tam, obiecujesz? Nie zniosłabym, nie... - zmieszała się, więc dodała tylko. - Powodzenia, Lynx.



Ezechiel odpoczywał, nie podeszła, przysiadła niedaleko. Czekała, w dziwnym stanie półsnu, półświadomości, drzemała, nie chcąc przegapić momentu ich wejścia na rumowisko. Nie mogła pozwolić mu odejść bez słowa. Nie teraz, kiedy w końcu zebrała się na odwagę.

Kiedy ten podniósł się w końcu, przygotowując z Lynxem i jeszcze jednym nieznajomym do wejścia na rumowisko, podeszła do niego.
- Chciałam przeprosić za moje zachowanie - powiedziała cicho. - Wybaczysz mi?
Spojrzał na nią surowo, ten wyraz twarzy chyba najbardziej do niego pasował i wychodził mu zapewne mimowolnie przy każdej nadarzającej się okazji. Zaprzeczająco pokręcił głową. Skuliła ramiona, szykując się na kolejne ciężkie słowa. Zaskoczy ją jednak. Znowu.
- Nie ma sensu przepraszać – odparł. - Jeśli tak ci łatwiej, skup się na tu i teraz. - Można było odnieść wrażenie, że przez ten krótki moment Ezechiel był nawet wyrozumiały, choć wcale to do niego nie pasowało. Ściszył głos. - Fray to sukinsyn gorszy od Dentysty, ale nam pomoże, a my pomożemy jemu. Czas jednak żebyś się zastanowiła czego chcesz i ile jesteś w stanie zrobić by to osiągnąć. - Pokiwał głową. - Musisz zdecydować.
- Nie rozumiem. O czym mam decydować?
- Co teraz zrobisz. Niedługo ta chora wędrówka się skończy. Wtedy ja i Fray, może ktoś jeszcze, ruszymy za Dentystą.
- Po co?
- Żeby go zabić.
- Po co?
- powtórzyła, tym razem z wyrazem kompletnego niezrozumienia na twarzy.
- Bo na to zasłużył - odparł. - Czy muszę wymieniać powody?
- Nie, nie.
– pokręciła szybko głową. Nie było teraz czasu, aby tłumaczyć mu, że zemsta nie ma sensu, nie prowadzi do niczego dobrego.
- Przepraszam, ze nie okazałam ci należnego szacunku.
Machnął leniwie ręką. - Wybacz, że na ciebie naskoczyłem. - Nie powiedział nic więcej, widać było, że te słowa łatwo nie przeszły mu przez gardło. - Wybacz staremu prykowi, panienko Deakin - rzucił z nagłą lekkością.
Odprężyła się. W oczach zamigotała jej ulga.
- Jesteś teraz moim najbliższym krewnym, Ezechielu Deakin. Masz prawo pytać a ja powinnam odpowiadać, zamiast zachowywać się niewdzięcznie. Ojciec nie byłby ze mnie zadowolony...
Spojrzała mężczyźnie w twarz.
- Co chcesz wiedzieć?
Westchnął. - Chce wiedzieć czy jesteś po mojej stronie. Czy wiesz coś więcej o pozostałych. Coś co może nam pomóc, albo coś co może nam zagrozić. Wystarczyło mi spojrzenie bym zrozumiał jakim człowiekiem jest Frayem, ale gdybym wiedział więcej… - Znów na moment zacisnął pięści. - Sam nie wiem. Nie lubię być zaskakiwany.
- Przepraszam.
- powtórzyła. - Jesteś bratem, mojego ojca, zawsze będę po twojej stronie.
Nabrała powietrza, jak przed zanurzeniem głowy w wodzie. Wóz albo przewóz.
- Co do Fraya... wstyd mi, ale lepiej, żebyś to usłyszał ode mnie. W karawanie... Sypialam z nim. Z własnej woli. Nie zmusił mnie.
Jego paznokcie aż wbiły mu się w skórę. - Dlaczego? - spytał, lecz po chwili odwrócił wzrok. - Nieważne. Nie musisz się tłumaczyć.
- Ezechiel - złapała mężczyznę za rękaw. W jej głosie była desperacja. - Albo wszyscy, z przymusu, albo tylko on. Co miałam robić? Nie odtrącaj mnie, postaraj się zrozumieć.
- Nigdy nie odtrącam rodziny
- odpowiedział rewolwerowiec - Są sytuacje, które wymagają poświęceń - rzucił nieco naiwnie i dobrze zdawał sobie z tego sprawę - a to chyba była dobra zagrywka taktyczna. Fray miał jakiś posłuch, więc to wykorzystałaś. Rozumiem.

Odetchnęła, jej ciało rozluźniło się zauważalnie.
- Dziękuję. Uważaj tam na siebie. - wskazała zwalone przejście.
Rewolwerowiec skinął głową. - Odpocznij trochę - rzucił tylko.

Przez sekundę miała ochotę przytulić się do niego, jak kiedyś, kiedy była mała dziewczynką, a ramiona ojca wyznaczały granice bezpiecznego świata. Ale tym razem zabrakło jej odwagi.
Przysiadła na piętach i patrzyła, jak odchodzą – dwóch mężczyzn, którzy zaczęli wyróżniać się z szarości otaczającego ją od kilku miesięcy świata.

„Pod Twoja opiekę uciekam się,
święta Boża Rodzicielko,
moimi prośbami racz nie gardzić
a od wszelkich złych rzeczy
racz ich zawsze wybawiać”.


Słowa wymknęły się z zakamarków jej pamięci, dawno zapisane, wyryte w dzieciństwie zapomniane. I przypomniane nagle, w jednym momencie. Zadrżała.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 09-04-2014, 15:35   #54
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Podziękowania dla Dziadka Zielarza i Bebopa

Randall nie odezwał się ani słowem podczas przesłuchania. Nie dlatego, że nie chciał znać odpowiedzi. Od tego zależało jego przeżycie. A reszta nie zadała paru kluczowych pytań. On by je zadał. Nie robił też tego z wrażliwości. Sam by gorzej oporządził jeńca. Bardziej go interesowało z kim podróżuje. I dostał odpowiedzi. Ale nie wszystkie naraz. Jednak zanim miał przejść do dalszej części gry podszedł do Kinga, musiał coś załatwić. A po za tym lubił rozmawiać z specem.
- Co tam doktorku? Wypstrykaliśmy się z pestek, przemokliśmy ale żyjemy.

King tylko pokiwał głową, ciągle otrząsając się z okropności tunelu. Kilka nerwowych chwil więcej i mogło być po nich. Nawet nie chciał myśleć co by się stało, gdyby nie przypomnieli sobie o pochodniach. Do tego jeszcze cała ta sprawa z dziewczynką. W pierwszym odruchu Clyde chciał jej pomóc, jednak po bliższych oględzinach okazało się, że jej stan był conajmniej beznadziejny. Szanse na przeżycie malały, zwłaszcza że w torbie Zszywacza nie było żadnego porządnego inhalatora. Dziecko cierpiało na nietypową odmianę astmy, a przeprawa przez zatęchły, zagrzybiały tunel wcale nie była najlepszą kuracją. Co Ci ludzie sobie myśleli, do cholery, żeby targać astmatyka przez takie miejsce? Dlaczego to zawsze jemu przydarzają się takie sytuacje? Dopiero teraz zastanowił się co z tego będzie miał, za co uzupełni leki i kupi jakieś żarcie od handlarzy. Parszywa sprawa.

- Tak, Randall. - odparł w końcu spec wycierając dłońmi zmęczoną twarz - Żyjemy.
- Widze, że jesteś zajechany to przejdę do rzeczy. Wypstrykałem się z naboi w tym tunelu a niezbyt chce używać tego zdobycznego szajsu. Łowcom zabrałem sporo naboi gumowych, dałbyś radę je otworzyć i wypełnić czymś sensownym? Będę wdzięczny.
- Wdzięczny
- King poobracał w głowie to słowo - Gdzie się podział, wielki straszny nadzorca? - Clyde prawie się uśmiechnął.
Fray wzruszył ramionami.
- Nie wiem czemu tak mnie widzicie. Póki co nie licząc Ciebie zrobiłem chyba najwięcej dla ogółu. Nie będe już budował swojego ego wymieniając zasługi. A i tak każdy widzi tylko, że potrafię o siebie zadbać w nie do końca akceptowalny przez innych sposób. I nie uzasadniam tego moralnością, wrażliwością czy dobrem innych a tylko własnym przetrwaniem.
- Jasne. Pokaż no tę amunicję.

Trudno było stwierdzić, czy King go w tym momencie naprawdę słuchał. Podkrążone oczy i mętny wzrok wyraźnie wskazywały, że naukowiec trzyma się w zasadzie na resztkach sił, jakby właśnie zaczynał kolejną dobę ostrego dyżuru. Co jakiś czas zerkał w stronę dziewczynki pogrążonej w półśnie. Mieszanina współczucia i złości na samego siebie wyraźnie odznaczała się na twarzy czarnoskórego mężczyzny.
Randall wygrzebał z plecaka solidny zapas naboi. Ułożył je na ziemi i chwilę przypatrywał się specowi.
- Wiesz co doktorku? Nie chce żebyś grzebał taki zajechany w nabojach. Lubię swoje oczy i łapy. Zerknij na najbliższym postoju, wporządku? A do tego czasu zdemontujesz mi noktowizor od M3 i poratujesz nabojami? Muszę mieć czym mordować.
Przy ostatnich słowach uśmiechnął się z przekąsem.
- Hmm… zarzuć czymś do żarcia. Konam z głodu. Potem zajmę się tym Twoim karabinem. - King odchylił się do tyłu i pogrzebał w plecaku. Wysypał z jednej kieszeni garść luźnych naboi.
- Na dobrą sprawę nigdy nie zastanawiałem się ile te wszystkie gamble są warte pojedynczo. Mają jakiś przelicznik? - nie chciał dodawać nic o cenie rynkowej i giełdowej, bo zupełnie zgubiłby kontakt z rozmówcą. A może nie?
Randall wyciągnął swoje zapasy i podzielił je na pół, część dał lekarzowi i usiadł obok samemu zabierając się za jedzenie.
- W sensie?
- No wiesz, w teorii wszystko ma swoją cenę. Przed wojną używali waluty, ale teraz byłoby to zupełnie bez sensu. W końcu teraz dolary to tylko papierowe świstki, a dobra amunicja, czy jedzenie mają konkretne zastosowanie.
- King przerwał by wziąć kilka kęsów mięsa z puszki - Po prostu zastanawiam się ile pocisków może być warta taka puszka, albo leki, czy woda. Mówiłeś wcześniej żebym nie rozdawał na lewo i prawo swoich zapasów to zacząłem liczyć, ale nie tak prosto stworzyć jakiś sensowny cennik. - kiedy Clyde zaczynał mówić o tego typu rzeczach wydawał się nawet o tym nie myśleć, jakby słowa same odnajdywały właściwy szyk. Zabawne, że człowiek, który tracił głowę w ogniu walki tak płynnie przeskakiwał między rozmową o karabinach, rannych ludziach i ekonomii.
- Skąd Ty się urwałeś? Hibernatusem jesteś?
Spec zamilkł na dłuższą chwilę poświecając całą swoją uwagę puszce trzymanej w dłoniach.
- Dużo czytam. - King przypatrzył się Randallowi, z nowym błyskiem w oku - Przecież ukończyłem uniwersytet w Meryland.
Fray podczas rozmowy podjadał z puszki. Był chyba lekko rozbawiony i zaciekawiony.
- A w którym roku?
- Kilkanaście lat po wojnie. To bedzie mniej więcej 2035. Miałem wtedy siedemnaście lat. Przed wojną uznali by mnie za geniusza, ale ja po prostu w bunkrze zamiast zabawek miałem książki.
- Znaczy się urodziłeś się i wychowałeś w bunkrze? Nieźle.
- Nie do końca. Urodziłem się na krótko przed wojną, ale tak, wychowywałem się w bunkrze.

Fray przełknął kawałek suchara którym nabierał mięso.
- I nie handlowaliście z innymi osadami? Byliście samowystarczalni?
- Chyba tak. Mieliśmy własną przepompownię wody, coś w rodzaju podziemnych plantacji ze sztucznym oświetleniem i takie tam. System bunkrów pod stolicą był zaawansowany jak na swoje czasy. Oczywiście po jakimś czasie wszystko zaczęło się psuć i podupadać, ale okres największego kryzysu jakoś przetrwaliśmy.
- King opowiadał powoli, jakby wszystko musiał sobie przypominać. W pewnym momencie zamilkł i zmarszczył czoło.
- A ty? Też jesteś Hibernatusem? - zapytał z przekorą murzyn.
- Jestem.
Ten sam ton, te samo przejmowanie się otoczeniem sprawiało, że ciężko było zgadnąć czy Fray żartuje czy nie. Po przełknięciu następnego kawałka kontynuował.
- Myślałem, że Ciebie zamrozili i dlatego nie znasz podstaw gamblingu. Generalnie sprawa jest prosta. Tyle ile wytargujesz tyle uzyskasz. Ktoś potrzebuje na gwałt pestek albo leków to z niego zedrzesz. A jak ktoś ma zapas naboi to zapłaci mniej. Kwestia też dostępności w danym regionie, popytu… Nowy Jork ma swoją walutę. Czasem jako wspólny punkt bierze się jakiś drobny gambel. Papieros, nabój najpopularniejszego kalibru… Ale wszystko zależy od tego jak dobrze się targujesz. Drobne gamble to właśnie szlugi, konserwa, pestki…
- Tyle akurat zdążyłem się już dowiedzieć, ale mimo to dzięki.
- Clyde wtrącił się w pół słowa - Po prostu zastanawiam się co wypada wziąć za uratowanie komuś życia… - ton jego głosu zabrzmiał dziwnie podobnie do Randallowego, tylko jakby na opak.
- Ja bym wziął najbardziej potrzebny mi lub najdroższy gambel z jego ekwipunku. Oczywiście jakbym nie potrzebował czegoś innego.
- A co może mieć przy sobie małe dziecko?
- spec przygryzł wargę - O ile w ogóle przeżyje…
Fray uśmiechnął się po swojemu.
- A czy to dziecko jest samo? I czy usługa nie została wykonana tak czy siak?
- To nie takie proste. Kiedy kogoś zastrzelisz pewnie nie musisz się zastanawiać, czy zrobiłeś to dobrze, czy nie dało się lepiej… Cholera, to tylko dzieciak.
- King ściągnął wargi. Głos miał spokojny, jednak w oczach czaiło się coś nieprzyjemnego.
Podróżnik zjadł do końca swoją porcje i oparł wygodnie o plecak. Lekko zaśmiał się z żartu speca.
- A nie słyszałeś historii z cyklu zabili go i uciekł?
- Hahaha…
- Słuchaj doktorku jeszcze o jednym chciałem z Tobą pogadać. Będziesz chciał się mścić na Dentyście? Z Ezechielem chcemy go zabić.

Naukowiec podniósł wzrok na Randalla. Chciał coś powiedzieć, ale znowu zajął się swoją puszką, wygrzebując najdrobniejsze resztki jakie mogły zostać na dnie.
- Zakładając, że Dentysta ciągle żyje...
- Nom.

Randall sięgnął po butelkę z wodą, napił się i podał murzynowi.
Clyde chwycił butelkę mechanicznie ale nie wziął łyku, ciągle przetrawiając słowa rozmówcy. Pytanie brzmiało zupełnie jakby sprawa zemsty była najnormalniejszą w świecie drobnostką.
- Nie wiem. Nie chciałbym znowu go spotkać. - łyk wody - Nie chciałbym mieć takiej możliwości.
- Jechali do Nashville. My też tam idziemy.
- W takim razie pozostaje mieć nadzieję, że jeśli tam dotrą my będziemy już daleko.
- Obiecałem Marsowi, że zabiję Dentystę.

Randall przez sekundę wpatrywał się przed siebie.
- Może to zrobię… Nie lubię gnoja.
- A co do niego ma Ezechiel? Rozumiem, że Dentysta porwał Marię, ale przecież już ją odzyskał. Tak jakby…
- King nie był pewien, jakie stosunki panują między dziewczyną i nadzorcą. To, że ze sobą sypiali mogło znaczyć cokolwiek.
Fray wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Grunt, że chce go zabić.
- I tyle Ci wystarczy, żeby kogoś ścigać, a potem zabić? Nie byłeś zwykłym niewolnikiem. Nawet jeden dzień nie trzymali Cię w klatce.
- King bezwiednie zacisnął szczękę - Prawie nie miałeś się na co skarżyć…
- Niesprawiedliwe, prawda? Chcesz poznać moje motywy? Pokazać, że miałeś gorzej? A może próbujesz zdecydować po której stronie byłem a po której jestem?

Randall ciągle leżał wygodnie rozłożony.
- Oszczędź sobie. Wystarczy chwilę z Tobą pobyć, żeby zrozumieć, że zawsze jesteś po swojej stronie. - w głosie nie było wyrzutu, może lekki ton zmęczenia - Ale skoro już poruszyłeś ten temat, powiedz mi, co byś zrobił, gdyby Rudy dał Ci wtedy tę ostrą amunicję, wtedy kiedy zaatakowali nas mutanci.
- Czekaj, czekaj doktorku. Jeden temat na raz. No ale dobra, teraz dostaniesz dwie odpowiedzi. Po pierwsze naprawdę zawsze działam po swojej stronie? Czemu wtedy ratowałbym Marsa zamiast się ostrzeliwywać? Czemu dałbym Wam klucz zamiast zostawić w ruinach byście zajęli ewentualny pościg...

- To proste. Wtedy byliśmy Ci potrzebni. Sam nie dałbyś sobie rady w ruinach. Nie ważne jak dobrze byś nie był wyszkolony i tak musiałbyś w końcu pójść spać, a bez kogoś kto osłania Ci plecy, dorwałyby Cię pierwsze lepsze patrole mutantów. Bycie po swojej stronie nie oznacza bycia skończonym skurwysynem, choć trzeba przyznać, że za takiego czasem próbujesz uchodzić.
- Ja nie próbuję Clyde. Ja jestem poprostu sobą. I czasem obejmuje to bycie skończonym skurwysynem. I nie przerywaj mi proszę to nie pasuje do Twojego wykształcenia, bardziej takiego pierwotnego brutala jak ja. Dobrze, potrzebowałem Was, szczególnie Ezechiela a i Maria początkowo bywała… Zabawna. Co jednak zyskałem na ratowaniu Ridleya? Przecież nas spowalniał. Jeżeli dbam tylko o siebie to czemu nie pozwoliłem mu się wykrwawić?
- Mogłeś uznać, że jeżeli mu pomożesz wzbudzisz u innych zaufanie, może uznałeś, że nie jest tak ciężko ranny jak początkowo to wyglądało, a jego talenty przydadzą się później. Może po prostu miałeś nadzieję, że przytomny będzie mógł osłaniać nasz odwrót. Nie trzeba być psychopatą by myśleć jak skończony pragmatyk.
- King mówił to głosem wyzutym z emocji. Popijał wodę i trącał butem betonowe ułomki walające się po ziemi. - Ale prawdę mówiąc nie sądzę, żebyś teraz potrafił dokładnie stwierdzić, dlaczego mu pomogłeś. Może po prostu zadrżała w tobie pierwona ludzka struna, ta sama która każe Ci zabijać by przetrwać. Człowiek to dość skomplikowana maszynka do kawy.
- Wzbudzenie zaufania? Kiedykolwiek o to dbałem później? Próbowałem udawać miłego, grzecznego i współczującego? Nie oceniłem dobrze jego ran? Wtedy nie byłbym wstanie udzielić mu pomocy. A nie mieliśmy dość broni by mu ją powierzyć do osłaniania odwrotu. Czyli pozostaje jedna teoria. Moje własne współczucie, które wyklucza abym postępował jak skończony pragmatyk analizujący wszystko pod względem własnej korzyści.

Clyde uśmiechnął się.
- Chciałoby się powiedzieć: Mam cię. Skoro nawet w Tobie jest współczucie, to z naszymi zgliszczami nie jest chyba tak źle, prawda?
- Clyde… Nie byłoby za prosto jakbym Ci odpowiedział? Popatrz. Nie podałem swojego argumentu a przytoczyłem jeden z Twoich obalając wcześniejszą Twoją tezę, że zawsze jestem tylko po swojej stronie. Można wyjaśnić moje...
- Nie bawmy się w retorykę. Dobrze wiesz, że po prostu staram Ci się pokazać, że ludzie to wcale nie wypalone wraki, co tak usilnie próbowałeś ostatnio dowieść. A to, że musiałem podsunąć Ci jakiś fałszywy trop? Cóż, dobrze wiedzieć, że pod żelazną dyscypliną i brakiem wachania jest jakiś współczujący Randall. Będzie mi się z tym lepiej spało. - King oddał butelkę z wodą.

Fray upił jeszcze jeden łyk, zakręcił butelkę i schował ją do plecaka.
- Czemu się nie bawmy? Nie to nas odróżnia od reszty? Zdolność do prowadzenia dyskusji, argumentowania, obalania argumentów drugiej strony a nawet wykorzystywania ich by uzasadnić własny tok myślenia.
- Kiedyś istniał taki termin, scholastyka. Kiedy go wymyślono tyczył się rozważań o rzeczach ważnych i mądrych, jednak z biegiem czasu nabrał zgoła innego znaczenia. Po latach scholastyką nazywało się czcze dywagacje o rzeczach wydumanych. W moim rozumieniu tym co odróżnia nas od reszrty nie jest ciekwaszy zasób słownictwa, tylko refleksja nad tym co robimy i po co. Widać nie pomyliłem się, że zabijanie nie jest dla Ciebie “tylko zabijaniem”. Nie dałeś umrzeć Ridleyowi.
- Mars zasłużył na to by nie cierpieć. A ja w przeciwieństwie do Pana “Jestem Dobrym Człowiekiem, Który Dba O Rodzinę” miałem dość jaj by to zrobić. A co do Twojej opinii o różnicy między nami a resztą to się zgodzę. Dlatego uważam, że świat się wypalił i tylko tli. A my jesteśmy, wybacz poetyzację, upiorami przeszłości.

Tym razem Randall odnosząc się do czasów przed wojną nie zacinał się tak jak zwykle.
- Tak… - tutaj nastapiła dłuższa pauza. Clyde najwyraźniej wyrwał się z kontekstu i znowu wrócił myślami do pytania Randalla. Łatwo było zagłuszyć bieżące sprawy rozmową o ogólnikach.
- Wracając do wcześniejszych pytań. Wiemy już, że w przypadku Marsa tknęło Cię sumienie, Jacob zginął z powodu zatrucia gazem… A co z innymi? Co z Rudym? Jego jakoś nie żałowałeś… I nie zrozum mnie źle, nie żebym miał Ci za złe to że zginęli, ale nie wystarczy Ci to? Musisz zabijać dalej?
- Chloe zabiłem bo była zagrożeniem. Małym. Tak wiem, mogłem ją rozbroić. Ale to było szybsze. No i potrzebowałem sprzetu. Głównie to. Rudy…

Randall znowu się uśmiechnął, tym razem w podobny sposób jak podczas walki.
- Wiesz, że go najbardziej szanowałem? Bardziej niż Marsa, Chloe czy Szajbusa. A zabiłem bo był tego wart.
- Ach tak… Dentysta też jest tego wart?
- Nie. Nie jest. To pozer z przerostem testosteronu. Rudy to był prawdziwy drapieżnik.

Clyde znowu zrobił pauzę, by Fray nie wkręcił się znowu w swój podniosły nastrój, kiedy porównywał ludzi do drapieżników i ofiar. To było… niepokojące. Spec uciekł myślami w stronę przyszłości, gdzieś z dala od dymiacych ruin Nashville. Dentysta nie był jego zmartwieniem, jego śmierć nic nie zmieni w życiu Kinga. Jeśli Deakin i Fray chcą w ten sposób uspokoić sumienie niech tak będzie. Przywódca łowców był złym człowiekiem, według przedwojennych praw zasługiwał na karę współmierną do swoich czynów, jednak jej wymierzenie nie pozostawało w gestii nauczyciela.
- Dla mnie nie ma już Dentysty. Nienawidziłem go, ale teraz jest już daleko i niech tak zostanie.
Nie wydawało się by Randall miał się nakręcać. Wręcz przeciwnie, wyglądał jak czasem w obozie niewolników w jednej z nielicznych wolnych chwil, które spędzał ze swoim komandem. Rozciągnięty na ziemi jak długi, z rękami pod głową i wpatrzony w punkt nad siebie. Owszem nie mówił nigdy o sobie ani nie poruszał poważnych tematów natury egzystencjalnej ale rozmawiał o wszystkim i niczym czasem opowiadając historię ze swoich licznych podróży.
- Mhm.
Po chwili dodał.
- Nie zdążyłem Ci odpowiedzieć na pytanie co do amunicji. Strzelałbym do mutków a potem… - wzruszył ramionami. - Nie wiem. Może bym ich, znaczy łowców, zabił szybciej. A może wręcz przeciwnie.
- Chyba już się nigdy nie dowiemy, prawda?
Randall tylko się uśmiechnął wbrew powszechnej modzie nie odpowiadając na pytanie retoryczne.
- Wygląda na to, że jeszcze trochę ze sobą powędrujemy. Wiesz coś o tej misji Ojca Gianni? Nathan wspominał coś więcej?
- Że jest cudowna, Ojciec Gianni to nowe wcielenie Matki Tereski a i dłużnik naszego wspaniałego Morgana i bez problemu nas wpuści do Nashville jeśli ten za nas poręczy.
- Czyli w zasadzie nic nie wiemy. Ech, przekonamy się na miejscu. Morgan
nie wygląda mi na takiego, który próbowałby nas wywieść w pole naumyślnie. - King ziewnął, sięgnął po koc i owinął się nim wygodnie.
- Zobaczymy na miejscu.
Fray podniósł się.
- Naboje Ci zostawiam. Zerknij proszę w wolnej chwili. Muszę jeszcze porozmawiać z Ezechielem.
Clyde tylko machnął ręką na pożegnanie.

Teraz czekała go bardziej niebezpieczna rozmowa. Która mogła się zakończyć śmiercią jednego z rozmówców. Sądząc po tym jak szybki jest Ezechiel to jego śmiercią. Ale należało coś zrobić. Fray liczył, że tortury wyrwą ich z stagnacji, wymuszą jakąś reakcje. Nie zrobiły tego więc musiał sam sprawić by było ciekawie. Wyciągnąć jednego z asów, które trzymał w rękawie. Wprawić maszynę w ruch.

Rozmowa była ciekawa. Przez pewien czas wyglądało jakby Teksańczyk miał o zastrzelić ale powstrzymał się. Pewnie tłumacząc to sobie tym, że Fray mu jest potrzebny a Maria zawdzięcza życie i własny tyłek. A może nie? Randall nie wiedział a był tego cholernie ciekawy, jak wszystkiego co było związane z rewolwerowcem. Należał do jednej z dwóch osób w mniemaniu Fraya, po za Lynxem, które były naprawdę niebezpieczne. I jednej z dwóch naprawdę wartych uwagi, tym razem do spółki z Clydem.

Randall po rozmowie wrócił i skończył czyścić broń. Kłótnie Ezechiela z Marii skwitował lekkim, skrytym uśmiechem. Gdy M4 było już wyczyszczone zabrał się za obie strzelby. Na koniec przemontował kolimator na dwururkę a a subkarabinek odłożył na wóz zabierając zamiast tego jego wcześniejszą wersję. Olał możliwość pójścia na zwiad, szedł Lynx i Ezechiel a w obozie musiał zostać ktoś z jajami. Ułożył się do snu kładąc pod ręką Shorty'ego. Wolałby zasypiać mając u boku kobietę. Maria przestała go interesować chociaż wspomnienie wspólnych chwil go pobudzało. Może Cly? Wyglądała na taką co za narkotyki zrobi wszystko. Musi to sprawdzić. Ale jeszcze bardziej musiał odpocząć.
 
Szarlej jest offline  
Stary 10-04-2014, 22:19   #55
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Usunął się na bok, słuchał, obserwował, ale nie wtrącał się. Jeszcze nie. Działo się wiele, jedni dołączali do grupy, inni odłączali się od niej lądując w grobie po drodze. Metaforycznym, bo przecież całe ich otoczenie było niczym jeden masowy grób. Ciała osuwały się w nim tylko niżej i niżej, póki nie rozpadły się zupełnie gdzieś po drodze i nie zostały zapomniane.

Nie zajmowali się czymś tak bezsensownym jak grzebanie zmarłych, nie mieli na to czasu, niektórzy też motywacji. Trzeba było iść przed siebie by uciec z tej nory, uniknąć losu martwych, o których niemal się potykali. Po raz kolejny się udało, tunel ich nie zatrzymał. Nie zrobili tego też bandyci czający się po jego drugiej stronie. Można by założyć, że w tym momencie nic nie mogło ich powstrzymać. Nic bardziej mylnego, za każdym razem byli o krok od śmierci. Jedni bardziej, inni mniej. Stary, jednooki rewolwerowiec wątpił by miało się to zmienić.

Domyślał się o czym porozmawiać chciał z nim Fray, choć ich cel był wciąż bardzo odległy, mozolnie się do niego zbliżali.

- Niedługo dotrzemy do Nashville - zaczął Randall - A tam Dentysta będzie miał obstawę. We dwóch możemy mieć problem go ściągnąć, a nie uśmiecha mi się wpakować mu kulkę w plecy żeby koleś nie wiedział kto i jak go zabił. Masz jakiś pomysł?

- Daleka jeszcze przed nami może być droga, oby ten tunel - urwał na moment, jego spojrzenie powędrowało w stronę, z której przybyli - był ostatnim przystankiem. - Teraz jego oko wpatrywało się już w jakiś odległy punkt na niebie. - Ciężko coś zaplanować póki nie znamy jego realnych sił. Co twoim zdaniem powinniśmy zrobić? Wciągnąć w to kogoś - jego dłoń wolno omiotła pozostałych towarzyszy - z nich?

- Clyde nie chce się mścić. Spróbuję dogadać się z Lynxem, ale do tego będą potrzebne gamble. Za to snajper się przyda -
zapewnił Randall - A Dentysta albo zdechł po drodze albo nie będzie sam. Do tego Nashville robiło z nim interesy.

- To najemnik - stwierdził szorstko rewolwerowiec - za gamble pewnie by się przyłączył. Jeśli dotaszczymy ten złom to będzie przy kasie, stać nas na niego?

Fray jedynie wzruszył ramionami. - Się okaże. A ty jakbyś mógł dostać jedną część z łupu lub dwie części nie rozważyłbyś tego? - zapytał.

Tym razem to jednooki powtórzył ruch Randalla. - Może - odparł krótko. - Pogadamy z nim, gdy już dotrzemy. Innych nie ma sensu brać pod uwagę.

- A mnie bierzesz pod uwagę? Aż tak pragmatycznie podchodzisz do zemsty?
- wypalił żołnierz - A może jesteś tak wdzięczny?

- Myślę lepiej, gdy krew ze mnie wypływa, co ostatnio dzieje się często. Chcesz zabić Dentystę, ja chcę zabić Dentystę. - Starzec uśmiechnął się. - Jesteś na tyle pojebany by tego spróbować. To mi wystarczy. A wdzięczność? Dawno już o niej nie słyszałem.

W odpowiedzi Randall również się uśmiechnął, jak zwykle ten gest nie wyglądał u niego naturalnie. Jakby kryło się za nim coś więcej. - Zdradzisz mi jeszcze czemu chcesz zabić Dentystę? Za ujęcie Marii?

- Byłeś kiedyś dłużej w Teksasie? Znasz tamtejszych ludzi?
- odpowiedział pytaniem Ezechiel.

- Podróżowałem trochę stopem przez Teksas. Macie specyficzną mentalność - odparł żołnierz.

- Może, choć ja byłem w Federacji i specyficzna mentalność to coś, co chyba lepiej pasuje do nich. - Rewolwerowiec spojrzał na Fraya. - Urodziłem się i wychowałem w Teksasie, wiem jedno, krzywd wyrządzonych rodzinie się nie wybacza. Tego dnia, gdy Dentysta się zjawił, wróciłem do domu. Straciłem Marię, pochowałem jej matkę i przyjaciela, moi dawni sąsiedzi poszli w diabli. Wiesz Fray, lubię powroty do domu, ale nie takie. Trochę się więc wkurwiłem. - Zaśmiał się. - Rozjuszył mnie panicz, jakby to powiedzieli w Federacji. - Mówił beznamiętnie, wręcz lekko, jakby wcale nie opowiadał o czymś ważnym. Mimo to dało się wyczuć, że traktuje sprawę poważnie i pozornie lekki ton wcale nie znaczył, że kiedyś odpuści.

- Rozumiem. I jedziesz się zemścić. Normalna rzecz, też bym pewnie tak zrobił. Tak w ramach ciekawostki, to ja ułożyłem plan zaatakowania tej mieściny. Nawet zastrzeliłem jakiegoś staruszka, który sięgnął po broń. Maria bardzo za nim płakała. To mógł być twój przyjaciel. - Słowa niczym gromy uderzyły w Teksańczyka, punktowały go jak wytrawny bokser, raz po raz uderzając w szczękę. Twarz Randalla zdradzała jedynie ciekawość. - Co teraz? - spytał - Zemstę masz na wyciągnięcie ręki. Człowieka, który uratował już i ciebie i twoją krewniaczkę. Człowieka, który może jeszcze nie raz uratować wam życie i pomóc zemścić się na kimś innym. Co zrobisz Ezechielu Deakinie?

Jego głos niczym prowokacja, Randall doskonale wiedział do czego dąży i jak to może się dla niego skończyć. Wyczekiwał reakcji rewolwerowca, po raz pierwszy nazwał go pełnym imieniem i nazwiskiem. W ustach żołnierza brzmi to niczym wyzwanie do pojedynku. Nie zdradzał objawów agresji, w jego oczach nie błysnął strach. Czekał.

Deakin nie mrugnął, jego twarz nie zbladła, nie zmieniła się nawet o jotę. Pozostała pokerowa i tylko w głowie Ezechiela powtarzała się jedna scena, jakby odtwarzana na kamerze z zepsutą opcją Powtórz. Scena, w której potężny kaliber rozrywał szczękę żołnierza. Scena śmierci Randalla, jedyne właściwe zakończenia.

Położył dłoń na rękojeści broni, palce przesunęły się po niej, ale nie zacisnęły się. - Zabiję cię - powiedział w końcu i nie brzmiało to wcale jak groźba. Zwykle stwierdzenie. Mimo to nie dobył broni. Randall przechylił lekko głowę niczym szczeniaczek zaintrygowany nową zabawką.

- Naprawdę? Faktycznie. Zero wdzięczności, tylko nienawiść. Zrobiłeś coś złego, giniesz. Zrobiłeś coś dobrego, co z tego. Co z tobą Ezechiel? - zapytał -Tylko zemsta? Jak nie wdzięczność to chociaż pragmatyzm. Zmniejszysz szansę na przeżycie zabijając mnie. Nie tylko swoje.

- Żyłem w czasach, gdy wdzięczność coś znaczyła, ale one przeminęły. Nie zgrywaj niewiniątka, nie chciałeś zmazać win. Powiem ci coś, co sam wiesz. Żyjemy, bo obaj doszliśmy do wniosku, że możemy się sobie przydać. Zaprzeczysz?


- Ach… Jednak pragmatyzm - stwierdził Fray. - Hm… Miałeś nóż w oku. Taka bolesna przypadłość. Nie wiedziałem czy mózg jest uszkodzony, nie wiedziałem ile będziesz lizał rany… Raczej wszystko wskazywało na to, że mi się nie przydasz w vendettcie. A jednak zostawiłem ci broń i poszedłem po lekarza. Ale masz rację, jestem złym i psychopatycznym bandytą, który wykorzystuje ciebie i Marię. Ratując i zbrojąc was. Jestem okropny, ale u kresu mojej drogi spotkam samotnego rewolwerowca. Takiego znającego lepsze czasy. Który pomści wszystkie krzywdy jakie wyrządziłem mu i światu. A potem odjedzie w stronę zachodzącego słońca, a ja, zły bandyta, będę żerem dla padlinożerców.

- Bardzo przejmujesz się opinią o sobie, Fray? Widzisz, lubię cię nawet. Zginiesz, bo jak mówiłem, krzywd wyrządzonych rodzinie się nie wybacza. Albo zabijesz mnie. Wybacz mi, żyje według własnego kodeksu. Nie zastrzelę cię teraz, nie zarżnę podczas snu. Chcesz zabić Dentystę? To mi pomóż. Potem załatwimy swoje sprawy, jeśli w ogóle będzie jakieś potem. - Nie chciał bawić się z nim w gierki, miał gdzieś czy inni uważają Fraya za sukinsyna - wariata i czy sam Fray ma się za takiego.

Jego rozmówca zaśmiał się, niepokojąco, może nawet diabolicznie. A może po prostu jawił się teraz jaki szatan na ziemi, ciężko powiedzieć. - Czyli dobrze ciebie oceniłem. Coś czuje, że w okolicy niedługo przybędzie nowych historii. Takich, których nie opowiada się po zmroku. Odpocznij Staruszku, długa droga przed nami, którą obaj musimy przeżyć.

Skinął głową, zdjął dłoń z broni i odwrócił się. - Pamiętam co zrobiłeś dla mnie i Marii - rzucił przez ramię - Dożyjmy do Dentysty. - Po tych słowach odszedł.

Fray potrafił manipulować, lubił to i chętnie się do tego uciekał. Zmieniał twarze niczym rasowy aktor, lecz jedno trzeba było mu przyznać. Był szczery, a to cecha nie często spotykana u ludzi. Czy tak naprawdę Ezechiel był na niego zły? Tak mu się przez moment wydawało, jednak nie była to prawda. Rozumiał postępowanie żołnierza, lecz go nie usprawiedliwiał. Każda akcja niesie za sobą konsekwencje. Randall musiał zginąć, to nie ulegało wątpliwościom. Według Deakina nie nadszedł jednak jego czas. Jeszcze.

Był zły na Marię, dlaczego to właśnie Fray miał więcej odwagi, aby poinformować go jak potoczyło się porwanie w Teksasie. Nie wiele myśląc od razu skierował do niej swe kroki.

Rozpoczął od razu, tonem szorstkim, choć wcale nie oskarżającym. - Pytałem cię wcześniej o Fraya.

- Tak?
- spytała, wyglądała na nieco zdezorientowaną.

- To Fray zabił Daltona - powiedział starzec patrząc jej w oczy.

- Tak - potwierdziła beznamiętnie, szybko jej spojrzenie przeniosło się na ognisko - Chciałam go zatłuc.

- Co cię powstrzymało? -
zapytał rewolwerowiec.

Wzruszyła ramionami nadal unikając jego wzroku. - A jak ci się wydaje? Jest dwa razy większy... złapał mnie i tyle. - W jego oku zapłonął ogień, jej wyjaśnienie tylko bardziej go zdenerwowało.

- To powstrzymało cie przed poinformowaniem mnie o tym? - spytał ostrzej.

Skuliła ramiona opuszczając niżej głowę jakby chciała się przed nim schować. - Jakoś... Chciałam. Nie było okazji.

- Myślę, że było cholernie wiele okazji -
warknął Ezechiel - Zabił kogoś jeszcze oprócz Daltona?

- Na farmie? Nie pamiętam... Wszędzie był dym, krzyczeli.. nie pamiętam.


- Kurwa! Zabili ci tam matkę, tego też nie pamiętasz?! - Pierwszy raz Ezechiel wyglądał na wściekłego, jakby wydarzenia z Teksasu oddziaływały na niego niczym płachta na byka.

- Przestań - powiedziała szeptem, w blasku ognia było widać jak jej twarz blednie czego nie zdołała nawet ukryć warstwa brudu. Wreszcie jednak oderwała wzrok od płomieni, obrzuciła go spojrzeniem pełnym bólu i strachu. Podniosła głos. - Zostaw mnie. Zostaw! Nie chcę o tym rozmawiać! - Każde kolejne słowo wyrzucała z siebie coraz głośniej. - Nie chcę pamiętać!!

Wymierzył w nią swój kościsty palec. - Pamiętaj chociaż… - Spojrzał na nią, zacisnął pięści, ale nic już nie powiedział. Zamknął oczy i odszedł.

Nie rozumiał jej zachowania i nawet nie próbował. Dla niego był to cios większy od słów Fraya. Jego własna krewniaczka, krew z krwi, coś przed nim zataiła. Chciała zapomnieć o swojej rodzinie, o tym co spotkało ją i ich. Możliwość udania się na zwiad przyjął z ulgą. Chciał się skupić na czymś innym.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 12-04-2014, 20:48   #56
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Morgan po jednoznacznym tekście ruszył w stronę skatowanej ciężarówki. Na pace wraku leżał związany przez rewolwerowca więzień. Brodacz oparł się o nią i zagwizdał cicho patrząc jak ten pomiędzy jękami stara się “na czuja” zlokalizować kierunek dźwięku. “Pewnie Wayland chciałby przy tym być - podobnie jak jednooki i Fray. W sumie ten ostatni zapewne bardziej z chęci mordu niż wyciągnięcia czegoś konkretnego z pojmanego mężczyzny…” - pomyślał ponuro starszy z Morganów.
I się zjawił zostawiając rozłożony karabin na szmacie stanął tuż za Morganem. Lekko uśmiechnięty przypatrywał się związanemu potem spojrzał Nathanowi w oczy.
- Będziesz czynił honory czy moralność, sumienie oraz wrażliwość Twoich dzieci na to nie pozwala?
Morgan nadal patrzał przed siebie. Za Fraya, niemal przez niego. Był zmęczony, ale też nie miał zamiaru sam zajmować się przesłuchaniem. Randall mógł wyłapać coś co umknęłoby mu. Spojrzał mu w oczy i też się uśmiechnął. Lekko.
- Poczekaj na wszystkich chętnych, a później zagramy w kamień, papier, nożyce kto będzie czynił honory… - odpowiedział zmęczonym głosem. - Nawet ty wyglądasz po tej przeprawie jak wypłosz. - zaśmiał się Nathan.
- Niech los zdecyduje i zmusi kogoś do zrobienia tego co trzeba. Wybacz ja dzisiaj będę tylko widzem, oddaje scenę innym.
Fray ukłonił się ciągle utrzymując kontakt wzrokowy a potem cofnął się dwa kroki czekając.
- Za chwilę powinni tu być kolejni chętni. Czuję, że Wayland chciałby poznać odpowiedzi na kilka pytań, a ten fagas może je znać. - Morgan spojrzał na jeńca. - Mimo zmęczenia wolę nie zostawiać tego na potem.
- Czekamy więc na pozostałych aktorów. Jestem bardzo ciekaw tego przedstawienia. - skomentował z dużą dawką ironii Randall.
Wayland przeglądał właśnie swój ekwipunek, a właściwie to co z niego zostało. Najbardziej żałował utraty pistoletu maszynowego. Takich cacek było coraz mniej na tym parszywym świecie. Na dźwięk gwizdu Nathana podniósł głowę, domyślał się co się święci. Kimkolwiek by nie był gość związany na pace samochodu, odpowie im na kilka pytań, czy mu się to będzie podobało czy nie. Podszedł do zbierającej się grupy, Nathan i Fray już czekali. Givens zapytał krótko: - Jak to zrobimy? - zwrócił się do pozostałych, pomimo panującej ciężkiej ciszy.
- Ja z chęcią oddam pierwszeństwo i zamienię się w słuchacza i obserwatora - Fray był widocznie co raz bardziej zadowolony z siebie.
Lynx spojrzał na Nathana, dało się słyszeć ciężkie westchnienie, to była jedyna odpowiedź na jaką się zdobył w tej chwili dla Randalla: - Nathan? Grzecznie czy nie? I tak nie możemy go puścić, bo narobi nam koło dupy. Pamiętajmy, że to do nas strzelał, więc jego los raczej jest przesądzony… - zakończył trochę zmęczonym głosem Wayland. Jego ubranie wyschło, więc czuł się już trochę lepiej. Czekał na odpowiedź Morgana, w końcu jego dzieci i żona były tuż obok.
- Raczej? - spytał stojący z boku Ezechiel. - Umrze w piętnaście minut jeśli będzie mówił, jeśli nie, może zdychać nawet tydzień.
- Zapytałem kurtuazyjnie Ezechiel, ten gość wie, że ma przejebane. Jeśli jest mądry odpowie nam bez problemu na pytania, bo wie, że nie będzie cierpiał. Jeśli… - podszedł do nieprzytomnego mężczyzny. Rana wyglądała na poważną, facet omdlał z bólu. Poczekał aż podejdzie reszta, po czym kolbą karabinu trącił go w ranę, czekając na reakcję więźnia.
- Nie chce się wtrącać ale jeżeli ma odpowiedzieć na pytania musicie jakieś zadać.
Randall ewidentnie dobrze się bawił.
- Tak… - pokazał palcem na jeńca Nathan. - Wygląda człowiek nieprzytomny. Z doświadczenia wiem, że jak zadasz mu teraz pytanie to nie odpowie nawet znając odpowiedź. Lynx trącił go kolbą aby ten się ocucił. Poczekajmy może na medyka, bo coś czuję, że chciałby przy tym być.
- Hej, King. - zawołał do lekarza żołnierz pokazując mu głową na pakę zdezelowanej ciężarówki.
- Może weźmy też gówniarza? Najlepiej zna okolicę i będzie wiedział o czym tamten będzie mówić. Jak już skończycie debatować i przejdziecie do rzeczy.
- Zluzuj Fray, jak na kogoś kto nie chce się za dużo angażować, strasznie dużo gadasz. Normalnie bym to olał, ale jestem zmęczony i wkurwiony więc daruj sobie dzisiaj swoją gadkę. - Lynx był wyraźnie zirytowany, stracił sporo gambli i dopiero co wysuszył ubranie. Kolbą strzelby jeszcze raz walnął więźnia, nie czekając aż Clyde przyjdzie. Gościowi lekarz już się na nic nie przyda. Wiezień jęknął z bólu, ale otworzył oczy, jakby powoli wracała do niego przytomność.
Nawoływanie Nathana King zbył tylko krótkim: - Nie teraz. - Obecnie Spec był zajęty rozmowa z Jake’iem przy ognisku i los więźnia najwyraźniej niewiele go teraz obchodził. Nie starał się nawet wchodzić w drogę grupie uzbrojonych mężczyzn zamierzających pastwić się nad więźniem z rządzą mordu w oczach. Był zbyt zmęczony na kolejne wykłady o rzeczach, których i tak nikt nie weźmie pod uwagę.

Do tej pory mężczyzna był w bolesnym pół-letargu, jednakże uderzenie kolbą szybko go otrzeźwiło. Omiótł przerażonym wzrokiem twarze stojących nad nim mężczyzn. Po czym wierzgnął, jednakże ciężki but Lynxa przytrzymał go przy ziemi.
Facet próbował się wyrwać a w jego oczach widać było strach. Lynx poczekał, aż trochę się rozejrzy, w międzyczasie podszedł młodszy z Morganów - Jeff. Wayland wiedział, że on lepiej zna okolicę niż ktokolwiek z nich, dopiero wtedy zaczął zadawać pytania: - Boli? - jeszcze raz trącił kolbą ranę mężczyzny - Pewnie boli. Może przestać, tylko najpierw potrzebuję odpowiedzi na kilka pytań. Jeśli nie będziesz gadał, to po drugiej stronie tunelu, czeka sporo mutantów, które nie pogardzą świeżym żarciem. Kim jesteś? I dlaczego Ty i twoi kolesie do nas strzelali? Jeśli Cię to zainteresuje, to jest z nami lekarz, więc wybierz dobrze co zrobisz. - uznał, ze proste pytania na początek wystarczą.
Mężczyzna szarpnął się pod butem, jęcząc z bólu.
- Ty.. Ty, koleś! - W pierwszej chwili ciężko w ogóle było poznać, że mówi po angielsku, tak bardzo zdegenerowany przez pustkowia był jego język. - Się, no człowiek, dogadamy, no! Wy w kawałku przez palenisko, ja do swoich i mamy targa! - Wręcz fizycznie czuć było w powietrzu jego panikę.
- Odpowiadaj na pytania, gadzie… - ponaglił więźnia Nathan eksponując stojący przy nim karabin, a raczej jego kolbę. - Kim jesteś i dlaczego do nas waliłeś?!
- Noż kurwa z wieży, no! - Krzyknął eksponując rząd przegniłych zębów. - Jak kim jestem? No Czarnuch na mnie wołają!
- Bez jaj, po co się zabijajać?! No ynteres zróbmy!
- Widzę, że masz trudności z rozumieniem… - powiedział Nathan do więźnia i uderzył go boleśnie kolbą w bok.

*****


Lynx odszedł od rannego więźnia, nie powiedział im nic ciekawego, dlatego jego los już go nie obchodził. Zaatakował ich, więc sam był sobie winien, nie miał zamiaru go zabijać własnoręcznie, nie wiedział, jak zdecyduje reszta. Podszedł do ogniska przy którym siedział King owinięty kocem, znalazł kawałek betonu, na którym dało się w miarę wygodnie przysiąść, rozpalony ogień rozprowadzał przyjemnie ciepło, co było miłą odmianą po taplaniu się w zimnej wodzie:
- Clyde, nie powinniśmy się tu rozsiadać na zbyt długo, nie wiem, czy to dobre miejsce na postój nocny. Choć to w tych ruinach pewnie żadne miejsce nie jest zbyt dobre.
King podniósł zmęczone spojrzenie na Waylanda. Brak snu i zmęczenie wyraźnie malowało się na twarzy czarnoskórego mężczyzny. Wzruszył ramionami: - Pewnie nie zbyt dobre, ale dalej nie dam rady zajść bez odrobiny odpoczynku. Ten tunel mnie wykończył.

Kiedy King zaczął opowiadać o zmęczeniu, jego własny organizm zadziałał synergicznie, przypominając o wymęczającym, pełnym nerwów i adrenaliny marszu przez podziemny korytarz. Odpowiedział: - Może masz rację, wszyscy dostaliśmy w kość, choć przejście górą nic przyjemniejsze nie jest, przynajmniej według tego co powiedział mi ten Przeszukiwacz - Jake. Jak się czuje ten dzieciak, którego leczyłeś?
- Trudno powiedzieć. Już nie umiera, ale czy z tego wyjdzie… czas pokaże. Jestem dobrej myśli. - King odpędził sen przecierając powieki, po czym dodał ponuro: - Kończą mi się lekarstwa. Jeśli wkrótce nie uzupełnimy zapasu może nam ich zabraknąć.

- Do misji jeszcze kawałek, ale może damy radę - przerwał i poprawił się - musimy dać radę.Musimy uważać na kumpli tego idioty co tam leży - machnął za siebie ręką, wskazując na więźnia- nie był sam, a ja przypuszczam, że zasadzą się na nas w okolicy Wieży, choć chciałbym się mylić. - weteran wyciągnął z plecaka resztki żarcia z rana, wyciągnął do Kinga kawałek czerstwego podpłomyka, zostawiając dla siebie podobną połowę. - Głodny?
- Dzięki, już jadłem. - spec uśmiechnął się w zamyśleniu - Nie krępuj się. - chciał zapytać o los więźnia, ale po ostatniej rozmowie, gdy tylko o nim pomyślał robiło mu się niedobrze, więc zaniechał swojego zamiaru.
- Powiedz mi… - odezwał się naukowiec po jakimś czasie, gdy snajper zajęty był podgryzaniem sucharów - Masz jakieś plany? Kiedy to wszystko już się skończy?

- Kiedyś uczono mnie, że trzeba wierzyć, że ludzkość powstanie, że musimy oddawać swoje życia i krew na Froncie, bo tak trzeba. Tak mówiło nam najwyższe dowódctwo, sierżanci w okopach, kopali nas po dupach i mówili, że mamy sobie wybić z głowy to że przeżyjemy. Według nich posiadanie nadziei, tylko by nas ograniczało. Przez jakiś czas sam już nie wiedziałem co mam robić. Teraz już wiem - przerwał na dłuższą chwilę, całą swoją przeszłość i koszmary zostawił za sobą w czasie i miejscu, kiedy roztrzaskał głowę swojej matki o stół dowódczy w obozie Posterunku - znaczy mam plany. Chcę znaleźć miejsce, gdzie będzie można w miarę normalnie żyć. Clyde, ja nie mam złudzeń, że do końca życia nie będę musiał zabijać, czy trzymać broni w rękach. Nie dożyję starości otoczony wnukami, siedzący nad Londonem w bujanym fotelu przy zachodzie słońca. Chciałbym oddechu, stabilizacji, jakiegoś miejsca, gdzie nie musisz co dzień użerać się z mutantami, Maszynami, czy pokręconym świrami. Wiesz? Słyszałem, że w Teksasie ponoć jest nieźle. Tak przynajmniej mówiła mi Maria.
Doktor uśmiechnął się ponuro:
- Spójrz na Ezechiela i odpowiedz sobie, czy Teksas to takie wspaniałe miejsce. Stan, w którym jeszcze przed wojną spierano się o prawo do posiadania w domu broni automatycznej. - szorstka odpowiedź była najlepszym na co mógł się teraz zdobyć ciemnoskóry nauczyciel. - Podoba Ci się, prawda? Stąd to gadanie o Teksasie? - dodał już ciszej, by nikt poza Givensem go nie usłyszał.

Słowa Kinga sprawiły, że jego ręka zatrzymała się wpół drogi do ust i o mało nie zakrztusił się kawałkiem twardego pieczywa, które z mozołem przeżuwał. - Mówisz o Marii? - zapytał badawczo spoglądając w oczy czarnoskórego lekarza.

- Teraz chyba sam sobie odpowiedziałeś.

Givens uśmiechnął się pod nosem: - I właśnie dlatego, Ty zarabiasz na życie szyciem rannych i przeglądaniem broni, a ja tym - trącił butem snajperkę opartą o swoje ramię. - Szczerze? Nie wiem, czy mogę sobie pozwolić na taki luksus, żeby mi się podobała. Mam trochę na sumieniu, przeszłość może wyciągnąć po mnie łapy i co wtedy? Ładna jest nie powiem, choć zbyt wiele kobiet w życiu nie znałem czy widziałem. Czasem na Froncie trafiła się jakaś, ale to było szybkie i ze świadomością, że następnego dnia, może nas już nie być. Sam nie wiem - nigdy nie byłem dobry w te klocki. A Teksas? Nie tylko z nią o tym rozmawiałem, z Nathanem też. To pewnie taki odruch, my z Frontu pewnie podświadomie chcemy od niego uciec jak najdalej… zresztą, sam nie wiem jak Ci to wytłumaczyć Clyde. - zakończył zmieszany żołnierz.

- Coś w tym jest. Im dalej tym lepiej co? To niestety tylko iluzja. Jeśli coś naprawdę będzie Cię ścigać to będziesz to Ty sam, a od siebie nie uciekniesz, choćbyś wskoczył na łódź i połynął za ocean. - Spec wypowiedział te słowa jakby aż za dobrze znał ich znaczenie. - Teksas, czy nie… liczy się to co tam ze sobą zabierzesz.

- A dziewczyna? Nie trzeba być asem, by zauważyć, że się za nią oglądasz. Teraz nie ma czasu by dawać sobie chwile do namysłu. Jeśli myślisz, że coś może z tego być to próbuj, jutro może dostaniesz kulkę i tyle będzie z misternych planów. - murzyn podparł dłonią brodę - Ach, tylko pogadaj najpierw z Frayem. - dorzucił King jakby sobie coś przypomniał - Coś miedzy nimi było, albo jest, trudno powiedzieć. Myślę, że się nią znudził, ale wiesz jaki on bywa. Może sobie coś ubzdurać i będzie z tego jakaś tragedia.

Lynx cieżko westchnął: - Nathan już mi o tym mówił, nie wiem jak Ty, ale ja nie mam zamiaru przebywać dłużej w jego towarzystwie, niż będzie to niezbędne. Ja może jestem wrednym skurwysynem i robiłem rzeczy, których się wstydziłem, ale jeśli połowa opowiadań o jego oddziale jest prawdą, to Tobie zalecałbym to samo, zresztą Twoja sprawa. Zostawmy jednak moje sprawy prywatne. Znasz się trochę na rusznikarstwie - wyciągnął z bandoliera potężny nabój śrutowy do znalezionej przy Larwie broni i podał go Clydowi - da się kilka przerobić na brenekę?

- Brenekę… - King pogrzebał w zawiniątku, które otrzymał od Randalla, wygrzebał stamtąd pojedynczy nabój i porównał z tym który wręczył mu Wayland - Podobny kaliber. Amunicję śrutową tworzy się dosyć prosto, ale będę potrzebował więcej łusek i trochę czasu. Teraz padam na pysk, a jeszcze nawet nie poszedłem się odlać. - naukowiec ziewnął przeciągle - Ile tego potrzebujesz?

- Cztery, albo sześć sztuk, a Ty się namyśl ile za to chcesz. I w jakich gamblach.
- Da się zrobić. Najlepszą zapłatą są leki, żywność i woda, ale na tym nam nie zbywa co? Poza tym chyba zgubiłeś plecak.
- Szału nie ma - odpowiedział smutno Givens - chyba, że Ci zapłacę jak dojdziemy do Gianni i spylimy gamble z wozu. Jak nie chcesz czekać, to mam amunicję do kałasza na wymianę albo .38?
- Nigdzie mi się nie spieszy. Z amunicją i tak wiele nie wymyślę, mógłbym ją co najwyżej przerobić, albo pchnąć dalej. Poczekamy do Misji to się pomartwimy o gamble. Póki co dobrze, żebyś miał czym osłaniać nam tyłki. - Delikatny uśmieszek zagościł na zmęczonej twarzy doktora.
- Jak widzisz, robię co mogę, choć tam w tunelu, przez chwilę myślałem, że nie wyjdziemy z niego żywi. Jakoś poszło, niezła z nas ekipa popaprańców - zaśmiał się cicho. Zmienił nagle temat: - Rozmawiałeś z tym gościem od dzieciaka i z tym wielkim? Co to za kolesie?
- Ten starszy to Kaspar Schmeling. Wygląda mi na miejscowego, zna kilku ludzi. Chyba uciekał z Pinneville, jak reszta. Drugi mówi na siebie Silny. - King odchylił się na zdezelowanym fotelu samochodowym. W jego głosie pobrzmiewała wyraźna gorycz, kiedy wymienił ksywę najemnika. - To bardziej czołg niż człowiek, do tego dosyć małomówny czołg, ale wydaje się sporo wiedzieć o enklawach. Zresztą, sam go zapytaj.

- Zapytam… zapytam, wolałbym wiedzieć z kim przyjdzie nam wędrować, bo jak rozumiem oni też do misji zmierzają?
- Kaspar na pewno, a z Silnym nic nie wiadomo. - Clyde znowu ściszył głos i pochylił się do Waylanda, przybierając poważny wyraz twarzy. - On zdaje się dużo wiedzieć o mutantach i tej wojnie. Podobno opad zrzuciła jakaś trzecia strona, a mutki i ludzie rzucili się sobie do gardeł obwiniając drugą stronę o zerwanie paktu. Jeśli to prawda, to sytuacja może być gorsza niż myślimy. - Naukowiec wypuścił powietrze, by nieco się uspokoić, serce mimowolnie zaczęło bić mu szybciej. - Podobno jest jakaś przejezdna droga, na północ od Nashville. Jake twierdzi, że Federacja i 8 mila ciągle tutaj docierają. Może udałoby się z nimi wyrwać.

- Czyli jedyna droga z Nashville to na Północ? Pierdolony pech - zaklął - ale nie ma co narzekać, najpierw dotrzyjmy do Nash, resztą będę się martwić później. Dobra King - podał mu jeszcze pięć srutowych gilz, razem dał mu sześć, wstał: - Jak skończysz daj znać, ja idę pogadać z tym Silnym. Dzięki za rozmowę, chyba nie muszę Ci mówić, że pewną jej część powinieneś zostawić między nami?

- Jasne. Uważaj z Silnym, w gruncie rzeczy nic o nim nie wiemy. Trzymaj się, żołnierzu.

*****


Givens skończył przeglądanie ekwipunku, a raczej to co z niego zostało. Przyglądał się Przepatrywaczowi którego uratowali, facet był wyraźnie wstrząśnięty, wiedział, że dał ciała. Podjął złe decyzje, zginęła jego kobieta i kumple z oddziału. Niemniej jednak Lynx poczekał, aż ten znajdzie się na osobności i podszedł do niego. Siedział pod betonową ścianą tunelu i wpatrywał się w zakrwawiony kawałek papieru, który oddał mu Ezechiel:

- Nie przeszkadzam - zapytał się i nie czekając na odpowiedź dosiadł się obok. - Mam kilka pytań odnośnie tunelu i okolicy? Dasz radę pogadać? - widział mętne oczy mężczyzny i pusty wzrok.
Mężczyzna przeczesał dłonią tłuste włosy i kilka razy zamrugał zmęczonymi oczyma, patrząc na Lynxa otępiałym wzrokiem.
- Tak.. tak. Co chcesz wiedzieć?
- Przyszedłeś tu od strony misji Gianii? Jak droga od tamtej strony? Spokojnie?
- Tak, ruszyliśmy z Nashville, zahaczając o Misję i później od razu ruszając na Pogorzelisko. Droga, raczej spokojna, dużo uchodźców z Pineville, czasami ktoś kogoś napadnie, ale niczego stałego. Przeszukiwacze i Tarczownicy, wciąż kontrolują szlaki. Na tyle, ile można... A no i Myśliwi zamknęli swój obóz… Więc po drodze do Nash, raczej tylko w Misji, można teraz kupić jakieś żarcie, czy pewną wodę.
- Ci ludzie, co z tobą byli, co ich wysłałeś górą, miałeś z nimi jakiś kontakt?
- Nie, nie miałem. Rozdzieliliśmy się - dodał z goryczą. - Tam leży młody. - Powiedział wskazując na przykrytę brezentem ciało. - Trzeba go będzie pochować.
- A o ile dobrze zrozumiałem Bill i ta dziewczyna poszli z Tobą tunelem?
- Bill, Haywire i Joy. - Kryjąc twarz w dłoniach wymienił imiona martwych przyjaciół. - Croats mnie okrążyły, nie mogłem się przebić i uciekłem do tunelów serwisowych. Tam w jednych z pomieszczeń zabarykadowała się ta trójka. - Powiedział wskazując siłacza, oraz ojca ze swoim dzieckiem. - Podobno przesiedzieli tam już kilka dni. Tak to przynajmniej wyglądało. W nocy Bill się wykrwawił. Następnego dnia usłyszeliśmy wybuch, strzały i postanowiliśmy zaryzykować. Resztę historii już znasz. - Jake przez chwilę milczał, ważąc swój pistolet w dłoni. - Nie poczekaliście na nas. - Powiedział bez emocji. - Ja też bym nie poczekał. Ale i tak uratowaliście nam życie. - Nie wyglądał na wdzięcznego.
- Gdybyśmy nie poczekali, nie gadałbyś tu teraz ze mną - zimno odpowiedział Lynx. - Nie marnowałbym też amunicji, żeby osłaniać wasze tyłki. - Mężczyzna uśmiechnął się kwaśno.
- Barka.. była za mała, żebyście wszyscy pomieścili się na niej razem. Tylko dlatego teraz gadamy, zwykły przypadek... Zresztą nieważne. - Przyjrzał się przez chwilę twojemu karabinowi. - Czasami, trzeba podejmować trudne decyzje. - Dodał, jakby do siebie.
- A Ci Myśliwi o których wspomniałeś, kim są? - snajper chciał się dowiedzieć o okolicy jak najwięcej.
- Nie jesteście stąd, co? A myślałem, żeś z Pineville, jak tamten. - Zapytał wskazując na Morgana. - Rzeczywiście was nie kojarzę, a słyszałbym pewnie o lekarzu i facecie, którego stać na taki sprzęt. Czyli, co jesteś najemnikiem? Uchodźcy, tak? Mało co, zostało z waszej karawany. Musieliście ostro dostać po dupie.
- Ja dołączyłem do nich niedawno, polowałem tu w okolicy na jednego zmutowanego skurwiela, a potem reszta się napatoczyła. Póki co dogadujemy się.
Jake kiwną głową, wstał, podszedł do ogniska i zdjął z niego manierkę z przyjemnie bulgotającą cieczą.
- Herbata, chcesz trochę? - Zapytał, wlewając mętną ciecz do pogiętego, metalowego kubka. - Z kory, ale i tak dobra.
Wayland przyjął naczynie i pociągnął z niego delikatnie trochę gorącego płynu, w smaku było nieco cierpkie, ale ciepłe i to było teraz najważniejsze.
Przeszukiwacz wlał trochę do drugiego kubka, kilka razy podmuchał we wrzątek i spił mały łyk.
- Myśliwi, to zbieranina różnych gości. Polują na zwierzęta i mutki w okolicy, co się da zjeść do suszą albo wędzą i sprzedają, a skóry wyprawiają na ubrania i pancerze. Siedzą pomiędzy Nashville, a Misją. Na pewno reszta z twojej grupy kojarzy. - Wskazał na Ezechiela. - Spójrz, ten gość ma na sobie pancerz ich roboty.
- Masz jakieś pojęcie, kim są Ci którzy do nas strzelali? - wskazał więźnia leżącego kilkanaście metrów dalej na pace jakiegoś zniszczonego samochodu.
- Jeżeli miałbym stawiać, to pewnie bandyci. Pewnie pajace zasiedzieli się w wieży. Górą karawany nie przeszły, bo miny i oni, a dołem Croats. - Odkaszlnął, dławiąc się kolejnym łykiem. - To będziemy musieli ich wykończyć, żeby przejść przez Pogorzelisko.
Wayland upił łyk gorącego napoju, który smakował trochę cierpko, ale nie najgorzej: - W wieży? Mówisz o tym budynku, który stoi przy wyjściu z tunelu? Myślisz, że dadzą położyć ogień na wyjście z tunelu?
- Może, trzeba wyjść i sprawdzić. - Rzucił mężczyzna. - Jednego jestem pewien - powiedział klepiąc myśliwski sztucer, przytroczony do plecaka. - Jeżeli bym wlazł na ten budynek z takim cackiem, byłbym królem całej okolicy. - Uśmiechnął się cierpko.
- Też tak myślę, sam bym wybrał to miejsce. Słuchaj - rozejrzał się czy dwójka pozostałych nieznajomych ich nie słyszy - co to za goście. Wiesz coś więcej o nich?
- Kaspar jest Pineville. Idzie razem z dzieciakiem do misji. Wydaje mi się, że ma jakiś fach w rękach, przynajmniej o czymś takimś kiedyś wspominał. Chyba elektryk, czy mechanik. Nie wiem. - Przez chwilę Jakę nic nie mówił. - A Silny… Cóż, gdyby nie on, ani ja ani Kaspar i jego dziewczynka, byśmy nie żyli. Jest najemnikiem, ale nie ma co o nim gadać. Niech sam Ci powie, jak będzie chciał.

Najemnik uznał, że rozmowa została na zakończoną. Odstawił kubek, podziękował i zostawił Jake’a z jego ponurymi myślami.


 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 12-04-2014, 20:49   #57
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Givens skończył rozmowę z Jakiem, podszedł do siedzącego przy ogniu, ale trochę na uboczu Silnego, przynajmniej tak na niego wołał Jake. Usiadł na wprost niego: - Lynx - powiedział przedstawiając się. - Fajna spluwa - wskazał na karabin maszynowy - szybko żre amunicję, ale robi robotę. Przyglądał się przy tym posturze i wyposażeniu mężczyzny. Był ciekaw czy jakiś detal w ruchach albo maniera, pozwolą mu coś więcej powiedzieć o tym mężczyźnie.
Mężczyzna nie odezwał się, skinął tylko głową na potwierdzenie. Silny cały zawinięty jest w czarne łachmany, szczelnie zasłaniające jego skórę i część ekwipunku. Wszystko, co ma na sobie wygląda na zużyte, wielokrotnie cerowane i naprawiane, ale mimo tego, utrzymane w doskonałym stanie. Poza tym Lynx dostrzega, że mężczyzna ma na sobie solidną kamizelkę kuloodporną prawdopodobnie z płytami SAPI. Na niej ma kamizelkę taktyczna z dużymi wypełnionymi zasobnikami, prawdopodobnie amunicją do karabinu. Przez nią przewieszona jest niedbale kabura z pistoletem. Obok niego leży wypchany po brzegi wojskowy plecak patrolowy. Niewątpliwie masz przed sobą weterana niejednego starcia.

Facet był wojskowym, pewnie weteranem, mógł tylko zgadywać gdzie służył i walczył. Mężczyzna nie odpowiedział na pytanie Lynxa, ale ten nie zamierzał odpuścić tak łatwo. - Kamizelka - płyty SAPI - bardziej stwierdził niż zapytał - sporo amunicji i zacięta morda. Gdzie służyłeś kolego? Czy może raczej Silny? Przynajmniej tak mi Clyde powiedział, że tak Cię wołają.
- Silny. - Powiedział po dłuższej chwili. - Nie służyłem, a raczej nie można tego tak nazwać… Jestem najemnikiem.

- To tak jak teraz ja - stwierdził sucho snajper - nie wierzę jednak, że nie uczyłeś się gdzieś walczyć? Hegemonia?
- Nie, nigdy tam nie byłem. Okolicę Minneapolis.
- A więc z Północy? I nie służyłeś? Samouk z Ciebie po prostu - zaśmiał się pytająco Lynx. - Doświadczenie masz, sprzęt też niezły, bo takie cacko nie wala się w co drugim zrujnowanym domu - skinął głową w kierunku karabinu maszynowego. - Co Cię ściągnęło w te parszywą okolicę? Robota?
- Rodzina. - Odpowiedział głucho.
- Szukałeś kogoś? Ktoś zaginął? - zadawał kolejne pytania bez zbędnych emocji. Póki co nie dowiedział się niczego przydatnego, nie wiedział też czy Silny nie łga mu w żywe oczy.
- Nie, nie żyją. - Odpowiedział. Oboje, przez dłuższy czas milczeli, kiedy Lynx zdecydował się zadać w końcu następne pytanie.
- Długo już po tych ruinach wędrujesz?
- Prawie od początku wojny, czyli będzie ponad rok.
- Ja dopiero od niedawna, w zasadzie od trzech tygodni, ale już mi to miejsce obrzydło. Obecnych towarzyszy spotkałem dopiero kilka dni temu. Sam wędrujesz przez te okolice? Widzę, że sprzęt masz niezły, ale to i tak cholernie niebezpieczne? Szedłeś do Nashville? Wybacz pytania, ale powiem szczerze i przez ogródek. Czasy są chujowe, chciałbym wiedzieć z kim mam do czynienia?
- Zrozumiałe. - Odparł znudzonym tonem. - Czasami latałem sam, czasami w grupie. Różnie. - Wyprostował ręce i strzelił palcami. - Nie idę do Nashville, tylko w drugim kierunku. Zacząłem z tej strony tunelu i próbowałem dostać się na tamtą. - Roześmiał się. - Ale coś słabo mi idzie. Minęły dwa dni, a ja znowu jestem tutaj. Teraz może spróbuje górą.
- Ten gość mówi, że w tym niezburzonym apartamentowcu zasadzili się na nas. Jak się ściemni, chciałem zrobić mały zwiad, ale będę potrzebował pomocy. chciałem wziąć młodego Morgana albo Randalla, może byłbyś chętny iść z nami?
- Możemy iść we dwójkę. Ewentualnie zabrać twojego kumpla - Zasugerował wskazując na Randalla. - Tamten drugi to jeszcze dzieciak. - Powiedział wyciągając z plecaka skórzany futerał z noktowizorem. - Masz coś takiego?
Lynx uśmiechnął się widząc noktowizor: - Tak,mam - potwierdził nieco rozbawiony.
- A twoi kumple? Bez tego może być ciężko.
- Dobrze znasz te okolice? Jakieś niespodzianki po drodze nas mogą czekać? Bandyci? Mutanty? Mówię o drodze do Gianii, skoro z tamtąd idziesz.
- Całkiem nieźle. Jak przejdziecie Pogorzelisko, a to jeszcze trochę zajmie, a szczególnie z tym wozem, to będzie jeszcze z dzień drogi zależy od tempa. Nie ma tam jakiś stałych zagrożeń, droga jest często uczęszcza, ale wiesz.. - Westchnął grzebiąc obcasem w pyle. - To wciąż jest dziki zachód. - Dodał kpiącym tonem. - Dopiero od droga Misja-Nashville jest w miarę bezpieczna. Choć teraz odkąd Przeszukiwacze okopali się na swoich pozycjach, a większość patroli wysyłają na południe, ciężko którykolwiek szlak nazwać bezpiecznym.
- Samo Nashville jakie jest? Jest robota dla ludzi z moim wykształceniem? - śmiejąc się poklepał kolbę snajperki.
- Na pewno coś się znajdzie. Będziesz pewnie miał doskonałą okazję popolować na kobiety i dzieciaki i sprowadzić je na paleniska. Ewentualnie dać się rozstrzelać w kanałach. - Odburknął Silny widocznie niezadowolony.
- O czym ty bredzisz? Jakie kobiety i dzieci? Przecież Nashville walczy z mutantami o ile dobrze słyszałem od Morganów. A te Paleniska? Co to takiego? - weteran nie był zbyt na bieżąco z wydarzeniami z okolicy.
- Morganów? Tych z Pineville? Idź i zapytaj ich co to są Paleniska. - Mężczyzna zasępił się i nie odzywał przez chwilę. - Dam Ci jedną radę, bo widzę, że mało się rozglądałeś przez te trzy tygodnie. W Nashville… - Mężczyzna wypowiedział nazwę ruin, niemalże, jakby mówił o kimś. - Najgorsze co możesz zrobić, to opowiedzieć się za jedną ze stron.
Na te słowa do rozmowy wtrącił się stojący obok Jake, wypalając już trzeciego papierosa pod rząd.
- A znasz kogoś kto jest tu bez strony? - Silny zacisnął ogromne pięści, po czym wycedził beznamiętne.
- Takich już zabili.

*****


Jeniec leżał związany tam gdzie przedtem. Ktoś dał mu trochę wody, a teraz wszyscy zebrali się by ustalić plan na następne godziny. Samantha krzątała się wokół dzieciaków, a Kaspar siedział nieco na uboczu, zdenerwowany sprawdzał stan uratowanego przez Kinga dziecka. Pierwszy, przerywając milczenie odezwał się Lynx:
- Zostajemy tutaj na noc? Miejsce dobre jak każde inne w tej cholernej okolicy, macie inne propozycje? Moja jest tylko taka, że przed wyjściem z tunelu, wartobyłoby sprawdzić, czy koledzy tego durnia, nie mają pod ogniem tego miejsca? Proponowałbym mały zwiad, Silny - wskazał na sporej postury najemnika zgodził się pomóc, przydały by się jeszcze z cztery ręce?
- Wolałbym tutaj zostać i wspólnie z synem pilnować jeńca i obozowiska. Może Randall? - zapytał Nathan. - Nie wiem czy to dobry pomysł, Lynx. Każdy z nas jest bardzo wyczerpany…
- Nie musimy z nimi od razu walczyć, zwiad to dobry pomysł - skomentował Ezechiel - Lepiej żebyśmy byli krok przed nimi. Mogę iść z wami.
Clyde siedział na swoim stanowisku, na zdezelowanym fotelu, dłubiąc w rozsypanych na kocu łuskach. Przyjemna odmiana po tylu dniach babrania się w cudzej krwi. W pewnym sensie było to nawet odprężające, upychanie drobnych garści złomu do plastikowych zbiorniczków. Kolejne gotowe pociski ustawiane były w dwóch rządkach na ziemi.
- Trzech na zwiad powinno wystarczyć. - spec ziewnął przeciągle - Wy też musicie kiedyś spać, a dwie osoby mogą nie upilnować ogniska.
- Nathan, ja nie mówię, żeby iść od razu. Proponuję się przespać parę godzin, i przed świtem, kiedy będzie jeszcze ciemno, spróbować, czy nikt z tej niby Wieży nie obserwuje bądź szachuje tego miejsca? O tej porze czujność jest najbardziej osłabiona, a my będziemy uważać. Myślałem, żeby iść w czterech, tylko Ez, wybacz szczerość, dasz radę? Niedawno byłeś ranny? Jesteś pewny?
- Dałem radę przejść przez ten tunel - odparł krótko.
Lynx uważnie przyjrzał się twarzy starszego faceta, widać było determinację i chyba trochę złości: - A więc postanowione. Teraz idziemy się przekimać, wyjdziemy sporo po północy.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 15-04-2014, 00:25   #58
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu

19.11.2056
23:09

Mrok nocy wsiąkał w jego duszę.
Kilkunastu nagich mężczyzn siedziało w ciszy dookoła rozpalonego ogniska w jakieś pół zawalonej piwnicy. Na ogniu skwierczały wycięte z leżących obok zwłok ochłapy mięsa. Dalej okryte szmatami i skórami zwierząt kobiety, przyciskały do obwisłych piersi umorusane dzieciaki.
Dłoń Klanu wiedział, że już czas. Wstał prężąc swoje umięśnione ciało i z wolna zaczął taniec dookoła płomieni. Po chwili zaintonował gardłową pieśń. Pozostali wojownicy paląc zioła z długich fajek dołączyli się do rytuału.


Ruchy wojownika coraz bardziej przyspieszały. Duchy jego ojca i praojca przejmowały władzę nad ciałem. Zręcznym ruchem w obrocie podniósł z betonowej podłogi drewnianą włócznię, którą wymachiwał z wielką wprawą, zaledwie kilka centymetrów od twarzy swoich wojowników. Ci pogrążeni już w narkotycznym transie nawet nie drgali, wciąż kontynuując pieśń, kiedy ostrze przesmykało się tuż obok ich oczu.
- Ma-ra-ta-ka! – Wykrzyczał wódz w obrotach wskazując na kulących się w rogu ludzi. Trzech mężczyzn i kobieta, spętani panicznym strachem, leżeli rozebrani do naga w rogu piwnicy, trzęsąc się ze strachu i zimna. Obok nich stało na straży dwóch postawnych wojowników wodząc w powietrzu zakrzywionymi maczetami.
- Maaaaraaaaaaataaaaaaakaaaaaa – Wyli pozostali wojownicy, kiwając się z zamkniętymi oczyma. Ofiary dzisiejszego słońca były udane. Cały czas jednak, niewystarczające. Od wczoraj byli na tropie większej zdobyczy, a ta niezgięta strachem wymknęła się im ruszając w samo siedlisko potworów. Taki wróg jest warty tańca, warty krwi klanu. Tego księżyca Dłoń Klanu nakazał poświęcenie zdobyczy dzisiejszych łowów duchom przodków w nadziei, że Marataka przeprawi się przez zło, a Ojcowie ześlą im okazje do walki z nią i szczęście w tym kolejnym, wielkim polowaniu.
Pieśń na chwilę zamarła, razem z ruchami Wodza, jednakże po chwili kobiety przejmując zadanie wojowników, zaczęły wyśpiewywać rytm dla tańczącego wodza. Siedzące w rogu dzieci sięgnęły po wymyślne instrumenty i zaczęły wygrywać wielokrotnie ćwiczoną melodię. Dłoń Klanu rzucając się w konwulsjach zbliżył się do swoich ofiar. Leżąca wśród nich kobieta krzyknęła panicznie i walcząc ze strachem próbowała się zerwać na równe nogi. Jeden z mężczyzn powstrzymał ją ściągając na ziemię.
- Hanna, Hanna.. posłuchaj mnie. – Jego przerażony głos, ledwo przebijał się przez hałas, jaki wydawali z siebie plemieńcy. – Nie szarp się, pozwól im, będzie szybciej… - Bełkotał mężczyzna.
Dłoń Klanu stanął nad nimi, nieruchomiejąc w nienaturalnej pozycji. Jak na sygnał wszyscy zamilkli. Jedyne, co wciąż dało się słyszeć, to ciche błaganie o litość jednego z mężczyzn.
- Marataka… – Cicho zaintonował Dłoń Klanu. Za nim natychmiast pojawiły się trzy wybranki wodza. Każda z nich była jednakowo dzika, z podkreśloną kobiecością przez wojenne barwy, z misternie spiętymi włosami. Z ich oczu biło szaleństwo. Odciśnięte piętno kanibalizmu i tułaczki po ruinach. Dłoń Klanu nie patrzył na nie, ale zamiast tego powoli wszedł pomiędzy swoje ofiary. Te ze strachem rozsunęły się, starając się być jak najdalej od niego. Wódz uklęknął wśród nich gładząc delikatnie ich przerażone ciała i szepcząc pod nosem zaklęcia. Po chwili jednak wstał i po raz pierwszy spojrzał na plemienne kobiety. Każda z nich młoda, zdolna do rodzenia dzieci. Patrzyły na niego ze złością i nienawiścią, pokazując mu swoją siłę, chcąc by to właśnie ją wybrał dzisiejszego wieczoru, jako pierwszą. Dłoń Klanu długo obserwował ich walory, zaciętość twarzy i moc zaciśniętych pięści. W końcu skupił wzrok na jednej z nich, najtwardszej i najpiękniejszej.


Błyskawicznie dopadł do niej, uczepiając się długich włosów. Wojownicy jeszcze potężniej niż wcześniej wrócili do swojej pieśni, miarowo uderzając przy tym pięściami o klatki piersiowe. Kobieta z bojowym krzykiem uderzała napastnika zaciśniętymi dłońmi. Dłoń Klanu przyjmował ciosy na korpus nie starając się nawet za bardzo przed nimi bronić, ściskając kobietę w żelaznym objęciu. W końcu znudzony przedłużającą się walką wymierzył jej mocny cios kolanem. Ciało dziewczyny trochę zwiotczało, ale nie przestało się bronić. Wódz znów zaatakował, tym razem mocnym sierpowym w szczękę. Tamta krzyknęła z bólu, spluwając krwią, kiedy Dłoń rzucił jej ciałem pomiędzy wijących się z przerażenia jeńców. Dziewczyna próbowała się jeszcze obrócić, lecz plemieniec nie czekał, nie pozwalając jej się ruszyć, a rzucił się na nią rozpłaszczając jej ciało na zimnym betonie. Mimo tego, że kobieta wciąż się broniła, Wódz posiadł ją, tak jak posiadał wszystkie kobiety w Plemieniu.
Na ten moment czekali stojący obok wojownicy. Z rykiem, obnażając ostrza maczet i dzid rzucili się na leżących obok, przerażonych jeńców. Obok dzieci śmiejąc się, biegały dookoła ognia.
Wkrótce głośne krzyki rozkoszy kobiety należącej do Wodza, zmieszały się ze skowytem rozdzieranych żywcem jeńców.
Duchy patrzyły na to widowisko z satysfakcją.


20.11.2056
05:11

Nieprzenikniona listopadowa noc zaatakowała ich chłodem i siąpiącym deszczem. Mimo wczesnej już godziny otaczający ich mrok był tak gęsty, że aż oblepiał ciało. Ezechiel wzdrygnął się na myśl o wyjściu na zewnątrz. Odkąd stracił kurtkę dwie noce temu, wciąż dokuczało mu nieprzeniknione zimno. Wstrząsnął nim atak nieprzyjemnego kaszlu. Chyba zaczęło brać go jakieś choróbsko. Może powinien zostać przy ogniu i spróbować się przespać, jednakże dobrze wiedział, że i tak nie zmruży oka, aż do ranka. Rozmowa z Frayem i Marią wypełniła jego głowę cierpkimi wspomnieniami i uczuciem pustki, które nie towarzyszyło mu już od dawna. Przeciągnął się tylko, idąc w stronę wyjścia. Jego kości strzelały z trzaskiem. Przeklinał na wszystko w duchu. Najbardziej na starość.
Silny stał zaraz przy na dole stoku utworzonego z gruzu prowadzącego na górę kalibrując swój przypięty do hełmu noktowizor, gdy starzec zbliżył się do niego. Najemnik spojrzał na niego, nic jednak nie mówiąc i szybko wracając do swojej roboty. Deakin przysiadł obok niego sprawdzając swojego Colta. Dziesięć naboi, jeden magazynek. Niewiele, ale będzie musiało wystarczyć, przynajmniej do misji, albo może znajdzie coś po drodze.
Po kilku dłuższych chwilach dołączył do nich Lynx. Snajper zaciskał pod szyją pasek hełmu, drugą ręką przytrzymując karabin wyborowy.
- Gdzie wasze noktowizory? - Zapytał siłacz, pierwszy raz odzywając się tej nocy.
- Mój już działa, Silny – Lynx wskazał na swoje oczy. - Pozostałość po starych czasach.
- Zadrutowany? Mogłeś powiedzieć wcześniej. – Odpowiedział tamten, wzruszając obojętnie ramionami. – A twój? – Zwrócił się do Deakina. Ten tylko spojrzał na niego niechętnie, w milczeniu ruszając w górę stoku. Ostatnie, czego teraz chciał to spowiadać się jakiemuś dzieciakowi. Pozostali bez słowa ruszyli za nim. Mijając stojącego na warcie Jeffa z Marią, w szybkim tempie wspięli się na stok. Dziewczyna pomachała Waylandowi na pożegnanie. Ten kiwnął jej pospiesznie palcami pokaleczonej ręki.
Kiedy znaleźli się na górze strzelec wyborowy zarzucił na głowę maskujący kaptur i rozejrzał się przez lunetę karabinu po okolicy. Dalmierz w jego lewym oku podawał mu odległości.
- Apartamentowiec – wskazał na budynek górujący nad okolicą – jest jakieś 400 metrów od nas. Nie widzę żadnego ruchu na zewnątrz, ani w środku. Okolica też wygląda na czystą.
Obok niego skulony klęczał Silny przez lornetkę patrząc na południowy zachód.
- Stoi tam kilka wozów. Jakieś siedemset metrów stąd. – Rzucił nie odrywając wzroku od tamtego miejsca.
Lynx położył się na plecach, obserwując wskazany kierunek, po czym skinął głową z podziwem. Dalnierz wskazał mu dokładnie wynik 713 metrów. Niezłe wyczucie, pomyślał. Były tam trzy zaparkowane samochody. Dwie osobówki i ciężarówka, z wypełnioną workami paką. Pojazdy wyglądały, jakby były tam od niedawna, wprawdzie podniszczone i zużyte, ale nie dotknięte przez pożar. 150 metrów za nimi w ruinach dostrzegł małe ognisko.
- Widzisz ogień? – Zapytał Silnego. Ten skinął potwierdzająco w odpowiedzi.
- Albo ktoś jest nowy w tych ruinach. Albo to pułapka.
- Uwaga. – Przerwał szeptem dyskusję Deakin. Kilkanaście metrów przed nimi, węsząc nisko przy ziemi starał się pozostać niezauważony zmutowany kundel. Pies na skutek obrzydliwych wrzodów stracił przednią łapę i makabrycznie podskakiwał się przemieszczając się dalej. Spojrzenia mężczyzn wodziły za jego ruchem. Zwierzę w końcu przysiadło obok truchła dawno ubitego gołębia i wpatrywało się w nie ze smutkiem, skomląc.


W końcu kundel podniósł wzrok i dostrzegł przypatrujących się mu zwiadowców. Stanął na trzech łapach, nastroszył się i warcząc wycofał się w karykaturalnie. Kiedy w końcu uznał, że oddalił się na bezpieczną odległość, biegiem uciekł w głąb ruin. Mężczyźni opuścili broń, przez chwilę obserwując w milczeniu wypalony krajobraz.
- To, w którą stronę? – Przerwał ciszę Deakin.
- Przejdźmy, jakieś sto, sto pięćdziesiąt metrów w stronę budynku. – Lynx wskazał dłonią na południe. – Jak będzie spokojnie, to ruszymy dalej.
Pozostali skinęli głowami. Już mieli ruszać, kiedy na ostatni moment zatrzymał ich Silny.
- Dobra, jesteście świeży w tych ruinach, więc muszę wam wspomnieć o kilku sprawach. – Zaczął pogadankę. - Po pierwsze teren pewnie jest zaminowany. Nie jakoś bardzo, ale nie można tego pominąć. Będę szedł pierwszy, idźcie po moich śladach. Po drugie, jak widzicie psy, takie jak tamten, czy jakieś zwierzaki, albo inne gówno, to dobry znak i jeżeli nie chcą nam odgryźć jaj, to do nich nie strzelajcie. Kundle często włóczą się tam, gdzie nie ma min... Doszły do tego metodą prób i błędów. – Zakpił. – Dobra, za mną.
Najemnik poprawił ramiona plecaka, założył na głowę hełm i ruszył w stronę apartamentowca. Po chwili jednak zatrzymał się i odwrócił, jakby o czymś zapomniał.
- Powodzenia.

***

Przebycie niewielkiej odległości zajęło im kilkanaście minut. Silny cierpliwie długim bagnetem sprawdzał drogę przed nimi w poszukiwaniu min. Dwa razy zmieniali kierunek marszu, aż w końcu dotarli do na wpół zawalonego budynku. Przeszli przez wypaloną kuchnię, mijając dwa spopielone ciała. Givens z Deakinem zajęli pozycje przy oknach wychodzących na Wieżę, a Silny przyklęknął na środku pomieszczenia obserwując tyły. Nagle zamarli, gdy ciszę nocy rozerwało rozpaczliwy skowyt, ucięty po chwili, jak ostrzem noża.
Czekali w bezruchu przez kilka minut, gdy Ezechiel wskazał snajperowi przemierzający ruiny humanoidalny kształt. Jakieś 50 metrów od nich z jednego z budynków wypełzł pokrzywiony Croat. Lynx w zielonej poświacie noktowizora dostrzegł, jak jego jedno ramię poranione okrutnie zwisa bezwładnie. Drugie jednakże wciąż było śmiertelną bronią. Wzdrygnął się na myśl o tunelu. Potworek swoje szpony zaciskał na półżywym, strawionym przez mutacje kundlu, którego obserwowali wcześniej. W połowie drogi do kolejnej osłony, bestia przysiadła na nogach węsząc i rozglądając się dookoła. Przez chwilę patrzyła prosto w oczy snajperowi, po czym pospiesznie ruszyła dalej. Nie zdążyła jeszcze zniknąć z ich pola widzenia, kiedy mrok rozświetlił błysk strzału. Croat piszcząc przeraźliwie, upuścił swoją ofiarę i biegiem ruszył w kierunku ruin, znikając wśród gruzów. Po kilkunastu sekundach rozległ się następny strzał.
- Do mutka wali? – Wyszeptał Ezechiel.
- Nie, chyba nie. Nie było słychać pocisku. – Odpowiedział snajper, delikatnie wychylając się przez okno.
- Ale z budynku?
- Tak mi się wydaję. – Odpowiedział snajper, po czym gwałtownie skulił się za wrakiem samochodu. Drzwi wejściowe do apartamentowca otworzyły się i ze środka wybiegły dwie postacie ściskając w rękach karabiny. Jeden z nich zatrzymał się, żeby się rozejrzeć, ale ponaglany przez drugiego ruszył w lewo, wzdłuż ściany, by po chwili zniknąć z pola widzenia zwiadowców.
Lynx zajął dogodną pozycję i przez jakiś czas obserwował przez lunetę swojego karabinu okna budynku.
- Widzisz go? – W końcu odezwał się Silny.
- Nie. – Krótko odparł snajper, jeszcze przez chwilę szukając celu. W końcu oderwał policzek od kolby broni i spojrzał na towarzyszy. Wszczep noktowizyjny w cybernetycznych oczach przez chwilę przestał działać, pogrążając jego świat w całkowitych ciemnościach. Wayland mrugnął kilka razy, aż urządzenie zrestartowało się, znów śląc mu skąpany w zielonym świetle obraz.
- Sądząc po odgłosie wystrzału to duży kaliber, może z zamkiem czterotaktowym. Musimy zakładać, że strzelec zna się na rzeczy, bo nie zauważyłem nigdzie ognia wylotowego z lufy. Moja propozycja jest taka, żeby się przekraść jak najbliżej budynku. Moglibyście posuwać się od zasłony do zasłony, a ja bym was osłaniał? Ewentualnie obszedłbym budynek z boku i spróbował z innej strony, ale to znowu ryzyko wpadnięcia na minę. Chyba że jakoś odwrócimy uwagę strzelca? A ja bym próbował ich zdjąć? - Snajper starał się wyłożyć sprawę krótko i rzeczowo.
- Nie wiadomo ilu jest w środku - rzucił Ezechiel - ale zabawa z tym strzelcem to duże ryzyko. Przekraść się bliżej, póki co nie zwracać uwagi. To chyba brzmi dobrze – stwierdził, patrząc na Silnego.
- Poczekałbym na tamtych, aż wrócą i wszedł do budynku razem z nimi. Zresztą, jeżeli tam rzeczywiście jest snajper - wskazał ruchem głowy na budynek. - To wolę być z nim w środku, niż tutaj na jego celowniku.
- Silny, nie wiemy kiedy wrócą, a nie możemy tu siedzieć do rana. – Odparł Lynx, znowu przyklejony do karabinu. - Lepiej ruszyć się już teraz i załatwić sprawę, zanim tamci wrócą.
- Jestem za - powiedział Ezechiel. - Bez sensu jest tutaj sterczeć.
- Byle do środka. – Dodał najemnik.
Lynx przyglądał się chwilę przedpolu, po czym zwrócił się do pozostałych.
- Powinniśmy przeskakiwać od zasłony do zasłony, po kolei, przy czym reszta osłania tego co akurat się przemieszcza. Ja mogę kończyć kolejkę, jeśli chcecie, Silny idziesz pierwszy a Ez między nami?
Pozostali, choć snajper nie przedstawił tego w ten sposób, doskonale zrozumieli plan Lynxa. Mają się wychylić na wabia, zostać zauważeni przez strzelca z budynku i kiedy gość zacznie po nich walić, to Wayland go wypatrzy i dopadnie, choć marna szansa, że będą tu, by mu jeszcze pogratulować. Musieli jednak podjąć ryzyko. Zresztą równie dobrze mogli oberwać w plecy, kiedy będą się wycofywać.
Ezechiel skinął głową.
- Miny. Skurwiele mogli zaminować podejście. – Powiedział silny wyciągając zza pasa bagnet. – Możemy głupio wbiec na jedną, próbując ich podejść. Zrobimy tak. Ja się przeczołgam do drzwi sprawdzając drogę, będziecie mnie osłaniać. Jak wszystko będzie w porządku, to po moich śladach ruszysz Ty – wskazał na Ezechiela – a po tobie Lynx.
Mężczyźni szybko zgodzili się na zmianę. Silny przeskoczył przez wybite okno i rozpłaszczył się na ziemi. Przez kilkanaście minut czołgach się do budynku, po drodze oznaczając jedną minę. W końcu dotarł do budynku, wstał i skulony dobiegł do ledwo trzymających się na zawiasach, drewnianych drzwi prowadzących do środka. Dysząc ciężko, gestem dłoni przyzywał Ezechiela. Ten poczekał chwilę nasłuchując. Po kilkunastu sekundach całkowitej ciszy, również wynurzył się z ruin i klucząc pomiędzy wrakami ruszył sprintem w stronę najemnika.
Był już bardzo blisko, kiedy powietrze rozerwał kolejny strzał. Mężczyzna odruchowo skulił się i padł, jak długi za rozwleczoną stertą gruzu. Jednakże nie usłyszał charakterystycznego wizgu kuli, ani uderzenia pocisku. Do czegokolwiek strzelał snajper, to nie jego wziął na cel. Starzec szybko podniósł się i skulony zajął miejsce obok Silnego.
- Mam Cię. – Wyszeptał sam do siebie Lynx. Z najwyższego piętra apartamentowca wystawała długa lufa antysprzętowego karabinu, będąca teraz nieruchomo wycelowana gdzieś w ruiny ciągnące się za jego plecami.
- Pieprzeni amatorzy. – Wycedził trochę zły na siebie, że dopiero po trzeci strzale dostrzegł tak tragicznie zamaskowanego snajpera. Zerknął znad lunety na czekających na niego towarzyszy. Gestem ręki kazał im wejść do środka bez niego. Chciał jeszcze przez chwilę poobserwować kontrolującego Palenisko strzelca.
Silny razem z Ezechielem, osłaniając się nawzajem weszli do środka budynku.
Miejsce to przywodziło Deakinowi na myśl, jedne z tych parszywych moteli na godziny. Lobby mimo upływu czasu i aktywności szabrowników zachowało się w niezgorszym stanie. Długa drewniana lada, ciągnąca się przez większość pomieszczenia, teraz zasłonięta była kilkoma metalowymi płytami i workami z piaskiem. Zaraz za nią na specjalnie do tego celu przygotowanym rzędzie półek leżało jeszcze część kluczy do dawno niewynajmowanych już pokoi. Na środku stał osmolony, zapewne przytachany skądś stół oraz kilka krzeseł. W nieładzie, walały się na nim resztki, całkiem świeżego jedzenia. W rogu stało wiadro z obrzydliwie śmierdzącą zawartością. Wejście na górę było zawalone przed dawno sypiące się ściany i sufity. Szyb windy, dawno już nieczynny był prawie całkowicie zamknięty. Ezechiel zerknął do środka. Mrok spadku w dół nie nastrajał pozytywnie do myśli o wspinaczce. Jedynym więc przejściem na wyższe piętra była znajdująca się na tyłach klatka schodowa, zapewne prowadząca do schodów awaryjnych. Jednakże teraz drzwi do niej obito metalowymi płytami i od wewnątrz zabezpieczono solidnym łańcuchem.
- Nie wejdziemy tam, dranie na pewno dobrze zabezpieczyli wejście - wyszeptał Ez - Może jednak będzie trzeba zaczekać na tamtych.
Silny rozejrzał się po pustym wnętrzu.
- Nie bardzo będzie gdzie się zaczaić. Jak tamci wrócą, to mogą nas wziąć w dwa ognie razem z tymi po tamtej stronie drzwi. Chyba, że za tym kontuarem. - Wskazał na ladę. - Tyle, że cholerstwo nie wygląda na solidne.
W tym samym czasie Lynx obserwował wystającą przez okno lufę. Ten gość musiał być cholernym amatorem, albo chciał, żeby ktoś tak myślał. Doświadczony strzelec nigdy by nie wystawił lufy przez okno, demaskując tym samym natychmiast swoją pozycję. Do tego kolejny strzał, zapewne oddany z tego samego miejsca, również zwiększał ryzyko odkrycia. Wszystko wskazywało na to, że strzelec czuł się bardzo pewnie w swoim gnieździe. Lynx bardzo chciał to zmienić.
Jeszcze przez chwilę spoglądał na pozycje tamtego, po czym upewniając się, że nie jest jego celem, ruszył przemieszczając się od zasłony do zasłony, w ślad swoich towarzyszy. Gdy wszedł do budynku przywitały go ich lufy. W geście przyjaźni podniósł rękę znad mechanizmu spustowego i zwalniając przekradł się w ich stronę.
- Jak to wygląda? – Zapytał cicho.
- Są zabarykadowani po drugiej stronie. Chyba coś stamtąd słyszeliśmy, ale… - Nagle Ezechiel podniósł palec do ust, przerywając Silnemu. Po drugiej stronie drzwi coś się ruszało. Zamarli, czekając przez kilka minut.
- Zaczaimy się na tamtych, aż wrócą. – Powiedział w końcu Wayland. – Zmusimy ich do otwarcia tych drzwi. Jak nie będzie się im spieszyć, to sami zapukamy. – Dokończył ściągając strzelbę z pleców.
Czekali w zaimprowizowanej zasadzce przez kilkadziesiąt minut nerwowo przebierając palcami po swojej broni. W końcu, kiedy na zewnątrz zaczęło wychodzić słońce szeptem odezwał się Ezechiel.
- Równie dobrze, możemy tak czekać w nieskończoność.. albo możemy tam po prostu wejść na ostro. Ryzykowne, ale kto wie kiedy i czy w ogóle się zjawią tamci. – Pozostali szybko przyznali mu rację.
- Jeszcze jedna rzecz, zanim wejdziemy na górę. - Powiedział cicho Silny, tym razem nie robiąc flegmatycznych przerw pomiędzy zdaniami i słowami. - Jestem prawie pewien, że tamci mają coś, co należy do mnie. Duży, ciężki plecak z jego zawartością. – Pozostałej dwójce nie umknął fakt, że mężczyzna miał właśnie na sobie niemałych gabarytów, wojskowy plecak. - Nie chcę nic więcej, reszta gambli jest wasza.
- Nie masz teraz kurwa innych problemów? - zażartował nieco zirytowany Lynx.
Silny skinął głową, wskazując na strzelbę Lynxa i zamknięte przejście. Ten podniósł się ziemi i skulony przeszedł do drzwi. Dokładnie obejrzał ich zawiasy, wsłuchując się w odgłosy z wewnątrz. Niewątpliwie ktoś tam był, chyba wciąż nieświadomy ich obecności.
Snajper cofnął się o kilka kroków i dwa razy wypalił w zawiasy.


20.11.2056
07:57

- Czy ty kurwa nie rozumiesz, co ty zrobiłeś? – Jake, wydzierając się, szarpał za kurtkę młodego Morgana. Obok stała Maria, nie patrząc nikomu w oczy. Ponosiła tą samą winę, jednakże na nią, jeszcze nikt nie krzyczał. Między Jeffa a Jake’a wszedł Nathan, starając się ich rozdzielić.
- Masz racje. – Zwrócił się do krzykacza. – Ale to mój syn i nie pozwolę Ci…
- Ty?! Ty mi kurwa nie pozwolisz?! – Jeszcze głośniej krzyczał mężczyzna, wymachując w powietrzu pięścią. Clyde odwrócił się, rzucając okiem na zalany tunel. Całą noc były cicho, ale nie sądził, żeby Croats odpuściły. Na pewno nie było potrzeby je prowokować głośnym zachowaniem.
- Po pierwsze, chłopak jest Przeszukiwaczem! – Jeszcze bardziej nakręcił się Jake. - Jest ode mnie niższy stopniem i to ja do kurwy nędzy będę rozstrzygał, co się z nim stanie! – Słysząc ten militarny bełkot, Randall musiał powstrzymać się, żeby się nie roześmiać. Przypomniały mu się stare dobre czasy.
- Wiesz, co za to grozi? Za narażenie swojego dowódcy? – Dalej darł się Jake, stojący kilka centymetrów przed wyprostowanym na baczność Jeffem. – Sąd Polowy! – Nazwę instytucji wymówił prawie z namaszczeniem. Tego, już nie wytrzymała Samantha, śmiejąc się pół gębkiem.
- Stało się. Jesteśmy na środku ruin. – Zabrała głos matka chłopaka. – Zabawa w żołnierzyki jest dobra w Nashville, ale nie tutaj. – Tłumaczyła, jak małemu dziecku.
- Zasnął na warcie! – Teraz żołnierz darł się na nią. – Oboje zasnęli! Przez niego i tą pannę – wskazał oskarżająco na Marię palcem. - Żadne z nas mógł się nie już nie obudzić!
- Ale się obudziliśmy, ciągle żyjemy. Widocznie potwory wzięły sobie wolne. – Wtrącił się kpiąco Clyde, któremu również udzielił się wisielczy humor. Pozostali roześmieli się, nie kryjąc już swojego rozbawienia przed gorączkującym się dowódcą.
Nagle, jeden po drugim urywali śmiech w pół głosu, zwracając swój wzrok w stronę Cly. Kobieta stała w cieniu z wyrazem przerażenia na twarzy. Na rękach trzymała zapłakaną i nie mniej przestraszoną Irę – przyszywaną córkę Kaspara Schmellinga.
- Nigdzie nie ma jej ojca.

***

Grobową ciszę przerwał odgłos staczającej się cegły ze stoku gruzu prowadzącego w dół tunelu. Jak na sygnał Randall z Nathanem poderwali swoją broń celując w sylwetkę nieznajomego, młodego chłopaka zjeżdżającego w dół z podniesionymi rękami.
- Nie strzelać! Nie strzelać! – Krzyknął widząc wycelowanego w niego lufy. – Ja z waszymi!
Rzeczywiście zaraz za nim schodziła dwójka mężczyzn – Wayland i Ezechiel, którzy w nocy wyszli na zwiad. Wyglądali, jakby wrócili z piekła. Cali pokryci pyłem gipsowym i odłamkami drewna, brudni i pokrwawieni. Lynx popchnął przed siebie niesfornego jeńca.
- Gdzie Silny? – Zapytał Jake nie widząc z nimi najemnika.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.
Lost jest offline  
Stary 15-04-2014, 00:30   #59
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu

20.11.2056
06:23

- Jedziemy z kurwami! – Krzyknął piskliwym głosem bandyta ukryty za opancerzonymi drzwiami, na drugim piętrze klatki schodowej apartamentowca. Lynx wspinający się wąskimi schodami zamarł w połowie drogi. Nagle przejście otworzyło się z hukiem, a na schody wypadła stalowa wanna po brzegi wypełniona gruzem.
- Na bok! – Krzyknął stojący za nim Silny. Obaj żołnierze przylgnęli do ściany, kiedy ciężar hałasując niesamowicie przejechał kila centymetrów od ich stóp. Będący na dole Ezechiel rzucił się na bok, kiedy wanna wbiła się w ścianę, o którą opierał się kilka sekund wcześniej.
Byli dopiero na drugim piętrze, a tamci już mocno podkręcili tempo. Na dole poszło gładko. Wayland ze swojej śrutówki zastrzelił pierwszego ze strażników, mimo iż ten ostro ostrzeliwał się ze swojej Peemki. Jednakże Ci piętro wyżej wyglądali na dobrze przygotowani do obrony swojej twierdzy.
- Dawaj za nimi! – Wykrzyczał Silny rzucając się w pościg za uciekającymi w górę budynku bandytami. Ostrzeliwując się dopadł momentalnie do półpiętra i tak samo szybko rozpłaszczył się za przeszkodą, kiedy śrut rozbijający się o ścianę obok ostudził jego zamiary. Zaraz przy nim stanął Ezechiel, rozglądając się po pomieszczeniu.
- Jak tam wygląda? – Zapytał starającego się wypatrzeć coś zza rogu Silnego. Ten po chwili wychylił się jeszcze bardziej tym razem ze swoim karabinem.


- Czysto, pewnie poszli jeszcze wyżej.
Lynx doładował kolejny pocisk do swojej śrutówki i ruszył pierwszy. Wspiął się na pierwsze schody i delikatnie wychylił zza zakrętu. Następne podejście wyglądało zdecydowanie gorzej. Na samej górze tradycyjnie czekały na nich umocnione drzwi z wizjerem strzelniczym, jednakże sufit nad nimi zawalił się tworząc ciągnącą się w ich stronę kilkumetrową rozpadlinę, przez którą przerzucona była metalowa drabina. Idealne miejsce do zastawienia zasadzki.
- Ez – Szeptem zwrócił się do towarzysza Lynx. – Jest na za dużo na tym korytarzu i wchodzimy sobie w paradę. Zostań na wcześniejszym piętrze. Dobrze się można na nim bronić, jakby wróciła tamta dwójka. Gdybyś nie dawał radę, dawaj na górę.
- Na pewno? – Zapytał nieprzekonany kowboj. Lynx tylko skinął głową. Deakin nie mówiąc nic więcej ukradkiem wycofał się na dół.
- Jakie mamy opcje? – Zapytał snajper, pospiesznie czyszczącego karabin najemnika.
- Walniesz w zawiasy, tak jak niżej i ruszamy jak najszybciej w do przodu, ja będę celował w górę, ty w drzwi.
Lynx zgodził się kiwnięciem głowy. Wycelował w osadzony w cegle zawias i pociągnął za spust. Strzelba z niewiarygodną siłą uderzyła go w ramię. Wcześniej już widział taką na froncie, ale pierwszy raz miał okazje jej użyć w walcę. Podobno wystrzelona z niej breneka przebijała komorę silnikową samochodu osobowego. Na pewno wyrywała dziurę w plecach wraz z kawałkiem kręgosłupa, o czym zdążył się przekonać on i stojący mu na drodze bandyta z pierwszego piętra.
Przepompował i wystrzelił w drugi zawias. Metalowe drzwi z impetem wpadły w głąb pomieszczenia przytrzaskując kogoś, kto za nimi stał. Okrzyk przerażania i zaskoczenia szybko zmienił się w skowyt bólu.
- Dawaj, dawaj, dawaj! – Mężczyźni szybkim tempem ruszyli do przodu, gotowi zastrzelić wszystko, co wejdzie w ich pole widzenia. Gdy tylko przechodzili pod rozpadliną z łomotem spadły na nich garnki z śmierdzącą cieczą. Oboje jak oparzeni skoczyli w bok, opuszczając na sekundę broń. Nieświadomy swojego farta, ten krótki moment wykorzystał starający się wygramolić spod drzwi chłopak. Odrzucił z siebie ciężar i skoczył w stronę walących się schodów, prowadzących na wyższe piętra.
- Moja wieża! – Do obryzganych śmierdzącą paliwem substancją mężczyzn krzyczał ktoś z góry. - Spieprzać mi z niej, bo podpalę! Rozumiecie?! Podpale was skurwiele! Będziecie kutasiarze skwierczeć!
Silny miał już dość zabawy w kotka i myszkę. Zmęczony był szaleńczą gonitwą w ciężkim ekwipunku i walką z ukrywającym się wrogiem. Wzbierał się w nim gniew.
- Nie ma kurwa takiej opcji! - Wykrzyczał dziurawiąc długą serią sufit. Pył i płaty tynku sypały się im na głowy. Ktoś wystawił z góry rękę z pistoletem oddając kilka strzałów na ślepo. Pociski padały niebezpiecznie blisko nich. Silny pociągnął karabinem w kierunku strzelca. Dłoń, jak oparzona zniknęła z ich pola widzenia. Obok Lynxa upadł pistolet z oderwanym palcem, wciąż zahaczonym o spust.
Gdy tylko strzały na chwilę ucichły Givens krzyknął w stronę grożącego im głosu.
- Nie zgubiłeś przypadkiem kolesia, który nazywa siebie Czarnuchem?
- Co?! Macie Czarnucha?! Oddawać Czarnucha! – Po dłuższej chwili odpowiedział mu tamten.
- Po co do nas strzelaliście? Jest w naszym obozie, żyje… jeszcze!- Zagroził z dołu Lynx. - Jak wam na nim zależy to wyłaźcie bez broni, zaprowadzimy was do niego! - Próbował grać na czas snajper.
- Gówno, a nie wyłaźcie! Chcecie się dogadać, to opuście broń i wejdźcie na półpiętro! Nie chcecie, to was spale, dziwki!
- Jeśli nie wrócimy cali, to Czarny będzie miał krótki żywot - odkrzyknął Lynx - Jak myślisz, skąd wiemy, że tu siedzicie? Zostawiliście go, jest naszym jeńcem. - Snajper na migi pokazał Silnemu, żeby obstawiał drzwi na wprost, prowadzące na półpiętro, a sam miał zamiar ruszyć w tamtą stronę po odpowiedzi gościa z góry.
- Ja Ci dam suko jeńca! Wyłazić na półpiętro, bo zakurwie! Chcecie, to i ja wyleze! Pogadamy co za Czarnego. Któryś z was strzeli, to moje braty go przysmażą!
- Jeśli Czarny mówił prawdę, to za dużo was już nie zostało, ty i ten gość co wygramolił się spod drzwi.
- Żebyś się skurwysynu, nie zdziwił! – Wykrzyczał drugi głos, mimo twardego przekazu wyraźnie przestraszony.
- Wyleź pierwszy tak, żebym miał Cię na widoku i każ kumplowi spod drzwi też wyleźć albo się pokazać, to możemy pogadać i my też wyjdziemy. – Powiedział już ciszej Lynx, powoli idąc w stronę półpiętra.
Po chwili zza załomu muru pewnym krokiem wyłonił się mężczyzna, tak jak pozostali z maską założoną na twarzy.


Waylanda uderzyła mnogość sprzętu, jaki facet miał na sobie. Albo gość w tym spał, albo do perfekcji opanował umiejętność zakładania tego na siebie w kilkanaście sekund, bo tylko tyle miał odkąd padły pierwsze strzały.
- Ja wylazłem, to i Ty chodź. – Powiedział nieznajomy zsuwając z twarzy czarne gogle. - A mój braciak zostanie, tam gdzie jest, żeby się upewnić, że nie odpierdolicie maniany. No.. to czego, kurwa chcecie za Czarnucha? - Jego piskliwy głos zniekształcony był trochę przez maskę, którą miał twarzy. Snajper wciąż jednak stał przed Silnym, który oparł korpus broni o jego ramię celując w tamtego.
- Jak będą czegoś próbowali - szepnął do najemnika - to ja gleba, a ty wal całą serią. Lynx ruszył pod górę, trzymając lufę strzelby tylko lekko opuszczoną w dół, stąpając blisko ściany, żeby w razie czego wielkolud z karabinem mógł mieć szersze pole ostrzału. Zbliżył się powoli do nieznajomego, zerkając czy drugi nie czai się gdzieś z boku.
- Zabraliście coś co należy ponoć do mojego kolegi, poza tym, po kiego chuja do nas strzelaliście?
Mężczyzna spojrzał na niego, jak na wariata. Wyglądało na to, że równie dobrze Lynx mógłby wskazać na księżyc i spytać go, co to jest?
- Co niby zabrali my?
Silny zasnął dłonie na korpusie karabinu.
- Nie pierdol, człowieku, bo źle się to dla Ciebie skończy. Plecak, duży, w zielone camo. I to co jest w środku. - Wycedził, wpatrując się w mężczyznę.
- No, to nawet mamy coś takiego. – Powiedział bandyta przewracając kpiąco oczami. - Plecak za Czarnucha, stoi?
- Dla mojego kumpla może i stoi, a zadośćuczynienie za to, żeście nas chcieli zajebać?
Tamtem poczerwieniał aż z gniewu na słowa snajpera.
- Wypierdalaj, fiucie! Jednego z moich braciaków zakatrupiliście w podziemiach, ale mam nadzieje, że mutaki wcześniej ostro pogryzły wam dupę! Jak spierdalałem, to waliliście do mnie z jakieś armaty i chyba mi żebro połamaliście. Macie Czarnucha i chuj wiadomo, w jakim jest stanie. Na dole mój braciak pilnował drzwi i powiedz, że dycha jeszcze?! Jak dla mnie to jesteśmy kurewsko kwita!
- Dobra… To przynieście plecak Silnego, a potem któryś z Was niech idzie, albo wszyscy jak chcecie po Czarnucha. – Odpowiedział Lynx udając zrezygnowanie.
- Chuja. Lecicie po Czarnucha, my plecak zostawiamy przy wejściu, wy tam podrzucacie braciaka. Jak się patrzy układ. – Odparł zadowolony z siebie bandyta. – Tylko kurwa bez numerów, bo mamy oko! - Powiedział wskazując palcem do góry.
- Wiem, że macie, pewnie coś dużego kalibru, słyszałem i widziałem pozycję snajpera, swoją drogą straszny amator, nie powinien był się tak odsłaniać…
Mężczyzna przerwał mu, wyraźnie zdenerwowany.
- Ty, na Ojca mi nie gadaj, co? Armatę mamy i się z nią nie kryjemy! Pogorzelisko jest nasze i kilkunastu dupków się już o tym przekonało, więc robotę Ojciec robi!
- To jaką mamy pewność, że odchodząc nas nie zajebiecie? – Wycedził lodowatym tonem Lynx. - Odpowiem za Ciebie. Żadną, bo żeście skurwysyny!
Wystrzał ze strzelby snajpera hukiem odbił się po pomieszczeniu. Breneka z bliskiej odległości zaplątała się o kamizelkę kuloodporną mężczyzny. Zderzeniu towarzyszył jednak okropny odgłos łamanych kości. Obrażenia wewnętrzne musiały być przerażające. Bandyta wierzgnął i w przedśmiertelnych konwulsjach zdążył nacisnąć za spust dwururki. Śruciny wyleciały w powietrze, zahaczając o hełm snajpera. Silny nacisnął spust RKMu. Kule przeszyły ciało mężczyzny, bryzgając na Lynxa krwią z przerwanej tętnicy. Zabity bandyta ciężko zwalił się na ziemię.
Przez kilka sekund stali nieruchomo przyglądając się poskręcanym zwłoką. Pierwszy z chwilowego letargu otrząsnął się najemnik.
- To szlag trafił negocjacje. – Powiedział.
- Ze skurwielami się nie negocjuje – odciął się snajper, przeszukując zabitego i wyciągając z kamizelki tamtego mały pistolet, marne zastępstwo dla jego straconego Krissa.
- Nie miał zapalniczki. – Powiedział.
- Co?
- Nie miał zapalniczki. Blefował. Nie mógł nas podpalić. – Wytłumaczył snajper.
Po chwili wstał i ruszył w stronę następnych drzwi. Jeżeli wierzyć Czarnuchowi, to zostało im dwóch. Ojciec na samym szczycie i kolejny brat, przestraszony i ranny w dłoń. Stanął na pierwszym stopniu schodów prowadzących już prawie na samą górę. Podniósł wzrok.
Najgorsze są te błędy, które popełniamy na sam koniec.
Z wizjera kolejnych drzwi wystawała lufa harpunu wycelowana prosto w niego. Szust sprężynowego mechanizmu posłał pocisk w jego stronę. Silny widząc to, pociągnął snajpera na ziemię. Harpun minął leżących mężczyzn o kilka centymetrów wbijając się głęboko w ścianę naprzeciwko.
- A to skurwiel… Było blisko.- Wysapał najemnik.
- Dzięki, stary - Lynx wyglądał na lekko zmieszanego. Wyrzucał sobie durną nierozwagę.
- Nie ma za co. Rozpierdolmy te drzwi i miejmy to za sobą. – Najemnik wychylił się zza rogu. – Broń dalej tam jest, ale chyba nienaładowana. Może przykręcona do tych drzwi?
Wayland zręcznym ruchem przeskoczył zza drugi załom. Również wychylił się celując w drzwi.
- Ognia. – Wycedził. Obaj mężczyźni wystrzelili w drwi. Mocna breneka i długa seria Silnego zostawiły z nich drzazgi. Lynx poderwał się, praktycznie przebiegł po drabinie i zaległ za futryną. Silny ustawił się zaraz obok niego.
Adrenalina pulsowała im w żyłach, odganiając zmęczenie. Czuli pierwotną siłę, byli gotowi zastrzelić każdego kto wejdzie im w drogę. Silny klepną Lynxa w ramię, już mieli wchodzić do środka, kiedy dobiegł do nich cichy, zduszony płacz. Mężczyźni zdumieni, powoli weszli do pomieszczenia. Na jego środku klęczał młody chłopak. Przed nim, odrzucona daleko, leżała upiorna maska. Ranną, pozbawioną kilku palców rękę przyciskał do klatki piersiowej, w drugiej wyciągniętej daleko przed siebie trzymał obły kształt.



- Wypierdalać..
Zawleczka upadła między nim, a żołnierzami. Chłopak wciąż jednak mocno ściskał za łyżkę granatu, nie pozwalając mu eksplodować. Jego głos był pełen rozpaczy, ale też szaleńczej determinacji. Jak hiena, która będąc w pułapce sama odgryza sobie nogę. Lynx nie przestając patrzeć desperatowi w oczy, cofał się powoli w stronę schodów.
- Nie musisz tego robić – Powiedział spokojnie, wciąż bacznie obserwując chłopaka. - Ktoś Cię tu zostawił na śmierć? Chcesz umrzeć? Nie jesteś za stary… - Snajper w każdej chwil był gotów otworzyć ogień do dzieciaka, choć była to ostatnia rzecz, której by chciał.
Chłopak wstał, trzymając w wyciągniętej ręce granat.
- Braci, mi chuju… Ty… - Dzieciak wziął głęboki oddech. Jego piegowata twarz wykrzywiła się w wyrazie gniewu. - Obaj… Wypierdalać!
- Zanim rzucisz, ja Cię rozwalę. – Lynx starał się mówić spokojnie. - Chcę żebyś miał jasność. Zaatakowali nas i chcieli zabić, w tym małe dzieci… Włóż zawleczkę z powrotem, to pozwolimy Ci odejść. Inaczej wiesz jak to się skończy - Lufa strzelby cały czas była zwrócona w stronę chłopaka.
- Co Ty mi tu pierdolisz?! Bentley chciał się dogadać, to chuj brata mi zastrzeliłeś! Pozwolicie mi odejść? Kurwa, nie pierdol… Słyszałem, jak to wygląda w twoim wykonaniu. I teraz jeszcze wyskakujesz mi z jakimiś małymi dziećmi?! - Jego ręka coraz bardziej drżała. – Szczam na twoje dzieci! Po prostu się skurwiele stąd wynoście!
- Dobrze wiesz, że tak się nie stanie. W naszym obozie jest Czarnuch, chcesz to Cię do niego zabierzemy, a ten cały Bentlej chciał nas wydymać. – Lynx tylko na chwilę opuścił wzrok, żeby spojrzeć na trzęsącą się dłoń chłopaka. – A dlaczego twój ojciec nie zejdzie na dół, jak jest taki mądry? Tylko siedzi przy snajperce na górze? Ciebie wysyła do walki? A sam…
- Bo sam nie ma pierdolonych nóg! - Przerwał mu chłopak, jeszcze bardziej zdenerwowany.
- Wyrzuć to cholerstwo w przeciwległy kraniec budynku i pozwolimy Ci odejść. - Palec na spuście strzelby wciąż czekał, niecierpliwiąc się.
- Przyprowadźcie tu Czarnucha. Dam wam ten pieprzony plecak. Przyprowadzicie go i macie moje słowo, że nic wam się nie stanie… - Powoli ustępował chłopak.
- Taki układ nie wchodzi w grę. Obiecuje Ci, że jak twoi bracia i ojciec złożą broń i oddadzą plecak to oddamy Wam Czarnucha - w tym momencie Lynxowi zadrżał głos - Ja naprawdę nie chcę Cię zabijać… Nie zmuszaj mnie do tego. Przemyśl moją propozycję. Mamy kobiety i dzieci w karawanie, nie możemy zaufać facetowi z karabinem snajperskim, który terroryzował całą okolicę, jak to się twój brat chwalił.
Chłopak zastanawiał się chwilę, patrząc to na Lynxa, to na Silnego, to na granat.
- Pójdę po plecak. Wrócę tu i pójdziemy po Czarnucha. Jeżeli, któryś z was spróbuje mnie wyruchać, przysięgam, wypierdole granat przy tym plecaku i z pół dzielnicy pójdzie z dymem.
- Ty mnie nie rozumiesz albo nie chcesz. – Napięcie wciąż wzrastało. - Powiem jeszcze raz krótko. Odrzucasz albo oddajesz granat, oddajesz plecak i twój stary broń, wtedy możemy iść po Czarnucha. Skąd mam wiedzieć, że mnie, obcego nie wyruchacie? Zostawiliście brata nam, na pewną śmierć. Wam nie można ufać. - Twardo zakończył Lynx. - Decyzja młody, życie czy piach?
- A skąd ja mam wiedzieć, że mi nie walniesz w plecy przy pierwszej okazji, co? – Przez chwilę milczeli. - Mogę wrócić jeszcze z zamkiem karabinu. – Dodał chłopak.
- Moja oferta nie podlega negocjacji. Nie możesz wiedzieć, ale gdybym chciał Cię zabić, mogłem to zrobić już z dziesięć razy i nawet byś nie zdążył tego granatu rzucić w naszą stronę. Myśl kurwa młody! – Snajper podniósł głos. - Puścimy Was wolno, ale już nikogo tu nie obrabujecie czy zabijecie! - cierpliwość snajpera była na wyczerpaniu.
Chłopak, cały spływając potem, zastanawiał się przez krótką chwilę. Opuścił zmęczoną rękę.
- Broń jest przykręcona... Na trójnogu. – Odezwał się w końcu.
- Nie szkodzi, to nie znaczy, że nie można jej odkręcić. Mogę iść z Tobą.
Dzieciak uśmiechnął się krzywo, na propozycje snajpera.
- Jeszcze do końca mnie nie pojebało. Jak mnie zabijecie, to i tak nie wleziecie na górę. Mamy tam stalowe drzwi, wymontowaliśmy z jednego schronu burzowego… - Chłopak złapał się, że chyba powiedział za dużo, szybko zmieniając temat. – A później mój ojciec was wystrzela, jak tylko wyleziecie z budynku. Więc… - Potrząsnął bojowo granatem. - Decyzja, albo życie i przyjdę tutaj z zamkiem, plecakiem i pójdziemy razem po Czarnucha, albo kurwa piach.
- Cwany z ciebie gnojek, ale najpierw oddajesz ten granat - lufą strzelby wskazał Mk2.
- Mogę go zabezpieczyć, ale nie oddać. I ten tam wielki - wskazał ruchem głowy na Silnego - Ma mi dać swój pistolet. Jeżeli chcecie mnie rozwalić, to przynajmniej jeden z was pójdzie do piekła razem ze mną. - Wziął głęboki oddech. Widać było, że zastanawia się nad planem.
- Dajecie spluwę, zabezpieczam granat, dochodzę do schodów, idę na górę, zostawiam w połowie drogi broń i wracam tu z zamkiem, granatem i plecakiem. - Dzieciak prawie się uśmiechnął, tak wydawało mu się, dobrze to przemyślał
Lynx zerknął na najemnika. Mężczyzna obserwował chłopaka, cały czas celując w jego głowę. Nie powiedział nic na jego słowa, a z zasłoniętej przez kominiarkę, chustę, gogle i hełm twarzy ciężko było przewidzieć jego zapatrywania.
- Myślisz, że taki jesteś cwany? Błąd. To ty jesteś w dupie, mogę ci rzucić swój pistolet, zaraz po tym jak oddasz granat. Z tą zabawką nigdzie nie pójdziesz . - Wskazał na ananaska trzymanego przez młodego. - Reszta planu bez zmian. Uwierzyłeś że jesteś cwany i że wyjdziesz z tego żywy, tego się trzymaj, ale robimy tak jak powiedziałem.
Chłopak sięgnął pod nogi po zawleczkę. Zanim ją włożył z powrotem do granatu, podniósł wzrok.
- Skąd mam wiedzieć, że w ogóle Czarnuch żyje? I że mnie nie rozwalisz, jak tylko oddam Ci granat?
- Nie możesz tego wiedzieć, ale jak nie oddasz też Cię rozwalimy i nie będę tu sterczał całego dnia. - W głosie snajpera słychać było już irytację.
- I sami przy tym zginiecie. - Wycedzi chłopak, mimo to po chwili wziął głęboki oddech i z niedowierzaniem pokręcił głową, wkładając zawleczkę do granatu. Przerzucił go do rannej ręki i zdrową wyciągnął po pistolet. Kciuk dalej jednak trzymał w zawleczce.
- Dawaj.
Snajper nie ruszył się jednak z miejsca.
- To ty dawaj tutaj - Upewnił się jeszcze, że silny ma go na muszce i wyciągnął ostrożnie z sakwy pistolet zdobyty na tym zabitym bandycie. Trzymając za lufę podał chłopakowi pistolet. Zabezpieczony.
- Zaraz wracam. – Powiedział chłopak, nie zauważając, że broń jest bezużyteczna. Zręcznie odwrócił jedną ręką Astrę w stronę mężczyzn i celując w głowę Lynxa, oddał mu granat, po czym powoli wycofał się w stronę schodów prowadzących na wyższe piętro. Gdy tylko znalazł się przy nich sprintem ruszył do góry.
Lynx poczekał aż gnojek zniknął za załomem muru i odwrócił się do Silnego.
- Co kurwa jest w tym plecaku, że może rozpieprzyć pół dzielnicy? I co robimy z tym starym snajperem?
Silny klęknął na kolanie, patrząc za odchodzącym dzieciakiem.
- Myślałem, że go rozwalisz. Podobno ze skurwielami się nie negocjuje. – Zerknął na plamę krwi, w która zdążyła się zgromadzić w miejscu, gdzie siedział chłopak. Nie odpowiedział na pytania Lynxa, podnosząc do góry noktowizor. Słońce sennie wpadało już przez wyrwane przez kule dziury w ścianie.
- Snajpera zastrzelimy, jak będziemy stąd odchodzić. Ty go zastrzelisz. Mogę zrobić za twojego obserwatora. - Powiedział wskazując na wojskową lornetkę wiszącą mu na szyi i karabin Lynxa. - Bez niego, tamci się stąd wyniosą. Zapłacę, jeśli będzie trzeba.
- Może i masz rację, ale kurwa nie odpowiadasz na moje pytania! Jakim cudem twój plecak wylądował u nich? Wiedziałeś o tych oprychach i siedziałeś cicho? Czy jak? - Głos snajpera był zimny.
Najemnik zastanawiał się chwilę wsłuchując się w oddalające się kroki chłopaka i trzask ciężkich drzwi gdzieś kilka pięter nad nimi.
- Domyślałem się, że plecak jest tutaj. - Zaczął w końcu tłumaczyć się Silny. - Szliśmy w szóstkę, ja i moi pobratyńcy. - Uwadze Lynxa, nie uszło niepopularne słowo, by określić towarzyszy podróży. - Wracaliśmy z Pineville. Wiesz, co tam się stało?
- Ta, słyszałem. Opad.
Silny pokiwał głową.
- Opad… Weszliśmy w same centrum. Mieliśmy na sobie maski, stroje, wszystko. Niby nic nam nie groziło, ale… To co tam się stało… Opad to straszne gówno. - Powiedział mężczyzna, po czym zamilkł na dłuższą chwilę. Gdy Lynx już miał się odezwać, tamten zaczął mówić dalej.
- Znaleźliśmy bazę Gwardii Narodowej. Są trzy na terenie Nashville. Dwie w Nash i jedna w Pineville… Choć jak dla mnie były trochę zbyt dobrze wyposażone i jest ich za dużo na w sumie niewielkim terenie, żeby to była tylko Gwardia. Zresztą, nieważne… Sprawy ludzi, którzy już dawno nie żyją. Mieliśmy zadanie. Odzyskać stamtąd jak najwięcej materiałów wybuchowych.
- Odzyskać? Dla kogo? - Zapytał snajper, któremu cała sytuacja, zaczynała coraz bardziej śmierdzieć.
- Przecież się domyślasz. - Powiedział Silny zdejmując hełm i zsuwając z twarzy chustę. Wciąż ubraną miał kominiarkę i czarne gogle. Po chwili zdjął również i je.


- Dla Borgo. - Imię dowódcy mutantów chwilę brzmiało w pustym pomieszczeniu. - Potrzebujemy je do odgruzowania drogi, żeby się wynieść byle dalej stąd. - Odmieniec kontynuował, nie czekając na reakcje Lynxa. - W Pineville w końcu znaleźliśmy to czego szukaliśmy. Wracaliśmy później przez pogorzelisko, kiedy wpadliśmy w zasadzkę. Słabo przygotowaną, głupią, taką, którą mogliśmy z łatwością uniknąć. - Zamilkł na chwilę. - Na wojnie takie przypadki się zdarzają. Nie można wszystkiego przewidzieć.
Na te słowa Wayland skinął głową na zgodę. Też zdawał sobie z tego sprawę.
- To był Jake i jego ludzie. - Kontynuował Silny. - Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. Zabili jednego z naszych, tego który niósł plecak z materiałami. Pozostałych ranili, trzech ciężko. Tylko mi się udało z tego wyjść w jednym kawałku. Schroniliśmy się na noc w ruinach. Było ciężko, zabawa w kotka i myszkę z tamtymi. Dopiero nad ranem odstąpili. Nasz dowódca zadecydował, że musimy wrócić po ładunek i jak najszybciej dostać się w Strefę. Tyle, że ja jedyny mogłem ruszyć w pościg. Reszta była za słaba… rany i upływ krwi. Może dali by radę na narkotykach, ale później jeszcze czekał nas długi marsz do Strefy. Przekonałem Travisa, żeby się ratowali i szukali pomocy. Najbliżej jest Misja, a teren tam jest neutralny od zawsze i leczą każdego. Zgodzili się. Rozstaliśmy się dwa.. - spojrzał na wychodzące zza widnokręgu słońce - trzy dni temu. Ruszyłem tropem Przeszukiwaczy. Szybko ich znalazłem, przez chwilę obserwowałem, aż w końcu tamci się rozdzielili. Ten z plecakiem, razem z drugim gościem ruszyli górą. Jake i reszta oddziału tunelem, tym, co wy. Zapędziłem tą dwójkę w kozi róg. Jednego zastrzeliłem, ale drugi, ten z plecakiem uciekł mi w tunele. Wszedł do nich tam gdzie w nocy obozowaliśmy. Facet był szybki i sprytny. Zgubiłem go. - Silny pokręcił z niedowierzaniem głową. - Co może się spieprzyć w tych ruinach, na pewno się spieprzy. Przeprawiłem się na drugą stronę, wpadłem tam na Croats, zabarykadowałem się, wpuściłem Kaspara z dziewczynką, Jake’a z jego rannym i jeszcze jednego faceta, który zginął po drodze w waszą stronę.
- To dalej nie tłumaczy, skąd wiedziałeś, że ci goście mają plecak. - Odezwał się pierwszy raz od dłuższego czasu Wayland.
- Detonator i Sentex. Jeden z tych brudasów je miał przy sobie. Widziałeś ich. - Wskazał ręką pomieszczenie dookoła siebie. - Nie wyglądają na takich, którzy dysponują takim sprzętem. - Lynx na myśl o Bentleyu i reszcie rodzinki nie mógł mu nie przyznać racji. - Wasz medyk… Clyde, je wziął. Wyciągnął z torby, tego, jak mu tam.. Czarnucha. Co więcej ciało tego rozebranego gościa z raną postrzałową klatki, te które znaleźliśmy na dole, w tunelu, to, o którym Jake powiedział, że to jeden z jego ludzi, to był facet, który niósł plecak. Wniosek prosty. Bandyci go załatwili i trzymają moje rzeczy tutaj.
Ich rozmowę przerwały kroki z góry. Silny naciągnął na głowę kominiarkę i założył hełm oraz gogle. Po chwili zza rogu wychylił się chłopak niosąc na ramionach ogromnych gabarytów plecak. Celując w głowę Lynxa z Astry podał mu dużych rozmiarów zamek karabinowy. Drugą rękę obwiniętą miał zakrwawioną szmatą.
- Ojciec się zgadza. Możemy iść po Czarnucha.
Silny spojrzał na snajpera zza czarnych szkieł.
- Za daleko doszedłem, żeby teraz odpuścić. – Silny wciąż mówił do Waylanda. Chłopak, na którego nikt prawie nie zwrócił uwagi, rozglądał się zaskoczony, z niemym pytaniem wypisanym na twarzy.
- Wczoraj powiedziałem, że w tym mieście każdy jest po jakieś stronie, ale chyba się myliłem. Ty możesz być tu pierwszym neutralnym.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.
Lost jest offline  
Stary 15-04-2014, 00:34   #60
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu

20.11.2056
08:03

Gruz chrzęścił pod ciężkimi wojskowymi butami. Idący trochę z boku chłopak, spojrzał za ramię w kierunku najwyższych pięter apartamentowca. Ciężko było ją dostrzec, ale był pewien, że z jednego z okien wciąż wystaje lufa karabinu. Teraz martwa. Jeden z żołnierzy zabrał mu zamek broni. Kowboj, który dołączył do nich na niższym piętrze popchnął go lekko lufą dwururki Bentleya.
- Nie oglądaj się. – Rzucił starzec. – Teraz tylko sam możesz sobie pomóc.
Piegus spojrzał na niego ze złością, mocniej uścisnął pistolet zabitego brata i ruszył szybciej do przodu. Po kilku minutach dotarli do łagodnie opadającego stoku gruzu, prowadzącego w głąb zalanego tunelu podziemnego.
- Dawaj na dół. – Odezwał się ten, który trzymał w rękach karabin snajperski. – Bez numerów.
Chłopak przysiadł i powoli zaczął zjeżdżać w dół. Zaskoczyła go cisza panująca w rozpadlinie. Spodziewał się, że obóz, w którym miało być kilkanaście osób będzie głośniejszy. Głupie myśli przemykały mu przez głowę. A jeśli nie mają Czarnucha? Jeśli zastrzelili mu i tego brata, a teraz jego prowadzą na pewną śmierć? Jeśli…
Widząc kilka sylwetek ludzkich celujących do niego z broni, prawie odetchnął z ulgą.
- Nie strzelać! Nie strzelać! – Krzyknął bojąc się, że tamci go przypadkiem rozwalą. – Ja z waszymi!
Zaraz za nim zeszli umorusani mężczyźni. Na twarzach kilku osób z karawany widocznie było widać ulgę. Opuścili broń, witając się z przybyłymi. Piegus rozglądał się nerwowo w poszukiwaniach Czarnucha. Mocny uścisk dłoni mordercy Benteya podniósł go do góry i popchnął przed siebie. Chłopak wycedził cicho siarczyste przekleństwo.
Rzucił okiem na zbieraninę tworzącą karawanę. Rzeczywiście byli wśród nich dzieciaki – cała piątka. Może tym akurat powinni odpuścić? Zresztą dużo ich było. Za mało mieli wozów na handlarzy, a za dobrze byli uzbrojeni na uchodźców. Co sobie myślał ich brat zaczynając do nich strzelać? Trzeba ich było wypuścić na wolne powietrze, a tam rozwalić z armaty. Chłopak westchnął cicho. Teraz to zresztą gówno, bez znaczenia.
- Gdzie Silny? – Zapytał jeden z obdartusów, pewnie mając na myśli postawnego żołnierza. Kowboj nie odpowiedział, kaszląc niemiłosiernie i ogrzewając się przy ogniu, popijając przegotowaną wodę. Snajper również milczał, a lufa jego karabinu wbijała się miedzy żebra Piegusa.
- Jestem. – Znajomy głos dobiegł ich z góry. Silny podpierając się ręką schodził w dół tunelu. Na plecach miał swój stary plecak, zabrudzony i poszarpany. Mężczyzna, tak samo jak pozostali, cały był w błocie i pyle.
- Więc… Co się tam stało? I kim jest ten chłopak? – Zapytała Maria.
- To jeden z nich. – Odpowiedział Ezechiel. – Przyszedł po swojego brata, Czarnucha. W zamian puszczą nas przez Palenisko.
- A ich snajper dorobi każdemu po dodatkowej dziurze we łbie, co? – Zakpił Randall.
- Raczej nie. – Odpowiedział mu Lynx, rzucając w jego stronę kawałek metalu. Fray złapał go w locie i przyjrzał się mu dokładnie. Wysłużony zamek karabinowy z jakiegoś większego egzemplarza. Podniósł wzrok na snajpera i pokiwał głową z uznaniem.
Związany Czarnuch podniósł się z paki pickupa, prawie podskakując z radości na widok brata.
- Pieguf, braciaku, ja wiedział, że ty mnie nie zostafisz! No, wiedział po prostu!
Był pobity i ranny, ale w jednym kawałku. Chłopak bez słowa ruszył razem z Lynxem w jego stronę.
- Gość stąd żywy nie wyjdzie. – Wycedził beznamiętnie Jake, wyrywając z kabury swojego Glocka i celując w dzieciaka. Piegus i Czarnuch zamarli obserwując Przeszukiwacza. Stojący z boku Silny niepostrzeżenie skierował w niego lufę swojego automatu.
- Przyszedł na wymianę, uczciwą. Nie rozwalisz go. – Powiedział najemnik.
- Pierdolę uczciwość. Nie ma Kaspara. – Rzucił w jego stronę Jake, wciąż celując w młodego bandytę. – Młody z laleczką zasnęli na warcie, pewnie po amorach… Te skurwiele to wykorzystały i zabiły, albo gorzej. – Jake wodził lufą po chłopaku. Ten stał patrząc na niego bojowo z ręką w kieszeni, w której ściskał Astrę, gotowy rozwalić debila w każdej sekundzie.
- Chcę tylko Czarnucha i stąd spieprzam. – Rzucił Piegus przesuwając się powoli w stronę brata. – Taki był układ.
- Dzikfy! Miał być ynteres, no! Więc sie pijerdol!
- Jake, to absurd. – Powiedział Nathan uspokajającym tonem. – Jeżeli weszli by tu w nocy, to poderżnęliby nam wszystkim gardła i zabrali tego tam. – Dodał wskazując na spętanego Czarnucha. – Ci tutaj, nie mają nic wspólnego z Kasparem. –
- Przecież sam by się stąd nie ruszył. – Rzuciła Cly, trzymająca na rękach płaczącą cicho Irę. – Nie mówię, że to oni zrobili, bo to bez sensu, ale nie zostawiłby dziewczynki. Coś.. coś musiało się stać.
- Może poszedł po ten plecak. – Wtrąciła się Samantha. – Nie trzeba było mówić mu o tych gamblach za leczenie. – Powiedziała patrząc na Kinga z wyrzutem.
-Nie chciałem od niego gambli, umówiliśmy się na coś innego. – Rzucił wymijająco King. – Choć mógł po niego pójść, bo inhalator.
- Chuja, stary doskonale wiedział, że Croats polują w ciemności. Nie poszedł by po ten plecak w nocy. Poczekałby do rana. Mówię, że te skurwiele go zarżnęły. – Cedził Jake zbliżając się do bandyty grożąc mu pistoletem.
- Zostaw. To nie oni. – Powiedział grobowym tonem Jeff. Klęczał zaraz przy przystani barki, wskazując na wyraźne, świeże ślady ciężkiego, kołowego wozu, które nie należały do tego, z którym tu przybyli. Trop wyglądał tak, jakby na wóz załadowana była kłoda drewna, ciągnięta po ziemi równoległe z całą konstrukcją. Ślad wychodził z wody, z głębi tunelu zamieszkanego przez Croats i po zrobieniu okrążenia znów do niego wracał.
- To nie oni.


20.11.2056
10:53

Klęczeli ukryci pod maskującą tkaniną w ruinach wypalonego pogorzeliska. Ostatnie dwie godziny czołgali się przez gruzy starając się niezauważeni dotrzeć do miejsca, w którym będą mogli zastrzelić bandytę terroryzującego okolicę. Jeżeli facet miał sprzęt, to dorobienie drugie zamka do karabinu, bądź kupienie go w jednym z osiedli było kwestią czasu. Zarówno Silny, jak i Wayland czuli, że nie mogą na to pozwolić.
Lynx kalibrował lunetę, co jakiś czas zerkając w nią, by upewnić się, że ich cel wciąż jest na miejscu. Tiki nerwowe lewej powieki nie wróżyły niczego dobrego. Dalmierz nie chciał odpalić. Brak konserwacji i intensywne użycie noktowizora o świcie dawały o sobie znać. Snajper zdany będzie na swoje własną wiedzę i obliczenia.
- Jest tam? – Zapytał Silny ściągając z szyi lornetkę.
- Tak, wciąż na gnieździe. – Odparł snajper podpinając magazynek pod karabin.
- Stara miłość, nie rdzewieje. – Rzucił Silny rozbawionym głosem. – Ile masz?
- Ponad tysiąc metrów. – Kalkulował obliczenia w głowie. Kąt pod jakim się znajdowali, wysokość budynku, daję im to trójkąt prostokątny… do kwadratu… pięć w pamięci… - 1150 metrów. – Odparł w końcu.
- Mi też tyle wyszło.
- Wiatr?
Silny zerknął na ledwie poruszający się sznurek zaplątany na pręcie, który umieścili tam, gdy skradali się na pozycje.
- Ze wschodu na zachód, słaby. – Odparł.
Wayland kalibrował chwilę lunetę, aż wyraźnie zobaczył w krzyżu niewielką sylwetką. Mężczyzna, niepomny zagrożenia, siedział na parapecie okna i palił papierosa.
- Mam cel. – Snajper wziął kilka głębszych wdechów, głaskając palcem język spustowy.

***

Nazywał się Richard Harlan.
Miał chyba 52 lata. Nogi stracił na skutek odmrożeń, które dopadły go poprzedniej zimy w okolicach obozu dla uchodźców pod murami Enklawy Nashville. Ledwo do niego dotarł, niosąc z nieudanego polowania poszarpanego przez wilki syna – Michaela. Reszta jego chłopaków woła go Czarnuch. Dzieciak miał od urodzenia czarną skazę ciągnącą się od uda do klatki piersiowej. Bracia mu ciągle dokuczali, ale trochę opóźniony w rozwoju chłopak chyba nie do końca zdawał sobie z tego sprawę. Później zarówno Ojciec jak i bracia, zaakceptowali chłopaka. Na początku było znacznie gorzej. Richard nie mógł na niego patrzeć, starsi bracia rzadko się do niego odzywali i mówili mu, że to on powinien umrzeć, zamiast mamy.
Być może i powinien. Ale tak się nie stało. Przeżył, kiedy jego matka rodząc siódme już dziecko, bez opieki lekarskiej, w drodze, na pustkowiach, zmarła z powikłań następnego dnia.
Richard na dawne, ale wciąż bolesne wspomnienie głęboko zaciągnął się papierosem. Siedział na parapecie 10 piętra podziwiając, mimo wszystko piękną w swej surowości i porannym słońcu panoramę Nashville.
Zmarła kilkanaście lat temu, jakoś w 2047, kiedy podróżowali przez Stany w ucieczce przed panującymi tej wiosny głodem i suszą. Richard nic nie mógł zrobić, po za patrzeniem, jak jego piękna żona marnieje mu w rękach. Nie powinni decydować się na siódme dziecko, szczególnie w tak niepewnym okresie, ale Rose mocno nalegała. Chciała w końcu mieć córkę. Zrządzeniem losu urodził się im kolejny syn.
Później trafili do Amityville. Mimo przeciwności jakoś ułożyli sobie życie. On i siedmiu chłopców bez matki, w pocie czoła pracujących na małej farmie. Mieli wszystko, jedzenie, bezpieczeństwo, dach nad głową. Aż do czasu kiedy zaczęła się Wojna. Amityville – najsłabiej broniona enklawa, upadła jako pierwsza. Richard, choć wcześniej w duchu obiecał sobie już nigdy tego nie robić, spakował dobytek i ruszył w drogę. Szli wraz z innymi uchodźcami w stronę pozostałych osiedli. Jednakże nigdzie nie znalazł dla siebie miejsca. Żadna z Enklaw nie chciała przyjąć wynaturzonego drobną mutacją chłopaka. Kiedyś jeden ze strażników poradził mu, żeby zwyczajnie zostawił opóźnionego dzieciaka w ruinach i z pozostałymi osiedlił się w Enklawie. Próbował, ale jakoś nie mógł.
W końcu po przejściu ostatniej zimy, już jako inwalida podjął kolejną złą decyzje. Jego synowie byli silni, on sam potrafił nieźle strzelać. Jeżeli nie mogli zapracować na chleb, to musieli go odebrać innym. Ruszyli w ruiny. Na początku było ciężko, nawet bardzo, ale wszystko zmieniło się, kiedy znaleźli tą wieże. Porzuconą, stojącą samą wśród pogorzeliska. Zupełnie tak, jak oni.
Zrządzeniem losu, na jednym z pięter odnaleźli mały warsztat rusznikarski, kilka sztuk broni i ogromnych rozmiarów karabin, jakiego żaden z Harlanów w życiu nie widział. Postanowili tu zostać, przekształcić wieże w twierdzę, zbudować na jej szczycie gniazdo snajperskie, które z łatwością mógł obsłużyć poruszający się na wyszabrowanym wózku ojciec i stąd organizować wypady.
Po kilku dniach pierwszy raz zabił człowieka. Młodą kobietę, podróżującą przez spalone ziemię w towarzystwie starszego mężczyzny. Synowie ograbili ich, faceta puszczając wolno.
Richard, czasami miał koszmary, w których widzi przez krzyż celownika drobną sylwetkę dziewczyny. Później dzień po dniu, przybywało ofiar, jak i głębokich bruzd na twarzy zmęczonego pięćdziesięciolatka.
Zabijanie odciskało na nim piętno. Mało odzywał się do kogokolwiek, przestał wpuszczać synów na najwyższe piętro, kazał sobie przynosić tylko jedzenie i wodę. Całymi dniami siedział w swojej samotni, albo produkując amunicję, albo pojedynczymi strzałami dając sygnał dla chłopaków do wymarszu po łup.
Dzieciaki wprost na odwrót. Każdego dnia życie wyjętych spod prawa było dla nich coraz łatwiejsze. Nadali sobie pseudonimy, obili się w brudne skóry, stroili groźne miny, gdy tylko nie naciągali na twarz przerażających masek i wbili sobie do pustych łbów, że władają tą okolicą. Przez lunetę Richard obserwował jak mordują, gwałcą i okradają. Obserwował swoje dzieło.
Wpadli w wirującą z ogromną prędkością spirale szaleństwa, z której nijak nie mogli i chyba nawet nie chcieli zatrzymać.
Dziś nad ranem, kiedy z niższych pięter słyszał wspinające się ku jego gniazdu strzały, długie karabinowe serie, pojedyncze wrzaski strzelb, agonalne krzyki i pogróżki, czuł coś na kształt ulgi. Wiedział, że nie ma dla niego odwrotu i że przyjdzie czas, w którym zostanie ukarany. Żałował tylko swoich dzieci. Może w sprawiedliwym świecie synowie nie powinni też ponosić winy za grzechy swoich ojców, jednakże rzeczywistość, w której starali się przetrwać daleka była od sprawiedliwej.
Nie oponował więc, gdy Hank wziął plecak, zamek karabinu i powiedział, że idzie po Michaela. Jeżeli ktoś miał uratować się z tej masakry, to powinni być oni. Przez lunetę karabinu widział, jak syn wchodzi do tunelu, a później wychodzi z niego z Michealem. Następnie ruszyli na południowy wschód, nie wracając już do wieży. Mądry chłopak.
Stanley i Mark zginęli broniąc budynku. Steve wczoraj, w tunelu. Brad i Kenneth ruszyli przed świtem w ruiny w poszukiwaniu ciał dwóch ofiar Richarda i do tej pory nie dali znaku życia. Richard bezowocnie przez prawie godzinę obserwował zawalony budynek, do którego weszli chłopcy. Przestał się łudzić już kilkanaście lat temu. Prawie wszyscy jego chłopcy zginęli.
Ten poranek miał być też dla niego ostatni.
Spojrzał w dół na popalone ruiny. Mu Bóg nie powinien wybaczyć, ale przynajmniej niech odpuści jego synom. Przechylił się, zsuwając się z parapetu. Wprost w zimną pustkę ruin.
Zamknął oczy, a jedynym co usłyszał, lecąc w dół był niespodziewany huk wystrzału niosącego się echem po ruinach.
Nie czuł nawet bólu uderzenia.

***

- Dostał. – Powiedział zadowolonym tonem Silny, widząc, jak po strzale Lynxa sylwetka wrogiego snajpera spada na ziemię. – Jakoś tak dziwnie, ale dostał.
Lynx oderwał się od lunety, patrząc zaskoczony w stronę celu, czy to możliwe, żeby facet… Nie, chyba rzeczywiście musiał oberwać. Przetarł wierzchem dłoni oczy. Musiał się w końcu porządnie wyspać.
- Zbieram się do pozostałych. – Rzucił Givens pospiesznie pakując sprzęt. Cały świt urządzali sobie tu niezłą strzelaninę i niemożliwym było, żeby nikt się nią nie zainteresował. Reszta czekała na ostateczne otwarcie bezpiecznego przejścia i powrót żołnierzy. Jake obiecał wejście Lynxowi na teren Enklawy Nashville, jeżeli zdejmie snajpera. Zresztą facet był bandytą, który mordował podróżujących tym szlakiem. Wayland nie mógł tego po prostu zostawić.
Silny wstał już pakując maskującą narzutę do zdobycznego plecaka z materiałami wybuchowymi. Drugi z nich podał Lynxowi do ręki. Ten zarzucił ciężki plecak na ramiona, dziękując za niego skinieniem głowy.
- Więc to chyba pożegnanie. – Powiedział uśmiechnięty mutant wyciągając przed siebie wielką dłoń. Nie krył się już rozmawiając z nim ze zdjętą kominiarką.
- Na to wygląda. – Odpowiedział Snajper ściskając dłoń tamtego. – Ostatnia rada? – Zażartował Givens.
- Traktuj te ruiny, jak coś żywego, zwracaj uwagę na każdy szczegół, nie daj sobie wmówić, że coś jest tym na co wygląda. – Odpowiedział Silny poważnym tonem. – A przede wszystkim – Jego oczy uśmiechnęły się – nie stawaj po żadnej ze stron.
- Będę o tym pamiętać.
Przez krótką chwilę jeszcze milczeli, ściskając sobie dłonie, kiedy w końcu Silny odwrócił się na pięcie i ruszył z ciężkim plecakiem w stronę Strefy. Starym zwyczajem, ani razu nie spojrzał za siebie. Jego ojciec powiedział mu kiedyś, że tak robi wojownik, który na swojej drodze komuś zaufał.


20.11.2056
14:21

Wóz powoli toczył się opuszczoną ulicą. Tutaj ruiny nie wyglądały, aż tak mizernie, jak w centrum Paleniska. Oczywiście większość budynków nosiła ślady pożaru, jednakże wciąż nie runęły dając pozory schronienia mijającym je podróżnikom. Clyde rozglądał się dookoła z niemałą satysfakcją. Oczywiście, dalej byli na niezamieszkałych terenach, tego nie dało się nie zauważyć, ale od kolejnej czerwonej chorągwi do następnej, coraz częściej napotykali na ślady ludzkiej działalności. Część ulic zdawała się być odgruzowana, wraki zostały zepchnięte na bok. Gdzieniegdzie można było znaleźć śmieci, puste kanistry, butelki i dawne ogniska. Niewątpliwie szlak był całkiem często uczęszczany.
Przemierzyli całe przedmieścia, zbliżając się powoli do zamieszkałego centrum.
- Chyba ktoś tędy szedł. – Wypowiedziała głośno jego myśli Maria.
- I to nie jeden. – Odpowiedział Nathan. – Większość uchodźców z Pineville pewnie wybrało tą drogę. Jak trzymaliśmy się większej grupy, to ludzie mówili, że te miejsca patrolują już Tarczownicy. Chyba musieli się jednak wycofać, jakiś czas temu. – Na potwierdzenie jego słów, za zakrętem zamajaczył opuszczony, prowizoryczny bunkier. Randall zdejmując M3 z pleców ruszył sprawdzić jego wnętrze.
- Czysto. – Dobiegło po chwili ze środka. – Pusto w środku, chyba od dłuższego czasu. Wygląda na to, że chłopaki zwijali interes w pośpiechu.
- Większość sił przeniosła się na zachód. – Rzucił idący za nimi Jake. – Po tym, co się stało nie było sensu dalej trzymać szlaku z Pineville. – Pozostali smutno pokiwali głowami. – Tarczownicy trzymali ten teren jeszcze przez jakiś czas, ale cofnęli się w stronę Misji. Ogólnie duża tam ostatnio naszych.
- Myślałem, że ta Misja jest neutralna. – Wtrącił się Lynx.
- Bo jest. Ale tereny dookoła niej nie. Niektórzy urządzają sobie tam polowania. – Rzucił Jake uśmiechając się złośliwie. Cly spojrzała na niego z odrazą. Niesamowite, jaka odmiana zaszła w tym człowieku po przespanej nocy. Wczoraj jeszcze rozpaczał nad śmiercią towarzyszy i swojej kobiety, dziś był w stanie nie tylko wstać z legowiska, ale odezwać się, czy uśmiechnąć. Wzbierała w niej wściekłość, którą zaraz zastąpiła gorzka bezradność.
- Długo do tego Gianniego? – Zapytał, chcąc rozładować napięcie King, pchającego razem z nim wóz młodego Morgana.
- Dziś, wypadnie nam jeszcze jedna noc w ruinach i następnego dnia, pod wieczór powinniśmy wyjść na krawędź Paleniska. Tam kolejne obozowisko i to już kilka kroków. Przed południem powinniśmy być w Misji. Oczywiście zależy od szlaku. To bywa różnie, nie da się przewidzieć. No i bez tego cholerstwa – wskazał na wyładowany pojazd – byłoby zdecydowanie łatwiej.
Lekarz nie mógł mu nie przyznać racji. Mięśnie go bolały, a suche gardło domagało się płynów. Musieli jednak oszczędzać, bo w tym tempie nie starczy im, do Misji. Z zamyślenia wyrwał go stający obok Lynx. Mężczyzna wrzucił na wóz plecak należący wcześniej do Silnego i odezwał się do Kinga.
- Zmienię Cię. Idź na tyły, zjedz coś.
Naukowiec uśmiechnął się lekko na myśl o odpoczynku. Zatrzymał się, powoli wypijając kilka łyków wody z plastikowej butelki i pozwalając się wyprzedzić przez rozmawiających ze sobą Nathana i Samanthe.
- …o to chodzi? – Do uszu Kinga doleciał strzępek zdania. Małżeństwo zerknęło ukradkiem na Cly.
- Wiesz, ona się mi nie zwierza. – Odpowiedziała Samantha.
- Mamo, chcę mi się jeść. – Powiedział idący obok Shartlo.
- Już zaraz, się zatrzymamy i zjemy kolacje. Idź pojeździł z siostrami na wozie. – Uspokoiła go matka. Chłopie posłusznie podbiegł do naczepy i z pomocą Jeffa usiadł na jej rogu.
- Chodzi mi tylko, o to, czy nie będzie z nią problemu, Sam. – Kontynuował temat Nathan.
- Nathan, doskonale wiem, o co pytasz. Ale zrozum ją. Słyszałam, że straciła męża. Podobno facet ją zostawił i odszedł. Później poroniła, podobno, przynajmniej tak tak mówiła Eris, ta która mieszkała dwa domy dalej… Mam nadzieje, że spotkamy ją u Gianniego.
- Ja też mam taką nadzieję.
- A później to wszystko… Tam każdy kogoś stracił.
Kobieta chciała coś dodać, ale nagle, zamarła, tak jak pozostali wsłuchując się w odgłosy niosące się z południa.


Odległa strzelanina odbijała się echem od powalonych budynków. Gdzieś przed nimi, dokładnie w kierunku, w którym znajdowała się Misja rozpoczynało się kolejne tej wojny krwawe starcie.

***

20.11.2056
17:13

- Ani kroku dalej! Bo rozwalimy! Kto wy?! – Krzyk ukrytej gdzieś w ruinach kobiety zatrzymał ich w miejscu. Sekundę później otrząsnęli się z szoku nurkując zza osłony, odbezpieczając karabiny i szukając wzrok przeciwnika. Pierwszy na pytanie zareagował Jake.
- Przeszukiwacze z uchodźcami z Pineville! Złó… - Jego dalsze słowa zagłuszył potężny wybuch kilkanaście przecznic dalej.
- My tarczownicy! – Odpowiedział inny głos. – Hasło, przeszukiwaczu!
Jake spojrzał na leżącą obok niego Cly. Dziewczyna rozpłaszczyła się na ziemi przyciskając do siebie swoją torbę z opatrunkami.
- Który dziś jest? – Zapytał szeptem. Latynoska spojrzała na niego, ja na wariata.
- 20, albo 21, nie wiem… - Wyszeptała.
-20. Na pewno. – Rzucił klęczący obok Ezechiel.
- Obyś miał racje. Słowik! Odzew! – Wykrzyczał mężczyzna.
- Jaskółka! – Słysząc to Jake odetchnął z ulgą, podnosząc się z klęczek.
- Wychodzimy! – Rzeczywiście, po chwili z ruin wychylił się mężczyzna ubrany na wojskową modłę. Jake ruszył w jego stronę, machając na przywitanie. Pozostali już trochę śmielej wyglądali zza gruzów, nie ruszając się jednak z bezpiecznych kryjówek.
- Popierzony? – Wycedził Randall kryjący się za wozem z karabinem w ręku, kiedy Przeszukiwacz go minął. Jake, nie odpowiedział zbliżając się z pistoletem w ręku w stronę domniemywanego tarczownika. Mężczyźni stanęli kilkadziesiąt metrów od nich, rozmawiając przez kilka minut. Gdy skończyli Tarczownik gwizdnął i z ruin wychyliła się jeszcze trójka niosąca na noszach rannego. Prowadzeni przez Jake’a zbliżyli się do karawany.


Zamaskowany mężczyzna w hełmie, który wyszedł jako pierwszy ze swojej kryjówki podszedł do nich przedstawiając się i ściskając każdemu z osobna rękę.
- Wołają na mnie Roadblock. Jestem dowódcą tego oddziału. – Na jego piersi połyskiwała mała przypinka symbolizująca tarczę. – Widzę, że wcale nie dostaliście gorzej od nas. – Dodał przyglądając się umorusanym uchodźcą. – Idziecie do Nashville?
- Tak. Przez Misje. – Odparł Nathan.
- To nie tą drogą. Mutanci ruszyli z lokalną ofensywą. Starają się podejść, jak najbliżej Misji. Mamy tam teraz niezłe piekło. – Powiedział wskazując drogę prowadzącą na południowy-wschód. Jakby umyślnie, na jego słowa zaterkotało kilka karabinów maszynowych.
- Zobaczycie, jak to wygląda, jak się ściemni bardziej. – Dodała kobieta. Rzeczywiście od kilkunastu minut na horyzoncie widać już było gęsty dym pożarów.
- No w każdym razie mutki odcięły nas od głównych sił, więc idziemy naokoło. Dłużej, ale bezpieczniej. Zbaczamy ze szlaku, znamy przejścia. Możecie iść tą samą drogą. Trzeba nadłożyć, chociaż strach tyle się pałętać w ruinach, ale tam.. – Wskazał na jeden ze słupów dymu. – Dla was pewna śmierć. – Mężczyzna zerknął na wóz i siedzące na nim dzieciaki. – Tyle, że wszystkich was nie będziemy mieli jak eskortować.
- Ciemno się robi. – Powiedział do tej pory nieodzywający się mężczyzna poprawiając pasek swojej strzelby. Widać było, że obciążenie plus jeszcze nosze z rannym dają mu się we znaki. – Przenocujmy tu gdzieś razem. W kupie zawsze bezpieczniej. Pogadamy, plan ustalimy.
Jego dowódca skinął głową z aprobatą.
- Czemu nie, dobry pomysł.
Jeff poprawił ramiona swojego, coraz lżejszego plecaka. Zapasy jedzenia były na wyczerpaniu. Medyk wspominał, że leki i opatrunki też. Ładownice większości z ich kamizelek były już puste.
- A naokoło, tym waszym szlakiem, to ile dni będzie? – Zapytał.
Tarczownik zastanowił się przez chwilę.
- Ciężko powiedzieć. Cztery, pięć, zależy co po drodze, więc może trochę więcej.
Kinga uderzyła nieprzyjemna myśl. Przez ruiny Nashville szli dopiero trzy dni. Każdy z nich był ranny, głodny, zmęczony i zmarznięty. Brakowało im wszystkiego.
Tylu zginęło. Ridley, Jacob. Jeszcze Ursula. Wcześniej Joshua, ta niewolnica w ciężarówce i tych dwóch gości, z którymi rozmawiał o Nashville. Nie wiedzieli, co się stało z Kasparem i Pascalem. Dziewięciu ludzi, trzech na każdy dzień.
Nie był w stanie wyobrazić sobie, co zrobi z nimi drugie tyle drogi.
Schował twarz w dłoniach, przecierając oczy. Wziął głęboki oddech.
Ze złością spojrzał na dym gęstniejący na horyzoncie.
Gdzieś zaterkotał karabin.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 17-04-2014 o 18:33.
Lost jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:31.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172