Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-04-2014, 23:08   #2
Romulus
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację

Potem, gdy już się obudził, nie pamiętał sennych majaków, ale wiedział że nie przyniosły mu one odpoczynku. Może ból i głód sprawiły że sen był tak niespokojny? A może to samo miejsce tak na niego działało, jakby zazdrosne o to że on był żywy, a ono - nie?

Albo sprawiło to pieczenie w piersi, jakby kto ognisko z żywego ognia podsycał mu w miejscu serca? To też było denerwujące, niczym ssanie w żołądku i ból zapadniętego brzucha...

Potwór wzdrygnął się i ocknął. Przez chwilę węszył w ciemności, nasłuchując znajomego gwizdu wiatru i ech gdzieś z głębi … pieczary? Komnaty?

Jego głowa uniosła się gadzim ruchem. Wykręcił wężową szyję, pospiesznie rozglądając się po otoczeniu i stękając z boleścią. Każde drgnięcie było torturą, tak bardzo zgrabiały był od zimna i bezruchu. Istota była pewna że jeszcze nigdy tak nie przemarzła, że ten już przeklinany mróz nie jest jej naturalnym środowiskiem. A to prowadziło do następnego pytania i na przekór głodowi, bodaj na chwilę, wykręciła szyję jeszcze raz, by obejrzeć samą siebie zielonymi ślepiami.

Smok! To niewiarygodne, bowiem istota nigdy nie myślała o sobie jak o smoku, była o tym przekonana. Choć … pewności nie miała, bowiem metaliczne cielsko wydawało się w jakiś sposób znajome. Łuski pokrywały beczkowaty korpus i łapy, błoniaste skrzydła rozpięte na silnych podporach elegancko układały się po obu stronach torsu, potężne nogi właśnie prostowały się na przekór bezruchowi, unosząc istotę. Lód pękał na pancerzu i osypywał się niczym deszcz szklanych odłamków, dźwięcząc na kamieniu.

Kim jestem?

Nagły skurcz żołądka skutecznie przerwał rozmyślania i istota przeciągle warknęła z bólu, zapominając o mniej palących problemach egzystencjonalnych. Rozejrzała się jeszcze raz. To co brała za grotę, okazało się wykutym w skale przejściem … a tak naprawdę schodami, gdy przyjrzała się podłożu. Może to dlatego było jej tak niewygodnie?

Droga w górę była zablokowana, wzrok istoty napotykał kamienne płyty zamykające drogę. Za to droga w głąb korytarza wydawała się wolna.

Istota węszyła nieufnie. Dobiegał stamtąd ledwo uchwytny smród spalenizny i wycie wiatru przeciskającego się wąskimi szczelinami. Jeśli miało to być jedyne wyjście, nie należało zwlekać…

Świst sprawił że znowu spojrzała w górę i wyciągnęła szyję. Z bliska dostrzegła że pomiędzy płytami coś się znajduje, jakiś strzęp który sprawiał że drzwi nie ze wszystkim były ze sobą spojone. Pomiędzy nimi ziała szczelina, za którą mrok był o odcień mniej intensywny, nie tak groźny jak w dole korytarza. Istocie to wystarczyło. Jakoś odruchowo wybrała jasność zamiast ciemności. Nie zdobyła się jednak na to by się nad tym zastanawiać.

Pazury uchwyciły sam brzeżek kamiennych wrót i rozwarły je siłą. Smokiem wstrząsnął dreszcz na myśl o tym, co by się wydarzyło gdyby nie obecność strzępu który zapobiegł zupełnemu zamknięciu. Przecisnął cielsko i zamarł zaskoczony.

Nie wiedział czego się spodziewać, ale na pewno nie budowli, która nawet w ruinie zdradzała resztki dawnej piękności i świetności. W półmroku - a trudno mu było odgadnąć czy to wieczór, czy może poranek - stąpał powoli, oswajając się z własnymi rozmiarami i otoczeniem, rozglądając się po zrujnowanych pokojach i rozsypujących się schodach. Było mu tak zimno że niemal nie czuł swych kończyn i ogona.

Co tu się wydarzyło?

Przystanął przy ogryzionych do kości szkieletach jakichś pokracznych stworzeń, rozwłóczonych w korytarzu. Powęszył przy nich, ale coś w smrodzie je przesycającym kazało mu odejść czym prędzej. Nawet po długim czasie trąciły zarazą i zgnilizną.

Smok wyszedł ostrożnie przed budowlę i przystanął by się rozejrzeć. Pieczenie w piersi było dokuczliwe - nie na tyle by było nie do wytrzymania, ale przeszkadzało i nie poprawiało mu humoru zważonego głodem, mrozem i zesztywnieniem całego ciała. Ale tu wreszcie po raz pierwszy poczuł w powietrzu coś, co w otumanionym, pustym umyśle obudziło wspomnienie innych doznań niż zimna i lodu. Było to tchnienie wiosny.

Gdzie ja jestem?


Z jakiegoś powodu smok był przekonany że to miejsce z wiosną nie ma nic wspólnego. Monotonię głazów, potrzaskanych kamiennych płyt i jałowej ziemi jedynie z rzadka przerywały uparte powoje i rośliny ze wszystkich sił czepiające się życia. Królowały tu opuszczenie i martwota, tak daleko jak jego wzrok sięgał w półmroku.

Czego tu szukasz?!

Gad aż się wzdrygnął i obrócił. Byłby przysiągł że to pytanie padło na głos, ale po kilkunastu sekundach zdał sobie sprawę że zabrzmiało ono jedynie w jego wyobraźni. A może - wspomnieniach?

Potrząsnął głową i niechętnie oddalił się od ruin wysmukłych wież i kunsztownie zdobionych ścian budowli. Do tego czasu jego mięśnie i stawy zaczynały się nieco rozgrzewać pod wpływem ruchu i powoli przestawał przypominać paralityka. Była to jednak marna pociecha, bo ziemia była zmrożona na kość a samo powietrze przesiąknięte było jakąś duszącą, nieprzyjazną aurą która sprawiała że szczęki same mu się zaciskały, a zęby zgrzytały jeden o drugi. W mroku spostrzegł coś dziwnego i po cichu, nieufnie, ruszył w tamtym kierunku. A gdy dostrzegł dokładniej co to było takiego, przystanął w zadziwieniu, z jedną łapą uniesioną w pół ruchu.


Był to szkielet olbrzymiego smoka, zwiniętego w przedśmiertnym skurczu pomiędzy głazami i pniami dawno temu zwalonych drzew. Żebra istoty wznosiły się ku górze posępnie niczym wręgi strzaskanego statku. Ogromna czaszka nawet po śmierci emanowała siłą i groźbą. Pozostałe jeszcze na miejscu pazury - tam gdzie ścierwojady nie rozwłóczyły ich z palcami - wyglądały jakby były w stanie wydrzeć przejście w litej skale.

Ciałem mniejszego smoka wstrząsnął dreszcz. Cokolwiek było zabójcą jego pobratymca, ostatnie na co miał ochotę to spotkać tę istotę. Rozejrzał się nerwowo i podszedł bliżej by przyjrzeć się i spróbować wydedukować przyczynę śmierci. Był to jednak próżny trud - ucztujący padlinożercy zadbali o to by jedynie dzięki magii mógł dojść do tego co tu zaszło.

Myśl o magii sprawiła że potwór zamarł. Coś nie dawało mu spokoju, tak samo jak pozostałości ogromnego gada. Ale brzuch znowu odezwał się boleścią i smok rozejrzał się, a potem rozwinął skrzydła. Tak, teraz był pewien że już ich używał, że latał już wcześniej jak prawdziwy smok, choć w chwilę po przebudzeniu taka myśl w ogóle nie postała mu w głowie!

Jakieś odległe ujadanie, pełne wściekłości i groźby, sprawiło że obrócił łeb zaprzęgając wszystkie możliwe zmysły do obserwacji. Umierał z głodu i musiał napełnić żołądek. Teraz tylko to się liczyło. Z łopotem uderzył skrzydłami raz i drugi i trzeci, wzniecając lokalną wichurę i wznosząc się niepewnie ponad zmarzniętą ziemię, na nowo ucząc się panować nad odruchami i równowagą. Jego umiejętności powracały, tak samo jak odruchy łowcy. Wiedział że wkrótce będzie ich bardzo potrzebował…


Mimo że za nic nie mógł sobie przypomnieć czegokolwiek przed przebudzeniem, to właśnie sprawność i instynktowne reakcje upewniały go że - wbrew pierwszemu, dziwnemu wrażeniu - faktycznie był smokiem z krwi i kości. Wyczulone zmysły, panowanie nad lotem, ułożenie ciała podczas niego… Coś jednak było nie tak. Gdy wzbił się w powietrze poczuł jednak że odruchy odrobinę go oszukują, że jest zmuszony kompensować nieznanego powodu pochylenie sylwetki, jakby masa jego ciała inaczej się rozkładała niż dotychczas. A może pustka w wątpiach zakłócała dystrybucję ciężaru? I czy jego skrzydła nie są aby jednak większe niż to zapamiętał, łapy - masywniejsze, pazury dłuższe i grubsze?

Miał to gdzieś. Było mu zimno i przeszywały go fale bólu, mające swój początek w zapadniętym brzuchu. Potrzebował mięsa - dużo, najlepiej ciepłego i jeszcze ociekającego krwią. Czuł jak w przewidywaniu polowania jego ciało gotuje się do walki, uruchamiając rezerwy sił ukryte w wielkim cielsku. Głód znakomicie motywuje. A jak zmysły wyostrza! Nic dziwnego że już po kilku minutach zwiadu nad spustoszonym miastem smok odnalazł scenę najnowszego dramatu. Czym prędzej znurkował ku osłonie z głazów by nie zdradzić swej obecności.

Gdy lądował, to z gracją kury i lekkością ciężarnej krowy; przydzwonił w zmrożoną ziemię aż łapy przeszył mu wstrząs a zęby kłapnęły o siebie. Pazurami wyrył bruzdy w ziemi zmrożonej na kamień. Ledwo zwrócił na to uwagę, pochłonięty widokiem zoczonym z powietrza. Muskularne łapy szparko poniosły go pomiędzy głazami; przycupnął między nimi, skrywając ciało przed wzrokiem stworzeń toczących bój. Przymknął powieki by blask zielonych oczu również nie zdradził jego obecności. Wysiłek rozgrzał go nieco, a scena zażartej walki sprawiła że na chwilę zapomniał o głodzie. Opuścił rogaty łeb aż do ziemi i z zapartym tchem wodził wzrokiem. A było czemu się przyglądać! Powietrze wprost przesycone było smrodem krwi i wnętrzności.



Ogromny humanoid toczył walkę z pierwszą z potworności. Z pianą na ustach, olbrzymim toporem rąbał las wężowych łbów kołyszących się na długich szyjach wystających z łuskowatego cielska.


Przez chwilę smok zastanawiał się czy gigant aby nie zgłupiał - co z tego że odrąbane przez niego czerepy toczyły się jak kręgle rzygając juchą, skoro na miejsce jednego dwa następne wyrastały?! I dlaczego najzwyczajniej w świecie nie odskoczy, nie umknie przed potwornością, mimo że dziesiątki ugryzień znaczyły jego potężny korpus i członki, a krew płynęła strumieniami?!

Z wolna jednak zrozumiał co miało tu miejsce. Pierś olbrzyma opadała i unosiła się spazmatycznie, dyszał ciężko przy każdym ciosie, a piana na ustach zabarwiona była karminem. Wyglądał jakby na nogach trzymał go jedynie tępy, niezłomny upór, a siłę do walki czerpał tylko z determinacji i dumy.

Z jakiegoś powodu smok doskonale to rozumiał. A gigant mógł jeszcze zwyciężyć, choć jego towarzysza - wielkiego, białego wilka - hydra rozszarpywała właśnie na strzępy. Tam gdzie topór uderzał z ogromną siłą z cielska bestii unosiły się smużki dymu, a krew tryskała fontannami.

Drugie starcie, choć mniej widowiskowe, było nie mniej dramatyczne. Brudnobiałe, broczące krwią wilki szarpały przeciwnika ze wszystkich stron, a ten z nawiązką oddawał ciosy. Z nawiązką, bowiem łby hydry uderzały we wszystkie strony, pozbawiając drapieżniki przewagi biorącej się z liczebności. Ale nie ustępowały, gryzły, warczały i umierały.


Szczególnie jeden z potwornych wilków, prawdziwy olbrzym o płonących, niebieskich oczach i futrze tak czerwonym od krwi że wydawało się w niej skąpane, sprawiał wielogłowej abominacji problemy. Właśnie skoczył na nią w momencie gdy hydra obracała się ku gigantowi i ta runęła na ziemię, miażdżąc ogromnym ciężarem innego zranionego wilka. Pozostałe drapieżniki rzuciły się na nią i gryzły wściekle. Ale ta wcale nie poddawała się!

Smok z uwagą przyglądał się jak rany na jej ciele zasklepiają się z mokrym cmoknięciem, a paszczęki sięgają ku czworonogom i rozdzierają je jeden po drugim. Przez chwilę równowaga tej bitwy zawisła na włosku … i wtedy zaatakował!

Przecisnął się zwinnie pomiędzy głazami, pomknął niczym ogromny kocur o miedzianym futrze. Jeden czy dwa łby hydry odwróciły się ku niemu, któryś z wilków również, ale żadne z walczących nie zdążyło odskoczyć, bowiem już nabierał powietrza w płuca, już przystawał o ledwo kilkanaście kroków od warczącego, syczącego, najeżonego kłami kłębowiska, już rozwierał paszczę i z wstrząsającym ziemię rykiem wyrzucał z siebie ogromną chmurę kwaśnej cieczy! Gdziekolwiek sięgnęła żrąca mgła, tam paliła skórę i sierść, stapiała mięśnie i kości, a krew bulgotała i spływała z sykiem na dymiącą ziemię. Warkot i syk zamienił się w chóralny skowyt i jęk dobyty z udręczonych gardeł. Dwa wilki z miejsca upadły i roztopiły się w ohydną breję, hydra w panice zerwała się i, chłoszcząc na ślepo wężowymi szyjami, rzuciła do ucieczki. Największy wilk przewrócił się, skomląc i miotając. Do uszu smoka dobiegł jęk boleści olbrzyma. Nie zwrócił na to uwagi, nie mogąc się zdecydować czy ścigać hydrę … czy może jednak zaspokoić palący głód mięsem wilków. Skoczył raz i drugi za potworem, nawet nie zauważając kiedy jego łapy zmiażdżyły rannego wilka na papkę.

- Frekki! - rozległo się niczym grom. Ułamek sekundy później coś z ogromną siłą rąbnęło smoka w ogon. Ten obrócił się z wściekłym rykiem.

Gigant brnął ku niemu z twarzą wykrzywioną bólem i furią, a połamane, rozrąbane niemal na dwoje cielsko pierwszej hydry leżało rozciągnięte jak długie. Olbrzym przystanął i dźwignął kolejny głaz, zamachnął się i cisnął. Smok przypadł do ziemi i rzucił się w bok, unikając niezgrabnego pocisku. Gigant zatoczył się do przodu z toporem w dłoniach i mordem w oczach. Wbrew samemu sobie smok poczuł podziw na widok takiej determinacji.
- Odejdź - warknął, po czym powtórzył to wyraźniej - Odejdź!

Kolos nie zareagował, parł przed siebie z ponurą zawziętością urodzonego wojownika. Smok skinął łbem. I to była jego ostatnia uprzejmość wobec przeciwnika.

W innych okolicznościach może by inaczej to rozegrał, ostrożniej i nie ryzykując gorszych ciosów. Ale głód szarpał mu trzewia bólem jeszcze dotkliwszym niż raniony skałą ogon i teraz obnażył kły, wyzywając nadciągającego ze złowróżbną determinacją giganta i wciągając powietrze. Jego płuca po raz kolejny wypełniły się kwaśną zawiesiną, a paszcza otworzyła się jeszcze szerzej. I zionął z rykiem, kąpiąc przeciwnika w żrącej chmurze. Gigant krzyknął, ale tym razem jego głos był przepełniony boleścią. Osłabiony miotał się w rzednącej mgle, gdy kwas wnikał w jego rany i palił skórę.

Smok nie kłopotał się rozwijaniem szerokich skrzydeł i wznoszeniem do lotu, muskularne łapy pchnęły go do przodu jak strzał z katapulty. Dwoma susami pokonał dzielący go od wojownika dystans i skoczył.

Raniony kwasem gigant nie zdążył zareagować, jego topór zbyt późno zatoczył śmiercionośny łuk! Zęby gada zacisnęły się na jego twarzy, a pazury zatopiły w ogromnej piersi. Ostrze topora wbiło się w błyszczące łuski, ale uderzeniu zabrakło już siły, a atak rozpędzonego smoka zbił giganta z nóg, rzucił go na zmrożoną ziemię z łoskotem padającej kolumny! Gad rzucił mu się do gardła niczym zajadły foksterier, szczerząc kły ostre niczym noże. Hełm potoczył się z brzękiem, topór wypadł z dłoni olbrzyma. Ale ten nie zamierzał ginąć! Pięść wielka i twarda jak kowadło rąbnęła smoka w skroń, a palce zacisnęły się na jego szyi.

Ale i smok walczył z furią demona!

Wbił pazury w bark, bok i przeszył nimi wnętrzności, ogon zawinął wokół ramienia niczym pyton, zębami rozdarł zbroję i dosięgnął gardła. Ryk giganta urwał się i utonął we krwi chlustającej z tętnic, wypełniającej całą paszczę gada. Dłonie jeszcze raz chwyciły łuskowatą szyję, ale był to ostatni wysiłek olbrzyma, tracił siły z sekundy na sekundę, nogi coraz słabiej kopały twardą ziemię! Smok za to z warkotem zaciskał szczęki coraz mocniej, aż wreszcie kręgi trzasnęły i przeciwnik znieruchomiał z nagłą ostatecznością śmierci, a ramiona opadły niczym odcięte konary dębu.

Gad puścił ciało i dysząc ciężko odsunął się, rozejrzał dookoła. Złocisty pancerz miał zbryzgany dymiącą czerwienią. Po drugiej hydrze pozostał jedynie szlak krwi barwiącej zrytą ziemię, po wilkach - pogryzione, rozszarpane truchła. Nic nie opadało ku niemu z łopotem ogromnych skrzydeł, nie szczerzyło kłów gotowe do odebrania mu łupu i posiłku. Smok miał jednak niepokojące poczucie że to nie potrwa długo.

Przeciągnął językiem po łapie, smakując własnej krwi, jakże odmiennej w smaku od juchy giganta. Rana już się zasklepiała ale czuł w nodze zdradliwą słabość, jakby nie tylko od siły ciosu ucierpiała. Wtedy też po raz pierwszy ujrzał na szponiastej stopie wypalony czy też wyryty na łuskach symbol albo literę. Było to coś w rodzaju … “X”? Nic to - już rzucał się z powrotem na olbrzyma, już wbijał zębiska w ogromne, muskularne udo.

Mięso! Jedzenie! Żarcie!

Z warkotem wyrywał ociekające krwią kawały i połykał czym prędzej, skupiony na jedzeniu i niespokojnym rozglądaniu się, a całe ciało trzęsło mu się od adrenaliny i wzburzenia wywołanego walką. Dopiero gdy zaspokoił pierwszy i drugi głód popatrzył dokładniej na giganta, konkretnie zaś na jego zbroję, topór i resztę przedmiotów.

Ciekawiło go jak dużo są one warte. Musiał im się przyjrzeć…


Niebo było czyste i co ważniejsze - puste. Cienisty “kuzyn” zniknął, skryty w jakimś miejscu, jakiego nawet miedzianołuski gad nie miał odwagi szukać. Ehtahir wiedział że i z lasu, i z ruin liczne oczy podnosiły się w górę ku jego błyszczącej metalicznie sylwetce, ale obliczał że gdy będzie wracał ciemności skryją go przed czujnym wzrokiem. Może się mylił, może nie, na razie się tym nie kłopotał. Spoglądał w górę, ku ciemniejącemu niebu.

Wielkie skrzydła łopotały miarowo, wynosząc go coraz wyżej i wyżej ku pierwszym gwiazdom. Smok obracał głowę w lewo i prawo sprawdzając wznoszenie, poprawiając ułożenie łap i ogona, zmieniając napięcie poszczególnych sekcji skrzydeł, testując i ćwicząc. Jeszcze wiele wysiłku i prób będzie przed nim, nim z ucznia stanie się mistrzem.

I od tego też - od tych prób, wysiłków i poszukiwań - zaczerpnął swe imię, poirytowany do granic amnezją która odarła go z tożsamości i wspomnień. Dobrze że choć latania nie musiał się uczyć na nowo…


Spustoszone miasto powoli malało pod nim, przygnębiające morze ruin i szkieletów szczerzących obnażone zęby. Co tu się wydarzyło, jaki kataklizm dotknął to miejsce??


- Huk, jakby tysiąca kolumn zburzonych pięścią gniewnego boga,
napełnia mnie trwogą i rozpaczą pospołu...

Głos który wydobył się z jego gardła zaskoczył go. Zdał sobie sprawę z tego że mimowolnie wyrwał mu się fragment jakiegoś wiersza czy opowiadania. Gorsze było to że odezwał się w elfiej mowie. Nie pierwszy raz łapał się na tym że kiedy myśli o polowaniu i walce, to bez wątpienia jako smok. Ale gdy tylko jego myśli wędrowały do poezji czy miłości, to elfie słowa same spływały mu na język.

I skąd wziął mu się ten wers? To było … frustrujące! Tak jakby pod stopą zwycięzcy przeciwnik ciągle drgał i wyrywał się, nie dając się nacieszyć triumfem i przypominając o swojej obecności, o tym że ciągle żyje i walczy! Tak właśnie czuł się Ehtahir, zastanawiając się nad swą przeszłością i powodem dla którego utracił pamięć.

Naraz zdał sobie że to nie wspomnienie, że sam złożył ten szczątek wiersza. Tylko skąd, w jaki sposób, przecież był smokiem - nie bardem, nie elfem, dlaczego więc co i rusz pod czaszką rozlegały mu się dźwięki lutni, elfia mowa, śpiew?!

Zerwał się do lotu jak spłoszony ptak! Teraz już nie wznosił się po okręgu, statecznie i oszczędzając siły. Zamiast tego gnał w górę, tam gdzie słońce znikało za widnokręgiem, rozcinając powietrze i odrzucając je w tył wielkimi skrzydłami. Nie widział niczego oślepiony słonecznym blaskiem, unosił się coraz wyżej i wyżej aż mięśnie mu omdlały ze zmęczenia, powietrze stało się zbyt rzadkie by wypełnić płuca, a oczy piekły go jakby ktoś je przebijał rozżarzonym żelazem. Dopiero wtedy przewalił się przez skrzydło i zanurkował, żegnając słoneczny blask i zmierzając ku ziemi pogrążonej w mroku.

Lot nie przyniósł mu ukojenia ale przynajmniej zakosztował widoku słońca, a z jakiegoś powodu kiedyś było ono dla niego bardzo ważne. Uosabiało wszystko co w nim było najlepsze, tego był pewien…


- Hmmm… - mruknął. Było ciasno, nie dało się zaprzeczyć. Na szczęście miedzianemu smokowi to wcale nie przeszkadzało. Wijąc się i czepiając skały masywnymi łapami sforsował wąskie wejście, węsząc czujnie. Grota, rzecz jasna, była zamieszkana, sprawdził to nim zdecydował się na atak. Był sam, nie mógł nadmiernie ryzykować, każda rana mogła się okazać groźna.



Tę akurat jaskinię zamieszkiwała rodzina wielkich pająków, jadowitych - co już teraz wyczuwał w zapaszku ciągnącym ze środka - i zapewne niechętnych dodatkowemu współlokatorowi. Cóż, ich strata, a sądząc po poruszeniu w głębi pieczary zapewne zaczynały sobie uświadamiać że ich prawa do tego lokum właśnie ulegają podważeniu.

Potrzebował bezpiecznych kryjówek, ruiny dworu były zbytnio eksponowane by miały stanowić jedyne schronienie. Poza tym tamtejsze podziemia nie miały drugiego wyjścia, a samo domostwo sprawiało wrażenie że każdego dnia coraz bliżej mu do kompletnego zawalenia się. No i mroczna aura … spowijająca ruiny niczym szary całun, za każdym razem sprawiająca że ogień który czuł wewnątrz żeber palił go niemile. Ale jednak wracał do zniszczonego miasta, sam nie wiedział dlaczego. Co nie oznaczało że sprawiało mu to przyjemność.

A grota od razu mu się spodobała, nawet jako tymczasowe, jedno z wielu schronienie. Tylko te pająki, które tak rozkosznie kręciły się po sieciach rozsnutych pomiędzy ścianami…

Ehtahir skrzywił szelmowsko pysk i oblizał się. Jego oczy błyszczały w ciemności jak latarnie.

Biedne pajączki…
 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise

Ostatnio edytowane przez Romulus : 07-04-2014 o 23:11.
Romulus jest offline