Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-04-2014, 15:35   #54
Szarlej
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Podziękowania dla Dziadka Zielarza i Bebopa

Randall nie odezwał się ani słowem podczas przesłuchania. Nie dlatego, że nie chciał znać odpowiedzi. Od tego zależało jego przeżycie. A reszta nie zadała paru kluczowych pytań. On by je zadał. Nie robił też tego z wrażliwości. Sam by gorzej oporządził jeńca. Bardziej go interesowało z kim podróżuje. I dostał odpowiedzi. Ale nie wszystkie naraz. Jednak zanim miał przejść do dalszej części gry podszedł do Kinga, musiał coś załatwić. A po za tym lubił rozmawiać z specem.
- Co tam doktorku? Wypstrykaliśmy się z pestek, przemokliśmy ale żyjemy.

King tylko pokiwał głową, ciągle otrząsając się z okropności tunelu. Kilka nerwowych chwil więcej i mogło być po nich. Nawet nie chciał myśleć co by się stało, gdyby nie przypomnieli sobie o pochodniach. Do tego jeszcze cała ta sprawa z dziewczynką. W pierwszym odruchu Clyde chciał jej pomóc, jednak po bliższych oględzinach okazało się, że jej stan był conajmniej beznadziejny. Szanse na przeżycie malały, zwłaszcza że w torbie Zszywacza nie było żadnego porządnego inhalatora. Dziecko cierpiało na nietypową odmianę astmy, a przeprawa przez zatęchły, zagrzybiały tunel wcale nie była najlepszą kuracją. Co Ci ludzie sobie myśleli, do cholery, żeby targać astmatyka przez takie miejsce? Dlaczego to zawsze jemu przydarzają się takie sytuacje? Dopiero teraz zastanowił się co z tego będzie miał, za co uzupełni leki i kupi jakieś żarcie od handlarzy. Parszywa sprawa.

- Tak, Randall. - odparł w końcu spec wycierając dłońmi zmęczoną twarz - Żyjemy.
- Widze, że jesteś zajechany to przejdę do rzeczy. Wypstrykałem się z naboi w tym tunelu a niezbyt chce używać tego zdobycznego szajsu. Łowcom zabrałem sporo naboi gumowych, dałbyś radę je otworzyć i wypełnić czymś sensownym? Będę wdzięczny.
- Wdzięczny
- King poobracał w głowie to słowo - Gdzie się podział, wielki straszny nadzorca? - Clyde prawie się uśmiechnął.
Fray wzruszył ramionami.
- Nie wiem czemu tak mnie widzicie. Póki co nie licząc Ciebie zrobiłem chyba najwięcej dla ogółu. Nie będe już budował swojego ego wymieniając zasługi. A i tak każdy widzi tylko, że potrafię o siebie zadbać w nie do końca akceptowalny przez innych sposób. I nie uzasadniam tego moralnością, wrażliwością czy dobrem innych a tylko własnym przetrwaniem.
- Jasne. Pokaż no tę amunicję.

Trudno było stwierdzić, czy King go w tym momencie naprawdę słuchał. Podkrążone oczy i mętny wzrok wyraźnie wskazywały, że naukowiec trzyma się w zasadzie na resztkach sił, jakby właśnie zaczynał kolejną dobę ostrego dyżuru. Co jakiś czas zerkał w stronę dziewczynki pogrążonej w półśnie. Mieszanina współczucia i złości na samego siebie wyraźnie odznaczała się na twarzy czarnoskórego mężczyzny.
Randall wygrzebał z plecaka solidny zapas naboi. Ułożył je na ziemi i chwilę przypatrywał się specowi.
- Wiesz co doktorku? Nie chce żebyś grzebał taki zajechany w nabojach. Lubię swoje oczy i łapy. Zerknij na najbliższym postoju, wporządku? A do tego czasu zdemontujesz mi noktowizor od M3 i poratujesz nabojami? Muszę mieć czym mordować.
Przy ostatnich słowach uśmiechnął się z przekąsem.
- Hmm… zarzuć czymś do żarcia. Konam z głodu. Potem zajmę się tym Twoim karabinem. - King odchylił się do tyłu i pogrzebał w plecaku. Wysypał z jednej kieszeni garść luźnych naboi.
- Na dobrą sprawę nigdy nie zastanawiałem się ile te wszystkie gamble są warte pojedynczo. Mają jakiś przelicznik? - nie chciał dodawać nic o cenie rynkowej i giełdowej, bo zupełnie zgubiłby kontakt z rozmówcą. A może nie?
Randall wyciągnął swoje zapasy i podzielił je na pół, część dał lekarzowi i usiadł obok samemu zabierając się za jedzenie.
- W sensie?
- No wiesz, w teorii wszystko ma swoją cenę. Przed wojną używali waluty, ale teraz byłoby to zupełnie bez sensu. W końcu teraz dolary to tylko papierowe świstki, a dobra amunicja, czy jedzenie mają konkretne zastosowanie.
- King przerwał by wziąć kilka kęsów mięsa z puszki - Po prostu zastanawiam się ile pocisków może być warta taka puszka, albo leki, czy woda. Mówiłeś wcześniej żebym nie rozdawał na lewo i prawo swoich zapasów to zacząłem liczyć, ale nie tak prosto stworzyć jakiś sensowny cennik. - kiedy Clyde zaczynał mówić o tego typu rzeczach wydawał się nawet o tym nie myśleć, jakby słowa same odnajdywały właściwy szyk. Zabawne, że człowiek, który tracił głowę w ogniu walki tak płynnie przeskakiwał między rozmową o karabinach, rannych ludziach i ekonomii.
- Skąd Ty się urwałeś? Hibernatusem jesteś?
Spec zamilkł na dłuższą chwilę poświecając całą swoją uwagę puszce trzymanej w dłoniach.
- Dużo czytam. - King przypatrzył się Randallowi, z nowym błyskiem w oku - Przecież ukończyłem uniwersytet w Meryland.
Fray podczas rozmowy podjadał z puszki. Był chyba lekko rozbawiony i zaciekawiony.
- A w którym roku?
- Kilkanaście lat po wojnie. To bedzie mniej więcej 2035. Miałem wtedy siedemnaście lat. Przed wojną uznali by mnie za geniusza, ale ja po prostu w bunkrze zamiast zabawek miałem książki.
- Znaczy się urodziłeś się i wychowałeś w bunkrze? Nieźle.
- Nie do końca. Urodziłem się na krótko przed wojną, ale tak, wychowywałem się w bunkrze.

Fray przełknął kawałek suchara którym nabierał mięso.
- I nie handlowaliście z innymi osadami? Byliście samowystarczalni?
- Chyba tak. Mieliśmy własną przepompownię wody, coś w rodzaju podziemnych plantacji ze sztucznym oświetleniem i takie tam. System bunkrów pod stolicą był zaawansowany jak na swoje czasy. Oczywiście po jakimś czasie wszystko zaczęło się psuć i podupadać, ale okres największego kryzysu jakoś przetrwaliśmy.
- King opowiadał powoli, jakby wszystko musiał sobie przypominać. W pewnym momencie zamilkł i zmarszczył czoło.
- A ty? Też jesteś Hibernatusem? - zapytał z przekorą murzyn.
- Jestem.
Ten sam ton, te samo przejmowanie się otoczeniem sprawiało, że ciężko było zgadnąć czy Fray żartuje czy nie. Po przełknięciu następnego kawałka kontynuował.
- Myślałem, że Ciebie zamrozili i dlatego nie znasz podstaw gamblingu. Generalnie sprawa jest prosta. Tyle ile wytargujesz tyle uzyskasz. Ktoś potrzebuje na gwałt pestek albo leków to z niego zedrzesz. A jak ktoś ma zapas naboi to zapłaci mniej. Kwestia też dostępności w danym regionie, popytu… Nowy Jork ma swoją walutę. Czasem jako wspólny punkt bierze się jakiś drobny gambel. Papieros, nabój najpopularniejszego kalibru… Ale wszystko zależy od tego jak dobrze się targujesz. Drobne gamble to właśnie szlugi, konserwa, pestki…
- Tyle akurat zdążyłem się już dowiedzieć, ale mimo to dzięki.
- Clyde wtrącił się w pół słowa - Po prostu zastanawiam się co wypada wziąć za uratowanie komuś życia… - ton jego głosu zabrzmiał dziwnie podobnie do Randallowego, tylko jakby na opak.
- Ja bym wziął najbardziej potrzebny mi lub najdroższy gambel z jego ekwipunku. Oczywiście jakbym nie potrzebował czegoś innego.
- A co może mieć przy sobie małe dziecko?
- spec przygryzł wargę - O ile w ogóle przeżyje…
Fray uśmiechnął się po swojemu.
- A czy to dziecko jest samo? I czy usługa nie została wykonana tak czy siak?
- To nie takie proste. Kiedy kogoś zastrzelisz pewnie nie musisz się zastanawiać, czy zrobiłeś to dobrze, czy nie dało się lepiej… Cholera, to tylko dzieciak.
- King ściągnął wargi. Głos miał spokojny, jednak w oczach czaiło się coś nieprzyjemnego.
Podróżnik zjadł do końca swoją porcje i oparł wygodnie o plecak. Lekko zaśmiał się z żartu speca.
- A nie słyszałeś historii z cyklu zabili go i uciekł?
- Hahaha…
- Słuchaj doktorku jeszcze o jednym chciałem z Tobą pogadać. Będziesz chciał się mścić na Dentyście? Z Ezechielem chcemy go zabić.

Naukowiec podniósł wzrok na Randalla. Chciał coś powiedzieć, ale znowu zajął się swoją puszką, wygrzebując najdrobniejsze resztki jakie mogły zostać na dnie.
- Zakładając, że Dentysta ciągle żyje...
- Nom.

Randall sięgnął po butelkę z wodą, napił się i podał murzynowi.
Clyde chwycił butelkę mechanicznie ale nie wziął łyku, ciągle przetrawiając słowa rozmówcy. Pytanie brzmiało zupełnie jakby sprawa zemsty była najnormalniejszą w świecie drobnostką.
- Nie wiem. Nie chciałbym znowu go spotkać. - łyk wody - Nie chciałbym mieć takiej możliwości.
- Jechali do Nashville. My też tam idziemy.
- W takim razie pozostaje mieć nadzieję, że jeśli tam dotrą my będziemy już daleko.
- Obiecałem Marsowi, że zabiję Dentystę.

Randall przez sekundę wpatrywał się przed siebie.
- Może to zrobię… Nie lubię gnoja.
- A co do niego ma Ezechiel? Rozumiem, że Dentysta porwał Marię, ale przecież już ją odzyskał. Tak jakby…
- King nie był pewien, jakie stosunki panują między dziewczyną i nadzorcą. To, że ze sobą sypiali mogło znaczyć cokolwiek.
Fray wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Grunt, że chce go zabić.
- I tyle Ci wystarczy, żeby kogoś ścigać, a potem zabić? Nie byłeś zwykłym niewolnikiem. Nawet jeden dzień nie trzymali Cię w klatce.
- King bezwiednie zacisnął szczękę - Prawie nie miałeś się na co skarżyć…
- Niesprawiedliwe, prawda? Chcesz poznać moje motywy? Pokazać, że miałeś gorzej? A może próbujesz zdecydować po której stronie byłem a po której jestem?

Randall ciągle leżał wygodnie rozłożony.
- Oszczędź sobie. Wystarczy chwilę z Tobą pobyć, żeby zrozumieć, że zawsze jesteś po swojej stronie. - w głosie nie było wyrzutu, może lekki ton zmęczenia - Ale skoro już poruszyłeś ten temat, powiedz mi, co byś zrobił, gdyby Rudy dał Ci wtedy tę ostrą amunicję, wtedy kiedy zaatakowali nas mutanci.
- Czekaj, czekaj doktorku. Jeden temat na raz. No ale dobra, teraz dostaniesz dwie odpowiedzi. Po pierwsze naprawdę zawsze działam po swojej stronie? Czemu wtedy ratowałbym Marsa zamiast się ostrzeliwywać? Czemu dałbym Wam klucz zamiast zostawić w ruinach byście zajęli ewentualny pościg...

- To proste. Wtedy byliśmy Ci potrzebni. Sam nie dałbyś sobie rady w ruinach. Nie ważne jak dobrze byś nie był wyszkolony i tak musiałbyś w końcu pójść spać, a bez kogoś kto osłania Ci plecy, dorwałyby Cię pierwsze lepsze patrole mutantów. Bycie po swojej stronie nie oznacza bycia skończonym skurwysynem, choć trzeba przyznać, że za takiego czasem próbujesz uchodzić.
- Ja nie próbuję Clyde. Ja jestem poprostu sobą. I czasem obejmuje to bycie skończonym skurwysynem. I nie przerywaj mi proszę to nie pasuje do Twojego wykształcenia, bardziej takiego pierwotnego brutala jak ja. Dobrze, potrzebowałem Was, szczególnie Ezechiela a i Maria początkowo bywała… Zabawna. Co jednak zyskałem na ratowaniu Ridleya? Przecież nas spowalniał. Jeżeli dbam tylko o siebie to czemu nie pozwoliłem mu się wykrwawić?
- Mogłeś uznać, że jeżeli mu pomożesz wzbudzisz u innych zaufanie, może uznałeś, że nie jest tak ciężko ranny jak początkowo to wyglądało, a jego talenty przydadzą się później. Może po prostu miałeś nadzieję, że przytomny będzie mógł osłaniać nasz odwrót. Nie trzeba być psychopatą by myśleć jak skończony pragmatyk.
- King mówił to głosem wyzutym z emocji. Popijał wodę i trącał butem betonowe ułomki walające się po ziemi. - Ale prawdę mówiąc nie sądzę, żebyś teraz potrafił dokładnie stwierdzić, dlaczego mu pomogłeś. Może po prostu zadrżała w tobie pierwona ludzka struna, ta sama która każe Ci zabijać by przetrwać. Człowiek to dość skomplikowana maszynka do kawy.
- Wzbudzenie zaufania? Kiedykolwiek o to dbałem później? Próbowałem udawać miłego, grzecznego i współczującego? Nie oceniłem dobrze jego ran? Wtedy nie byłbym wstanie udzielić mu pomocy. A nie mieliśmy dość broni by mu ją powierzyć do osłaniania odwrotu. Czyli pozostaje jedna teoria. Moje własne współczucie, które wyklucza abym postępował jak skończony pragmatyk analizujący wszystko pod względem własnej korzyści.

Clyde uśmiechnął się.
- Chciałoby się powiedzieć: Mam cię. Skoro nawet w Tobie jest współczucie, to z naszymi zgliszczami nie jest chyba tak źle, prawda?
- Clyde… Nie byłoby za prosto jakbym Ci odpowiedział? Popatrz. Nie podałem swojego argumentu a przytoczyłem jeden z Twoich obalając wcześniejszą Twoją tezę, że zawsze jestem tylko po swojej stronie. Można wyjaśnić moje...
- Nie bawmy się w retorykę. Dobrze wiesz, że po prostu staram Ci się pokazać, że ludzie to wcale nie wypalone wraki, co tak usilnie próbowałeś ostatnio dowieść. A to, że musiałem podsunąć Ci jakiś fałszywy trop? Cóż, dobrze wiedzieć, że pod żelazną dyscypliną i brakiem wachania jest jakiś współczujący Randall. Będzie mi się z tym lepiej spało. - King oddał butelkę z wodą.

Fray upił jeszcze jeden łyk, zakręcił butelkę i schował ją do plecaka.
- Czemu się nie bawmy? Nie to nas odróżnia od reszty? Zdolność do prowadzenia dyskusji, argumentowania, obalania argumentów drugiej strony a nawet wykorzystywania ich by uzasadnić własny tok myślenia.
- Kiedyś istniał taki termin, scholastyka. Kiedy go wymyślono tyczył się rozważań o rzeczach ważnych i mądrych, jednak z biegiem czasu nabrał zgoła innego znaczenia. Po latach scholastyką nazywało się czcze dywagacje o rzeczach wydumanych. W moim rozumieniu tym co odróżnia nas od reszrty nie jest ciekwaszy zasób słownictwa, tylko refleksja nad tym co robimy i po co. Widać nie pomyliłem się, że zabijanie nie jest dla Ciebie “tylko zabijaniem”. Nie dałeś umrzeć Ridleyowi.
- Mars zasłużył na to by nie cierpieć. A ja w przeciwieństwie do Pana “Jestem Dobrym Człowiekiem, Który Dba O Rodzinę” miałem dość jaj by to zrobić. A co do Twojej opinii o różnicy między nami a resztą to się zgodzę. Dlatego uważam, że świat się wypalił i tylko tli. A my jesteśmy, wybacz poetyzację, upiorami przeszłości.

Tym razem Randall odnosząc się do czasów przed wojną nie zacinał się tak jak zwykle.
- Tak… - tutaj nastapiła dłuższa pauza. Clyde najwyraźniej wyrwał się z kontekstu i znowu wrócił myślami do pytania Randalla. Łatwo było zagłuszyć bieżące sprawy rozmową o ogólnikach.
- Wracając do wcześniejszych pytań. Wiemy już, że w przypadku Marsa tknęło Cię sumienie, Jacob zginął z powodu zatrucia gazem… A co z innymi? Co z Rudym? Jego jakoś nie żałowałeś… I nie zrozum mnie źle, nie żebym miał Ci za złe to że zginęli, ale nie wystarczy Ci to? Musisz zabijać dalej?
- Chloe zabiłem bo była zagrożeniem. Małym. Tak wiem, mogłem ją rozbroić. Ale to było szybsze. No i potrzebowałem sprzetu. Głównie to. Rudy…

Randall znowu się uśmiechnął, tym razem w podobny sposób jak podczas walki.
- Wiesz, że go najbardziej szanowałem? Bardziej niż Marsa, Chloe czy Szajbusa. A zabiłem bo był tego wart.
- Ach tak… Dentysta też jest tego wart?
- Nie. Nie jest. To pozer z przerostem testosteronu. Rudy to był prawdziwy drapieżnik.

Clyde znowu zrobił pauzę, by Fray nie wkręcił się znowu w swój podniosły nastrój, kiedy porównywał ludzi do drapieżników i ofiar. To było… niepokojące. Spec uciekł myślami w stronę przyszłości, gdzieś z dala od dymiacych ruin Nashville. Dentysta nie był jego zmartwieniem, jego śmierć nic nie zmieni w życiu Kinga. Jeśli Deakin i Fray chcą w ten sposób uspokoić sumienie niech tak będzie. Przywódca łowców był złym człowiekiem, według przedwojennych praw zasługiwał na karę współmierną do swoich czynów, jednak jej wymierzenie nie pozostawało w gestii nauczyciela.
- Dla mnie nie ma już Dentysty. Nienawidziłem go, ale teraz jest już daleko i niech tak zostanie.
Nie wydawało się by Randall miał się nakręcać. Wręcz przeciwnie, wyglądał jak czasem w obozie niewolników w jednej z nielicznych wolnych chwil, które spędzał ze swoim komandem. Rozciągnięty na ziemi jak długi, z rękami pod głową i wpatrzony w punkt nad siebie. Owszem nie mówił nigdy o sobie ani nie poruszał poważnych tematów natury egzystencjalnej ale rozmawiał o wszystkim i niczym czasem opowiadając historię ze swoich licznych podróży.
- Mhm.
Po chwili dodał.
- Nie zdążyłem Ci odpowiedzieć na pytanie co do amunicji. Strzelałbym do mutków a potem… - wzruszył ramionami. - Nie wiem. Może bym ich, znaczy łowców, zabił szybciej. A może wręcz przeciwnie.
- Chyba już się nigdy nie dowiemy, prawda?
Randall tylko się uśmiechnął wbrew powszechnej modzie nie odpowiadając na pytanie retoryczne.
- Wygląda na to, że jeszcze trochę ze sobą powędrujemy. Wiesz coś o tej misji Ojca Gianni? Nathan wspominał coś więcej?
- Że jest cudowna, Ojciec Gianni to nowe wcielenie Matki Tereski a i dłużnik naszego wspaniałego Morgana i bez problemu nas wpuści do Nashville jeśli ten za nas poręczy.
- Czyli w zasadzie nic nie wiemy. Ech, przekonamy się na miejscu. Morgan
nie wygląda mi na takiego, który próbowałby nas wywieść w pole naumyślnie. - King ziewnął, sięgnął po koc i owinął się nim wygodnie.
- Zobaczymy na miejscu.
Fray podniósł się.
- Naboje Ci zostawiam. Zerknij proszę w wolnej chwili. Muszę jeszcze porozmawiać z Ezechielem.
Clyde tylko machnął ręką na pożegnanie.

Teraz czekała go bardziej niebezpieczna rozmowa. Która mogła się zakończyć śmiercią jednego z rozmówców. Sądząc po tym jak szybki jest Ezechiel to jego śmiercią. Ale należało coś zrobić. Fray liczył, że tortury wyrwą ich z stagnacji, wymuszą jakąś reakcje. Nie zrobiły tego więc musiał sam sprawić by było ciekawie. Wyciągnąć jednego z asów, które trzymał w rękawie. Wprawić maszynę w ruch.

Rozmowa była ciekawa. Przez pewien czas wyglądało jakby Teksańczyk miał o zastrzelić ale powstrzymał się. Pewnie tłumacząc to sobie tym, że Fray mu jest potrzebny a Maria zawdzięcza życie i własny tyłek. A może nie? Randall nie wiedział a był tego cholernie ciekawy, jak wszystkiego co było związane z rewolwerowcem. Należał do jednej z dwóch osób w mniemaniu Fraya, po za Lynxem, które były naprawdę niebezpieczne. I jednej z dwóch naprawdę wartych uwagi, tym razem do spółki z Clydem.

Randall po rozmowie wrócił i skończył czyścić broń. Kłótnie Ezechiela z Marii skwitował lekkim, skrytym uśmiechem. Gdy M4 było już wyczyszczone zabrał się za obie strzelby. Na koniec przemontował kolimator na dwururkę a a subkarabinek odłożył na wóz zabierając zamiast tego jego wcześniejszą wersję. Olał możliwość pójścia na zwiad, szedł Lynx i Ezechiel a w obozie musiał zostać ktoś z jajami. Ułożył się do snu kładąc pod ręką Shorty'ego. Wolałby zasypiać mając u boku kobietę. Maria przestała go interesować chociaż wspomnienie wspólnych chwil go pobudzało. Może Cly? Wyglądała na taką co za narkotyki zrobi wszystko. Musi to sprawdzić. Ale jeszcze bardziej musiał odpocząć.
 
Szarlej jest offline