Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-04-2014, 13:34   #48
VIX
 
Reputacja: 1 VIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumnyVIX ma z czego być dumny
Gerhard nie wyglądał groźnie i jego towarzystwo Helvgrim zaakceptował po krótkim już czasie, co nie równało się faktowi że człeczy nie ufał. Już dwa razy tej nocy został krasnolud przerobiony na szaro. Poniekąd cieszył się że jego droga dobiega końca i wróci wreszcie w wysokie góry krańca świata, najwyższy na to był czas. Fakt, smutek był opuszczać hrabiego de Mull'a, ale umowa jest umową, i choćby łamała serca i sztaby złote, to dotrzymać ich należało za wszelką cenę. Jednak to jeszcze nie był ten czas, na razie strażnik Gerhard zabawiał zebraną grupę opowieściami o mieście Volgen. Ze słów przepatrywacza wynikało że Volgen to miejsce wspaniałe, ale Sverrisson wiedział jak ludzie potrafią wyolbrzymiać oraz co uważają oni za monumentalne dzieła, przeważnie rzeczy takie na które khazadzki artysta nie chciałby puścić nawet ciepłego sika. Tak też opowieści Gerharda, Helvgrim przyjmował litościwym potakiwaniem głowy i uwagą nie większą by przypadkiem źle swych butów nie wyczyścić. Pies srał na Volgen, ale był to jednak cel podróży. Jasnym jedynie było że nikt spać już zamiaru nie ma. Wszyscy z utęsknieniem czekali świtu.

***

Krasnoludy nie były nawykłe by cieszyć się ciepłem letniego poranka, ale tym razem Helvgrim przywitał z radością nowy dzień. Pierwej wyszedł na zewnątrz i umył ryło w drewnianym cebrze. Rozebrany od pasa w górę, polewał się lodowatą wodą ze studni i mył pachy oraz tors. Kolejne wiadro wylał na głowę, a później wysmarkał dobrze nos i przepłukał gębę. Po chwili siedział już na pieńku obok stajni i nacierał się wiązką słomy, zaś ze środka prostej budowli dochodziły go dźwięki rżącego konia Wolfa. Sverrisson rozsupłał brodę i włosy, wyczesał je dobrze zgrzebłem i począł pleść skomplikowane warkocze. Trwało to całe wieki niemalże, lecz gdy skończył wyglądał już o niebo lepiej, jeśli to w ogóle było możliwe. Naciągnął flanelę, skórzaną kurtę nabijaną ćwiekami oraz grubą i ciężką kolczugę. Zapiął wszystkie pasy, paski, rzemienie i klamry. Tak gotów, wstał, otrzepał się z kurzu, chwycił swój hełm i miecze, i ruszył do karczmy na śniadanie.

W karczmie panował dobry nastrój zdawać by się mogło. Wszyscy zajadali w najlepsze, wyglądało na to że człeczyny wykształciły w sobie chyba jakąś odporność na cało to gówno w którym ciągle zwykli tonąć. To była dobra wiadomość. Khazad przysiadł do stołu i pozdrowił zebranych, chwycił pajdę chleba, kawał szynki i garniec piwa... wpychał solidny kawał jedzenia, jeden za drugim i przepijał jęczmiennym fermentem. Śniadanie godne prawdziwych panów rzec można było. Jadła było sporo ale i tak Helv pożerał je łapczywie jakby to był jego pierwszy lub ostatni posiłek w życiu. Na raz wtargnął młodzieniec i odwołał od stołu strażnika, a gdy ten ostatni opuścił przybytek Helv stwierdził w duchu że nie będzie tęsknił za człeczyną, choć tamten zdawał się być poczciwym chłopem.

- Trza spalić truchła zmienionych. Zrobię to. - Rzucił Sverrisson ni z tego czy z owego, między kęsem szynki a sera. Sięgnął po kawał mięsiwa i zapakował go w tobołek zrobiony z koca, nie zamiarował pytać nikogo o zgodę czy może to zrobić. Wstał od stołu i zwrócił się do Anzelma.

- Będę czekał na zewnątrz. - Po tych słowach wyszedł robić swoje. Ściągnął wszystkie ciała mutantów na jedną stertę, toporem odrąbał im głowy, stopy i dłonie, by po śmierci nie zaznali spokoju należnego poległym w boju. Ze stajni wziął lampę, otworzył ją i zwęszył w niej naftę... polał ciała mutantów i podłożył ogień, lampę odłożył na miejsce. Stał z zakrwawionym toporem w dłoni i wpatrywał się w złowrogie płomienie. Mutanci na nic lepszego nie zasłużyli, ich tłuszcz podsycał ogień i żar w sercu khazada... bo jakże syn Svergrima ich nienawidził, z całego serca.

***

Droga była długa, nudna i jakże wspaniała. Helvgrim szedł i upajał się spokojem. Dźwięki natury które wzięły we władanie gęstą puszczę, Helvgrim miał głęboko w dupie, ale poczucie wolności i powiew wiatru na twarzy robiły swoje. Od kawałka wędzonego świniaka, do garści orzechów... od kilku łyków piwa do kromki chleba z serem i paru łyków mocnej wódki... tak właśnie mijał dzień. Zupełnie odmiennie niż dotychczas. Spokojnie. Pamięci nie było kiedy ostatni raz był w życiu Sverrissona taka panowała harmonia, to chyba było w... no i rzecz jasna coś się musiało spierdolić. Środkiem drogi lazł jakiś lebiega, jednak to co wydarzyło się chwilę później na długo zapadło w pamięć krasnoluda.

Koń szlachcica pierwszy wyczuł że coś jest nie tak, dlatego Helv uniósł siekiery do pozycji obronnej i stanął w pobliżu Brutusa. - Spokojnie bestio. To swój. - Jednak khazad się mylił, to nie był przyjazny strażnik, to nawet nie był człek... jeno mara senna, najgorsza. Krasnoludem wstrząsnęły dreszcze, ale Helv siedział cicho. Powiedzieć nie mógł przecie że dawi mieli wielki respekt i strach przed nieumarłymi i duchami maści wszelkiej. Duch niespokojny oznaczał gniew boga na istotę za życia. To była wręcz wiedza tak sekretna jak tajemnica Korony Dziewięciu, o której, no właśnie, nikt poza khazadami nie słyszał. Często bywało że mikre armie nieumarłych pokonywały znacznie silniejsze oddziały khazadów, a to tylko przez ów głęboko zakorzenione obawy synów Grungniego przed ożywioną śmiercią. Sverrisson nie był inny w tej kwestii, jednak chciał swój strach zamaskować jakoś przed towarzyszami.

Helvgrim spojrzał z dołu na Anzelma siedzącego w siodle i usłyszał słowa których obawiał się najbardziej, szlachcic chciał dopełnić posługi żywego umarłym. Widać szlachectwo było prawdziwe w sercu ów człeka, khazad szanował to i gdy patrzył tak na Anzelma, to przez krótką chwilę miał wrażenie że gdyby zakuć tego człeka w pancerz i dać mu chorągiew to pasowałby idealnie do tych bretońskich rycerzy poszukujących czegoś tam. Tych samych o których tyle to się w karczmach i zajazdach nasłuchał chyba już każdy. Wszystko pasowało, duma, wiara, chęć niesienia pomocy, głupota w nadstawianiu karku, poświęcenie dla idei... a nawet giermek. Helvgrim uśmiechnął się pod wąsem gdy pomyślał o sobie jak o ludzkim giermuchu... ale dlaczego duch akurat? Sverrisson wrócił do rzeczywistości, przełknął ślinę i przytaknął Anzelmowi.

- Zgadza się panie. Musimy pomóc tej duszy umęczonej. - Wbrew rozsądkowi i zgodnie z wolą pracodawcy, Helv powiedział, a zimny dreszcz przebiegł mu po plecach.

- Jego ciało nie może być daleko stąd. Ponoć dusza nie odchodzi od ciała daleko jeśli umęczona. Przeczeszmy pobocza drogi. - Krasnolud wziął garść czarnej ziemi spod własnych stóp i natarł nim ostrza Rdzawych Sióstr, na każdą z nich splunął i poprosił o boską łaskę i wybaczenie w mieszanie się w sprawy umarłych. Jeszcze tylko rzut okiem na drogę, raz w prawo, raz w lewo i khazad wszedł w krzaki przy drodze. Szedł przez zarośla niczym derwisz, machając swymi siekierami i karcąc stojące mu na drodze krzaczory. Spoglądał co chwila na Anzelma i jego pozycję w pochodzie. Duch duchem, ale to żywemu Helvgrim służył i za wszelką cenę przysiągł sobie krasnolud, że pod jego pieczą Anzelmowi nic złego stać się nie ma prawa.
 
VIX jest offline