Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-04-2014, 00:25   #58
Lost
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu

19.11.2056
23:09

Mrok nocy wsiąkał w jego duszę.
Kilkunastu nagich mężczyzn siedziało w ciszy dookoła rozpalonego ogniska w jakieś pół zawalonej piwnicy. Na ogniu skwierczały wycięte z leżących obok zwłok ochłapy mięsa. Dalej okryte szmatami i skórami zwierząt kobiety, przyciskały do obwisłych piersi umorusane dzieciaki.
Dłoń Klanu wiedział, że już czas. Wstał prężąc swoje umięśnione ciało i z wolna zaczął taniec dookoła płomieni. Po chwili zaintonował gardłową pieśń. Pozostali wojownicy paląc zioła z długich fajek dołączyli się do rytuału.


Ruchy wojownika coraz bardziej przyspieszały. Duchy jego ojca i praojca przejmowały władzę nad ciałem. Zręcznym ruchem w obrocie podniósł z betonowej podłogi drewnianą włócznię, którą wymachiwał z wielką wprawą, zaledwie kilka centymetrów od twarzy swoich wojowników. Ci pogrążeni już w narkotycznym transie nawet nie drgali, wciąż kontynuując pieśń, kiedy ostrze przesmykało się tuż obok ich oczu.
- Ma-ra-ta-ka! – Wykrzyczał wódz w obrotach wskazując na kulących się w rogu ludzi. Trzech mężczyzn i kobieta, spętani panicznym strachem, leżeli rozebrani do naga w rogu piwnicy, trzęsąc się ze strachu i zimna. Obok nich stało na straży dwóch postawnych wojowników wodząc w powietrzu zakrzywionymi maczetami.
- Maaaaraaaaaaataaaaaaakaaaaaa – Wyli pozostali wojownicy, kiwając się z zamkniętymi oczyma. Ofiary dzisiejszego słońca były udane. Cały czas jednak, niewystarczające. Od wczoraj byli na tropie większej zdobyczy, a ta niezgięta strachem wymknęła się im ruszając w samo siedlisko potworów. Taki wróg jest warty tańca, warty krwi klanu. Tego księżyca Dłoń Klanu nakazał poświęcenie zdobyczy dzisiejszych łowów duchom przodków w nadziei, że Marataka przeprawi się przez zło, a Ojcowie ześlą im okazje do walki z nią i szczęście w tym kolejnym, wielkim polowaniu.
Pieśń na chwilę zamarła, razem z ruchami Wodza, jednakże po chwili kobiety przejmując zadanie wojowników, zaczęły wyśpiewywać rytm dla tańczącego wodza. Siedzące w rogu dzieci sięgnęły po wymyślne instrumenty i zaczęły wygrywać wielokrotnie ćwiczoną melodię. Dłoń Klanu rzucając się w konwulsjach zbliżył się do swoich ofiar. Leżąca wśród nich kobieta krzyknęła panicznie i walcząc ze strachem próbowała się zerwać na równe nogi. Jeden z mężczyzn powstrzymał ją ściągając na ziemię.
- Hanna, Hanna.. posłuchaj mnie. – Jego przerażony głos, ledwo przebijał się przez hałas, jaki wydawali z siebie plemieńcy. – Nie szarp się, pozwól im, będzie szybciej… - Bełkotał mężczyzna.
Dłoń Klanu stanął nad nimi, nieruchomiejąc w nienaturalnej pozycji. Jak na sygnał wszyscy zamilkli. Jedyne, co wciąż dało się słyszeć, to ciche błaganie o litość jednego z mężczyzn.
- Marataka… – Cicho zaintonował Dłoń Klanu. Za nim natychmiast pojawiły się trzy wybranki wodza. Każda z nich była jednakowo dzika, z podkreśloną kobiecością przez wojenne barwy, z misternie spiętymi włosami. Z ich oczu biło szaleństwo. Odciśnięte piętno kanibalizmu i tułaczki po ruinach. Dłoń Klanu nie patrzył na nie, ale zamiast tego powoli wszedł pomiędzy swoje ofiary. Te ze strachem rozsunęły się, starając się być jak najdalej od niego. Wódz uklęknął wśród nich gładząc delikatnie ich przerażone ciała i szepcząc pod nosem zaklęcia. Po chwili jednak wstał i po raz pierwszy spojrzał na plemienne kobiety. Każda z nich młoda, zdolna do rodzenia dzieci. Patrzyły na niego ze złością i nienawiścią, pokazując mu swoją siłę, chcąc by to właśnie ją wybrał dzisiejszego wieczoru, jako pierwszą. Dłoń Klanu długo obserwował ich walory, zaciętość twarzy i moc zaciśniętych pięści. W końcu skupił wzrok na jednej z nich, najtwardszej i najpiękniejszej.


Błyskawicznie dopadł do niej, uczepiając się długich włosów. Wojownicy jeszcze potężniej niż wcześniej wrócili do swojej pieśni, miarowo uderzając przy tym pięściami o klatki piersiowe. Kobieta z bojowym krzykiem uderzała napastnika zaciśniętymi dłońmi. Dłoń Klanu przyjmował ciosy na korpus nie starając się nawet za bardzo przed nimi bronić, ściskając kobietę w żelaznym objęciu. W końcu znudzony przedłużającą się walką wymierzył jej mocny cios kolanem. Ciało dziewczyny trochę zwiotczało, ale nie przestało się bronić. Wódz znów zaatakował, tym razem mocnym sierpowym w szczękę. Tamta krzyknęła z bólu, spluwając krwią, kiedy Dłoń rzucił jej ciałem pomiędzy wijących się z przerażenia jeńców. Dziewczyna próbowała się jeszcze obrócić, lecz plemieniec nie czekał, nie pozwalając jej się ruszyć, a rzucił się na nią rozpłaszczając jej ciało na zimnym betonie. Mimo tego, że kobieta wciąż się broniła, Wódz posiadł ją, tak jak posiadał wszystkie kobiety w Plemieniu.
Na ten moment czekali stojący obok wojownicy. Z rykiem, obnażając ostrza maczet i dzid rzucili się na leżących obok, przerażonych jeńców. Obok dzieci śmiejąc się, biegały dookoła ognia.
Wkrótce głośne krzyki rozkoszy kobiety należącej do Wodza, zmieszały się ze skowytem rozdzieranych żywcem jeńców.
Duchy patrzyły na to widowisko z satysfakcją.


20.11.2056
05:11

Nieprzenikniona listopadowa noc zaatakowała ich chłodem i siąpiącym deszczem. Mimo wczesnej już godziny otaczający ich mrok był tak gęsty, że aż oblepiał ciało. Ezechiel wzdrygnął się na myśl o wyjściu na zewnątrz. Odkąd stracił kurtkę dwie noce temu, wciąż dokuczało mu nieprzeniknione zimno. Wstrząsnął nim atak nieprzyjemnego kaszlu. Chyba zaczęło brać go jakieś choróbsko. Może powinien zostać przy ogniu i spróbować się przespać, jednakże dobrze wiedział, że i tak nie zmruży oka, aż do ranka. Rozmowa z Frayem i Marią wypełniła jego głowę cierpkimi wspomnieniami i uczuciem pustki, które nie towarzyszyło mu już od dawna. Przeciągnął się tylko, idąc w stronę wyjścia. Jego kości strzelały z trzaskiem. Przeklinał na wszystko w duchu. Najbardziej na starość.
Silny stał zaraz przy na dole stoku utworzonego z gruzu prowadzącego na górę kalibrując swój przypięty do hełmu noktowizor, gdy starzec zbliżył się do niego. Najemnik spojrzał na niego, nic jednak nie mówiąc i szybko wracając do swojej roboty. Deakin przysiadł obok niego sprawdzając swojego Colta. Dziesięć naboi, jeden magazynek. Niewiele, ale będzie musiało wystarczyć, przynajmniej do misji, albo może znajdzie coś po drodze.
Po kilku dłuższych chwilach dołączył do nich Lynx. Snajper zaciskał pod szyją pasek hełmu, drugą ręką przytrzymując karabin wyborowy.
- Gdzie wasze noktowizory? - Zapytał siłacz, pierwszy raz odzywając się tej nocy.
- Mój już działa, Silny – Lynx wskazał na swoje oczy. - Pozostałość po starych czasach.
- Zadrutowany? Mogłeś powiedzieć wcześniej. – Odpowiedział tamten, wzruszając obojętnie ramionami. – A twój? – Zwrócił się do Deakina. Ten tylko spojrzał na niego niechętnie, w milczeniu ruszając w górę stoku. Ostatnie, czego teraz chciał to spowiadać się jakiemuś dzieciakowi. Pozostali bez słowa ruszyli za nim. Mijając stojącego na warcie Jeffa z Marią, w szybkim tempie wspięli się na stok. Dziewczyna pomachała Waylandowi na pożegnanie. Ten kiwnął jej pospiesznie palcami pokaleczonej ręki.
Kiedy znaleźli się na górze strzelec wyborowy zarzucił na głowę maskujący kaptur i rozejrzał się przez lunetę karabinu po okolicy. Dalmierz w jego lewym oku podawał mu odległości.
- Apartamentowiec – wskazał na budynek górujący nad okolicą – jest jakieś 400 metrów od nas. Nie widzę żadnego ruchu na zewnątrz, ani w środku. Okolica też wygląda na czystą.
Obok niego skulony klęczał Silny przez lornetkę patrząc na południowy zachód.
- Stoi tam kilka wozów. Jakieś siedemset metrów stąd. – Rzucił nie odrywając wzroku od tamtego miejsca.
Lynx położył się na plecach, obserwując wskazany kierunek, po czym skinął głową z podziwem. Dalnierz wskazał mu dokładnie wynik 713 metrów. Niezłe wyczucie, pomyślał. Były tam trzy zaparkowane samochody. Dwie osobówki i ciężarówka, z wypełnioną workami paką. Pojazdy wyglądały, jakby były tam od niedawna, wprawdzie podniszczone i zużyte, ale nie dotknięte przez pożar. 150 metrów za nimi w ruinach dostrzegł małe ognisko.
- Widzisz ogień? – Zapytał Silnego. Ten skinął potwierdzająco w odpowiedzi.
- Albo ktoś jest nowy w tych ruinach. Albo to pułapka.
- Uwaga. – Przerwał szeptem dyskusję Deakin. Kilkanaście metrów przed nimi, węsząc nisko przy ziemi starał się pozostać niezauważony zmutowany kundel. Pies na skutek obrzydliwych wrzodów stracił przednią łapę i makabrycznie podskakiwał się przemieszczając się dalej. Spojrzenia mężczyzn wodziły za jego ruchem. Zwierzę w końcu przysiadło obok truchła dawno ubitego gołębia i wpatrywało się w nie ze smutkiem, skomląc.


W końcu kundel podniósł wzrok i dostrzegł przypatrujących się mu zwiadowców. Stanął na trzech łapach, nastroszył się i warcząc wycofał się w karykaturalnie. Kiedy w końcu uznał, że oddalił się na bezpieczną odległość, biegiem uciekł w głąb ruin. Mężczyźni opuścili broń, przez chwilę obserwując w milczeniu wypalony krajobraz.
- To, w którą stronę? – Przerwał ciszę Deakin.
- Przejdźmy, jakieś sto, sto pięćdziesiąt metrów w stronę budynku. – Lynx wskazał dłonią na południe. – Jak będzie spokojnie, to ruszymy dalej.
Pozostali skinęli głowami. Już mieli ruszać, kiedy na ostatni moment zatrzymał ich Silny.
- Dobra, jesteście świeży w tych ruinach, więc muszę wam wspomnieć o kilku sprawach. – Zaczął pogadankę. - Po pierwsze teren pewnie jest zaminowany. Nie jakoś bardzo, ale nie można tego pominąć. Będę szedł pierwszy, idźcie po moich śladach. Po drugie, jak widzicie psy, takie jak tamten, czy jakieś zwierzaki, albo inne gówno, to dobry znak i jeżeli nie chcą nam odgryźć jaj, to do nich nie strzelajcie. Kundle często włóczą się tam, gdzie nie ma min... Doszły do tego metodą prób i błędów. – Zakpił. – Dobra, za mną.
Najemnik poprawił ramiona plecaka, założył na głowę hełm i ruszył w stronę apartamentowca. Po chwili jednak zatrzymał się i odwrócił, jakby o czymś zapomniał.
- Powodzenia.

***

Przebycie niewielkiej odległości zajęło im kilkanaście minut. Silny cierpliwie długim bagnetem sprawdzał drogę przed nimi w poszukiwaniu min. Dwa razy zmieniali kierunek marszu, aż w końcu dotarli do na wpół zawalonego budynku. Przeszli przez wypaloną kuchnię, mijając dwa spopielone ciała. Givens z Deakinem zajęli pozycje przy oknach wychodzących na Wieżę, a Silny przyklęknął na środku pomieszczenia obserwując tyły. Nagle zamarli, gdy ciszę nocy rozerwało rozpaczliwy skowyt, ucięty po chwili, jak ostrzem noża.
Czekali w bezruchu przez kilka minut, gdy Ezechiel wskazał snajperowi przemierzający ruiny humanoidalny kształt. Jakieś 50 metrów od nich z jednego z budynków wypełzł pokrzywiony Croat. Lynx w zielonej poświacie noktowizora dostrzegł, jak jego jedno ramię poranione okrutnie zwisa bezwładnie. Drugie jednakże wciąż było śmiertelną bronią. Wzdrygnął się na myśl o tunelu. Potworek swoje szpony zaciskał na półżywym, strawionym przez mutacje kundlu, którego obserwowali wcześniej. W połowie drogi do kolejnej osłony, bestia przysiadła na nogach węsząc i rozglądając się dookoła. Przez chwilę patrzyła prosto w oczy snajperowi, po czym pospiesznie ruszyła dalej. Nie zdążyła jeszcze zniknąć z ich pola widzenia, kiedy mrok rozświetlił błysk strzału. Croat piszcząc przeraźliwie, upuścił swoją ofiarę i biegiem ruszył w kierunku ruin, znikając wśród gruzów. Po kilkunastu sekundach rozległ się następny strzał.
- Do mutka wali? – Wyszeptał Ezechiel.
- Nie, chyba nie. Nie było słychać pocisku. – Odpowiedział snajper, delikatnie wychylając się przez okno.
- Ale z budynku?
- Tak mi się wydaję. – Odpowiedział snajper, po czym gwałtownie skulił się za wrakiem samochodu. Drzwi wejściowe do apartamentowca otworzyły się i ze środka wybiegły dwie postacie ściskając w rękach karabiny. Jeden z nich zatrzymał się, żeby się rozejrzeć, ale ponaglany przez drugiego ruszył w lewo, wzdłuż ściany, by po chwili zniknąć z pola widzenia zwiadowców.
Lynx zajął dogodną pozycję i przez jakiś czas obserwował przez lunetę swojego karabinu okna budynku.
- Widzisz go? – W końcu odezwał się Silny.
- Nie. – Krótko odparł snajper, jeszcze przez chwilę szukając celu. W końcu oderwał policzek od kolby broni i spojrzał na towarzyszy. Wszczep noktowizyjny w cybernetycznych oczach przez chwilę przestał działać, pogrążając jego świat w całkowitych ciemnościach. Wayland mrugnął kilka razy, aż urządzenie zrestartowało się, znów śląc mu skąpany w zielonym świetle obraz.
- Sądząc po odgłosie wystrzału to duży kaliber, może z zamkiem czterotaktowym. Musimy zakładać, że strzelec zna się na rzeczy, bo nie zauważyłem nigdzie ognia wylotowego z lufy. Moja propozycja jest taka, żeby się przekraść jak najbliżej budynku. Moglibyście posuwać się od zasłony do zasłony, a ja bym was osłaniał? Ewentualnie obszedłbym budynek z boku i spróbował z innej strony, ale to znowu ryzyko wpadnięcia na minę. Chyba że jakoś odwrócimy uwagę strzelca? A ja bym próbował ich zdjąć? - Snajper starał się wyłożyć sprawę krótko i rzeczowo.
- Nie wiadomo ilu jest w środku - rzucił Ezechiel - ale zabawa z tym strzelcem to duże ryzyko. Przekraść się bliżej, póki co nie zwracać uwagi. To chyba brzmi dobrze – stwierdził, patrząc na Silnego.
- Poczekałbym na tamtych, aż wrócą i wszedł do budynku razem z nimi. Zresztą, jeżeli tam rzeczywiście jest snajper - wskazał ruchem głowy na budynek. - To wolę być z nim w środku, niż tutaj na jego celowniku.
- Silny, nie wiemy kiedy wrócą, a nie możemy tu siedzieć do rana. – Odparł Lynx, znowu przyklejony do karabinu. - Lepiej ruszyć się już teraz i załatwić sprawę, zanim tamci wrócą.
- Jestem za - powiedział Ezechiel. - Bez sensu jest tutaj sterczeć.
- Byle do środka. – Dodał najemnik.
Lynx przyglądał się chwilę przedpolu, po czym zwrócił się do pozostałych.
- Powinniśmy przeskakiwać od zasłony do zasłony, po kolei, przy czym reszta osłania tego co akurat się przemieszcza. Ja mogę kończyć kolejkę, jeśli chcecie, Silny idziesz pierwszy a Ez między nami?
Pozostali, choć snajper nie przedstawił tego w ten sposób, doskonale zrozumieli plan Lynxa. Mają się wychylić na wabia, zostać zauważeni przez strzelca z budynku i kiedy gość zacznie po nich walić, to Wayland go wypatrzy i dopadnie, choć marna szansa, że będą tu, by mu jeszcze pogratulować. Musieli jednak podjąć ryzyko. Zresztą równie dobrze mogli oberwać w plecy, kiedy będą się wycofywać.
Ezechiel skinął głową.
- Miny. Skurwiele mogli zaminować podejście. – Powiedział silny wyciągając zza pasa bagnet. – Możemy głupio wbiec na jedną, próbując ich podejść. Zrobimy tak. Ja się przeczołgam do drzwi sprawdzając drogę, będziecie mnie osłaniać. Jak wszystko będzie w porządku, to po moich śladach ruszysz Ty – wskazał na Ezechiela – a po tobie Lynx.
Mężczyźni szybko zgodzili się na zmianę. Silny przeskoczył przez wybite okno i rozpłaszczył się na ziemi. Przez kilkanaście minut czołgach się do budynku, po drodze oznaczając jedną minę. W końcu dotarł do budynku, wstał i skulony dobiegł do ledwo trzymających się na zawiasach, drewnianych drzwi prowadzących do środka. Dysząc ciężko, gestem dłoni przyzywał Ezechiela. Ten poczekał chwilę nasłuchując. Po kilkunastu sekundach całkowitej ciszy, również wynurzył się z ruin i klucząc pomiędzy wrakami ruszył sprintem w stronę najemnika.
Był już bardzo blisko, kiedy powietrze rozerwał kolejny strzał. Mężczyzna odruchowo skulił się i padł, jak długi za rozwleczoną stertą gruzu. Jednakże nie usłyszał charakterystycznego wizgu kuli, ani uderzenia pocisku. Do czegokolwiek strzelał snajper, to nie jego wziął na cel. Starzec szybko podniósł się i skulony zajął miejsce obok Silnego.
- Mam Cię. – Wyszeptał sam do siebie Lynx. Z najwyższego piętra apartamentowca wystawała długa lufa antysprzętowego karabinu, będąca teraz nieruchomo wycelowana gdzieś w ruiny ciągnące się za jego plecami.
- Pieprzeni amatorzy. – Wycedził trochę zły na siebie, że dopiero po trzeci strzale dostrzegł tak tragicznie zamaskowanego snajpera. Zerknął znad lunety na czekających na niego towarzyszy. Gestem ręki kazał im wejść do środka bez niego. Chciał jeszcze przez chwilę poobserwować kontrolującego Palenisko strzelca.
Silny razem z Ezechielem, osłaniając się nawzajem weszli do środka budynku.
Miejsce to przywodziło Deakinowi na myśl, jedne z tych parszywych moteli na godziny. Lobby mimo upływu czasu i aktywności szabrowników zachowało się w niezgorszym stanie. Długa drewniana lada, ciągnąca się przez większość pomieszczenia, teraz zasłonięta była kilkoma metalowymi płytami i workami z piaskiem. Zaraz za nią na specjalnie do tego celu przygotowanym rzędzie półek leżało jeszcze część kluczy do dawno niewynajmowanych już pokoi. Na środku stał osmolony, zapewne przytachany skądś stół oraz kilka krzeseł. W nieładzie, walały się na nim resztki, całkiem świeżego jedzenia. W rogu stało wiadro z obrzydliwie śmierdzącą zawartością. Wejście na górę było zawalone przed dawno sypiące się ściany i sufity. Szyb windy, dawno już nieczynny był prawie całkowicie zamknięty. Ezechiel zerknął do środka. Mrok spadku w dół nie nastrajał pozytywnie do myśli o wspinaczce. Jedynym więc przejściem na wyższe piętra była znajdująca się na tyłach klatka schodowa, zapewne prowadząca do schodów awaryjnych. Jednakże teraz drzwi do niej obito metalowymi płytami i od wewnątrz zabezpieczono solidnym łańcuchem.
- Nie wejdziemy tam, dranie na pewno dobrze zabezpieczyli wejście - wyszeptał Ez - Może jednak będzie trzeba zaczekać na tamtych.
Silny rozejrzał się po pustym wnętrzu.
- Nie bardzo będzie gdzie się zaczaić. Jak tamci wrócą, to mogą nas wziąć w dwa ognie razem z tymi po tamtej stronie drzwi. Chyba, że za tym kontuarem. - Wskazał na ladę. - Tyle, że cholerstwo nie wygląda na solidne.
W tym samym czasie Lynx obserwował wystającą przez okno lufę. Ten gość musiał być cholernym amatorem, albo chciał, żeby ktoś tak myślał. Doświadczony strzelec nigdy by nie wystawił lufy przez okno, demaskując tym samym natychmiast swoją pozycję. Do tego kolejny strzał, zapewne oddany z tego samego miejsca, również zwiększał ryzyko odkrycia. Wszystko wskazywało na to, że strzelec czuł się bardzo pewnie w swoim gnieździe. Lynx bardzo chciał to zmienić.
Jeszcze przez chwilę spoglądał na pozycje tamtego, po czym upewniając się, że nie jest jego celem, ruszył przemieszczając się od zasłony do zasłony, w ślad swoich towarzyszy. Gdy wszedł do budynku przywitały go ich lufy. W geście przyjaźni podniósł rękę znad mechanizmu spustowego i zwalniając przekradł się w ich stronę.
- Jak to wygląda? – Zapytał cicho.
- Są zabarykadowani po drugiej stronie. Chyba coś stamtąd słyszeliśmy, ale… - Nagle Ezechiel podniósł palec do ust, przerywając Silnemu. Po drugiej stronie drzwi coś się ruszało. Zamarli, czekając przez kilka minut.
- Zaczaimy się na tamtych, aż wrócą. – Powiedział w końcu Wayland. – Zmusimy ich do otwarcia tych drzwi. Jak nie będzie się im spieszyć, to sami zapukamy. – Dokończył ściągając strzelbę z pleców.
Czekali w zaimprowizowanej zasadzce przez kilkadziesiąt minut nerwowo przebierając palcami po swojej broni. W końcu, kiedy na zewnątrz zaczęło wychodzić słońce szeptem odezwał się Ezechiel.
- Równie dobrze, możemy tak czekać w nieskończoność.. albo możemy tam po prostu wejść na ostro. Ryzykowne, ale kto wie kiedy i czy w ogóle się zjawią tamci. – Pozostali szybko przyznali mu rację.
- Jeszcze jedna rzecz, zanim wejdziemy na górę. - Powiedział cicho Silny, tym razem nie robiąc flegmatycznych przerw pomiędzy zdaniami i słowami. - Jestem prawie pewien, że tamci mają coś, co należy do mnie. Duży, ciężki plecak z jego zawartością. – Pozostałej dwójce nie umknął fakt, że mężczyzna miał właśnie na sobie niemałych gabarytów, wojskowy plecak. - Nie chcę nic więcej, reszta gambli jest wasza.
- Nie masz teraz kurwa innych problemów? - zażartował nieco zirytowany Lynx.
Silny skinął głową, wskazując na strzelbę Lynxa i zamknięte przejście. Ten podniósł się ziemi i skulony przeszedł do drzwi. Dokładnie obejrzał ich zawiasy, wsłuchując się w odgłosy z wewnątrz. Niewątpliwie ktoś tam był, chyba wciąż nieświadomy ich obecności.
Snajper cofnął się o kilka kroków i dwa razy wypalił w zawiasy.


20.11.2056
07:57

- Czy ty kurwa nie rozumiesz, co ty zrobiłeś? – Jake, wydzierając się, szarpał za kurtkę młodego Morgana. Obok stała Maria, nie patrząc nikomu w oczy. Ponosiła tą samą winę, jednakże na nią, jeszcze nikt nie krzyczał. Między Jeffa a Jake’a wszedł Nathan, starając się ich rozdzielić.
- Masz racje. – Zwrócił się do krzykacza. – Ale to mój syn i nie pozwolę Ci…
- Ty?! Ty mi kurwa nie pozwolisz?! – Jeszcze głośniej krzyczał mężczyzna, wymachując w powietrzu pięścią. Clyde odwrócił się, rzucając okiem na zalany tunel. Całą noc były cicho, ale nie sądził, żeby Croats odpuściły. Na pewno nie było potrzeby je prowokować głośnym zachowaniem.
- Po pierwsze, chłopak jest Przeszukiwaczem! – Jeszcze bardziej nakręcił się Jake. - Jest ode mnie niższy stopniem i to ja do kurwy nędzy będę rozstrzygał, co się z nim stanie! – Słysząc ten militarny bełkot, Randall musiał powstrzymać się, żeby się nie roześmiać. Przypomniały mu się stare dobre czasy.
- Wiesz, co za to grozi? Za narażenie swojego dowódcy? – Dalej darł się Jake, stojący kilka centymetrów przed wyprostowanym na baczność Jeffem. – Sąd Polowy! – Nazwę instytucji wymówił prawie z namaszczeniem. Tego, już nie wytrzymała Samantha, śmiejąc się pół gębkiem.
- Stało się. Jesteśmy na środku ruin. – Zabrała głos matka chłopaka. – Zabawa w żołnierzyki jest dobra w Nashville, ale nie tutaj. – Tłumaczyła, jak małemu dziecku.
- Zasnął na warcie! – Teraz żołnierz darł się na nią. – Oboje zasnęli! Przez niego i tą pannę – wskazał oskarżająco na Marię palcem. - Żadne z nas mógł się nie już nie obudzić!
- Ale się obudziliśmy, ciągle żyjemy. Widocznie potwory wzięły sobie wolne. – Wtrącił się kpiąco Clyde, któremu również udzielił się wisielczy humor. Pozostali roześmieli się, nie kryjąc już swojego rozbawienia przed gorączkującym się dowódcą.
Nagle, jeden po drugim urywali śmiech w pół głosu, zwracając swój wzrok w stronę Cly. Kobieta stała w cieniu z wyrazem przerażenia na twarzy. Na rękach trzymała zapłakaną i nie mniej przestraszoną Irę – przyszywaną córkę Kaspara Schmellinga.
- Nigdzie nie ma jej ojca.

***

Grobową ciszę przerwał odgłos staczającej się cegły ze stoku gruzu prowadzącego w dół tunelu. Jak na sygnał Randall z Nathanem poderwali swoją broń celując w sylwetkę nieznajomego, młodego chłopaka zjeżdżającego w dół z podniesionymi rękami.
- Nie strzelać! Nie strzelać! – Krzyknął widząc wycelowanego w niego lufy. – Ja z waszymi!
Rzeczywiście zaraz za nim schodziła dwójka mężczyzn – Wayland i Ezechiel, którzy w nocy wyszli na zwiad. Wyglądali, jakby wrócili z piekła. Cali pokryci pyłem gipsowym i odłamkami drewna, brudni i pokrwawieni. Lynx popchnął przed siebie niesfornego jeńca.
- Gdzie Silny? – Zapytał Jake nie widząc z nimi najemnika.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.
Lost jest offline