Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-04-2014, 00:34   #60
Lost
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu

20.11.2056
08:03

Gruz chrzęścił pod ciężkimi wojskowymi butami. Idący trochę z boku chłopak, spojrzał za ramię w kierunku najwyższych pięter apartamentowca. Ciężko było ją dostrzec, ale był pewien, że z jednego z okien wciąż wystaje lufa karabinu. Teraz martwa. Jeden z żołnierzy zabrał mu zamek broni. Kowboj, który dołączył do nich na niższym piętrze popchnął go lekko lufą dwururki Bentleya.
- Nie oglądaj się. – Rzucił starzec. – Teraz tylko sam możesz sobie pomóc.
Piegus spojrzał na niego ze złością, mocniej uścisnął pistolet zabitego brata i ruszył szybciej do przodu. Po kilku minutach dotarli do łagodnie opadającego stoku gruzu, prowadzącego w głąb zalanego tunelu podziemnego.
- Dawaj na dół. – Odezwał się ten, który trzymał w rękach karabin snajperski. – Bez numerów.
Chłopak przysiadł i powoli zaczął zjeżdżać w dół. Zaskoczyła go cisza panująca w rozpadlinie. Spodziewał się, że obóz, w którym miało być kilkanaście osób będzie głośniejszy. Głupie myśli przemykały mu przez głowę. A jeśli nie mają Czarnucha? Jeśli zastrzelili mu i tego brata, a teraz jego prowadzą na pewną śmierć? Jeśli…
Widząc kilka sylwetek ludzkich celujących do niego z broni, prawie odetchnął z ulgą.
- Nie strzelać! Nie strzelać! – Krzyknął bojąc się, że tamci go przypadkiem rozwalą. – Ja z waszymi!
Zaraz za nim zeszli umorusani mężczyźni. Na twarzach kilku osób z karawany widocznie było widać ulgę. Opuścili broń, witając się z przybyłymi. Piegus rozglądał się nerwowo w poszukiwaniach Czarnucha. Mocny uścisk dłoni mordercy Benteya podniósł go do góry i popchnął przed siebie. Chłopak wycedził cicho siarczyste przekleństwo.
Rzucił okiem na zbieraninę tworzącą karawanę. Rzeczywiście byli wśród nich dzieciaki – cała piątka. Może tym akurat powinni odpuścić? Zresztą dużo ich było. Za mało mieli wozów na handlarzy, a za dobrze byli uzbrojeni na uchodźców. Co sobie myślał ich brat zaczynając do nich strzelać? Trzeba ich było wypuścić na wolne powietrze, a tam rozwalić z armaty. Chłopak westchnął cicho. Teraz to zresztą gówno, bez znaczenia.
- Gdzie Silny? – Zapytał jeden z obdartusów, pewnie mając na myśli postawnego żołnierza. Kowboj nie odpowiedział, kaszląc niemiłosiernie i ogrzewając się przy ogniu, popijając przegotowaną wodę. Snajper również milczał, a lufa jego karabinu wbijała się miedzy żebra Piegusa.
- Jestem. – Znajomy głos dobiegł ich z góry. Silny podpierając się ręką schodził w dół tunelu. Na plecach miał swój stary plecak, zabrudzony i poszarpany. Mężczyzna, tak samo jak pozostali, cały był w błocie i pyle.
- Więc… Co się tam stało? I kim jest ten chłopak? – Zapytała Maria.
- To jeden z nich. – Odpowiedział Ezechiel. – Przyszedł po swojego brata, Czarnucha. W zamian puszczą nas przez Palenisko.
- A ich snajper dorobi każdemu po dodatkowej dziurze we łbie, co? – Zakpił Randall.
- Raczej nie. – Odpowiedział mu Lynx, rzucając w jego stronę kawałek metalu. Fray złapał go w locie i przyjrzał się mu dokładnie. Wysłużony zamek karabinowy z jakiegoś większego egzemplarza. Podniósł wzrok na snajpera i pokiwał głową z uznaniem.
Związany Czarnuch podniósł się z paki pickupa, prawie podskakując z radości na widok brata.
- Pieguf, braciaku, ja wiedział, że ty mnie nie zostafisz! No, wiedział po prostu!
Był pobity i ranny, ale w jednym kawałku. Chłopak bez słowa ruszył razem z Lynxem w jego stronę.
- Gość stąd żywy nie wyjdzie. – Wycedził beznamiętnie Jake, wyrywając z kabury swojego Glocka i celując w dzieciaka. Piegus i Czarnuch zamarli obserwując Przeszukiwacza. Stojący z boku Silny niepostrzeżenie skierował w niego lufę swojego automatu.
- Przyszedł na wymianę, uczciwą. Nie rozwalisz go. – Powiedział najemnik.
- Pierdolę uczciwość. Nie ma Kaspara. – Rzucił w jego stronę Jake, wciąż celując w młodego bandytę. – Młody z laleczką zasnęli na warcie, pewnie po amorach… Te skurwiele to wykorzystały i zabiły, albo gorzej. – Jake wodził lufą po chłopaku. Ten stał patrząc na niego bojowo z ręką w kieszeni, w której ściskał Astrę, gotowy rozwalić debila w każdej sekundzie.
- Chcę tylko Czarnucha i stąd spieprzam. – Rzucił Piegus przesuwając się powoli w stronę brata. – Taki był układ.
- Dzikfy! Miał być ynteres, no! Więc sie pijerdol!
- Jake, to absurd. – Powiedział Nathan uspokajającym tonem. – Jeżeli weszli by tu w nocy, to poderżnęliby nam wszystkim gardła i zabrali tego tam. – Dodał wskazując na spętanego Czarnucha. – Ci tutaj, nie mają nic wspólnego z Kasparem. –
- Przecież sam by się stąd nie ruszył. – Rzuciła Cly, trzymająca na rękach płaczącą cicho Irę. – Nie mówię, że to oni zrobili, bo to bez sensu, ale nie zostawiłby dziewczynki. Coś.. coś musiało się stać.
- Może poszedł po ten plecak. – Wtrąciła się Samantha. – Nie trzeba było mówić mu o tych gamblach za leczenie. – Powiedziała patrząc na Kinga z wyrzutem.
-Nie chciałem od niego gambli, umówiliśmy się na coś innego. – Rzucił wymijająco King. – Choć mógł po niego pójść, bo inhalator.
- Chuja, stary doskonale wiedział, że Croats polują w ciemności. Nie poszedł by po ten plecak w nocy. Poczekałby do rana. Mówię, że te skurwiele go zarżnęły. – Cedził Jake zbliżając się do bandyty grożąc mu pistoletem.
- Zostaw. To nie oni. – Powiedział grobowym tonem Jeff. Klęczał zaraz przy przystani barki, wskazując na wyraźne, świeże ślady ciężkiego, kołowego wozu, które nie należały do tego, z którym tu przybyli. Trop wyglądał tak, jakby na wóz załadowana była kłoda drewna, ciągnięta po ziemi równoległe z całą konstrukcją. Ślad wychodził z wody, z głębi tunelu zamieszkanego przez Croats i po zrobieniu okrążenia znów do niego wracał.
- To nie oni.


20.11.2056
10:53

Klęczeli ukryci pod maskującą tkaniną w ruinach wypalonego pogorzeliska. Ostatnie dwie godziny czołgali się przez gruzy starając się niezauważeni dotrzeć do miejsca, w którym będą mogli zastrzelić bandytę terroryzującego okolicę. Jeżeli facet miał sprzęt, to dorobienie drugie zamka do karabinu, bądź kupienie go w jednym z osiedli było kwestią czasu. Zarówno Silny, jak i Wayland czuli, że nie mogą na to pozwolić.
Lynx kalibrował lunetę, co jakiś czas zerkając w nią, by upewnić się, że ich cel wciąż jest na miejscu. Tiki nerwowe lewej powieki nie wróżyły niczego dobrego. Dalmierz nie chciał odpalić. Brak konserwacji i intensywne użycie noktowizora o świcie dawały o sobie znać. Snajper zdany będzie na swoje własną wiedzę i obliczenia.
- Jest tam? – Zapytał Silny ściągając z szyi lornetkę.
- Tak, wciąż na gnieździe. – Odparł snajper podpinając magazynek pod karabin.
- Stara miłość, nie rdzewieje. – Rzucił Silny rozbawionym głosem. – Ile masz?
- Ponad tysiąc metrów. – Kalkulował obliczenia w głowie. Kąt pod jakim się znajdowali, wysokość budynku, daję im to trójkąt prostokątny… do kwadratu… pięć w pamięci… - 1150 metrów. – Odparł w końcu.
- Mi też tyle wyszło.
- Wiatr?
Silny zerknął na ledwie poruszający się sznurek zaplątany na pręcie, który umieścili tam, gdy skradali się na pozycje.
- Ze wschodu na zachód, słaby. – Odparł.
Wayland kalibrował chwilę lunetę, aż wyraźnie zobaczył w krzyżu niewielką sylwetką. Mężczyzna, niepomny zagrożenia, siedział na parapecie okna i palił papierosa.
- Mam cel. – Snajper wziął kilka głębszych wdechów, głaskając palcem język spustowy.

***

Nazywał się Richard Harlan.
Miał chyba 52 lata. Nogi stracił na skutek odmrożeń, które dopadły go poprzedniej zimy w okolicach obozu dla uchodźców pod murami Enklawy Nashville. Ledwo do niego dotarł, niosąc z nieudanego polowania poszarpanego przez wilki syna – Michaela. Reszta jego chłopaków woła go Czarnuch. Dzieciak miał od urodzenia czarną skazę ciągnącą się od uda do klatki piersiowej. Bracia mu ciągle dokuczali, ale trochę opóźniony w rozwoju chłopak chyba nie do końca zdawał sobie z tego sprawę. Później zarówno Ojciec jak i bracia, zaakceptowali chłopaka. Na początku było znacznie gorzej. Richard nie mógł na niego patrzeć, starsi bracia rzadko się do niego odzywali i mówili mu, że to on powinien umrzeć, zamiast mamy.
Być może i powinien. Ale tak się nie stało. Przeżył, kiedy jego matka rodząc siódme już dziecko, bez opieki lekarskiej, w drodze, na pustkowiach, zmarła z powikłań następnego dnia.
Richard na dawne, ale wciąż bolesne wspomnienie głęboko zaciągnął się papierosem. Siedział na parapecie 10 piętra podziwiając, mimo wszystko piękną w swej surowości i porannym słońcu panoramę Nashville.
Zmarła kilkanaście lat temu, jakoś w 2047, kiedy podróżowali przez Stany w ucieczce przed panującymi tej wiosny głodem i suszą. Richard nic nie mógł zrobić, po za patrzeniem, jak jego piękna żona marnieje mu w rękach. Nie powinni decydować się na siódme dziecko, szczególnie w tak niepewnym okresie, ale Rose mocno nalegała. Chciała w końcu mieć córkę. Zrządzeniem losu urodził się im kolejny syn.
Później trafili do Amityville. Mimo przeciwności jakoś ułożyli sobie życie. On i siedmiu chłopców bez matki, w pocie czoła pracujących na małej farmie. Mieli wszystko, jedzenie, bezpieczeństwo, dach nad głową. Aż do czasu kiedy zaczęła się Wojna. Amityville – najsłabiej broniona enklawa, upadła jako pierwsza. Richard, choć wcześniej w duchu obiecał sobie już nigdy tego nie robić, spakował dobytek i ruszył w drogę. Szli wraz z innymi uchodźcami w stronę pozostałych osiedli. Jednakże nigdzie nie znalazł dla siebie miejsca. Żadna z Enklaw nie chciała przyjąć wynaturzonego drobną mutacją chłopaka. Kiedyś jeden ze strażników poradził mu, żeby zwyczajnie zostawił opóźnionego dzieciaka w ruinach i z pozostałymi osiedlił się w Enklawie. Próbował, ale jakoś nie mógł.
W końcu po przejściu ostatniej zimy, już jako inwalida podjął kolejną złą decyzje. Jego synowie byli silni, on sam potrafił nieźle strzelać. Jeżeli nie mogli zapracować na chleb, to musieli go odebrać innym. Ruszyli w ruiny. Na początku było ciężko, nawet bardzo, ale wszystko zmieniło się, kiedy znaleźli tą wieże. Porzuconą, stojącą samą wśród pogorzeliska. Zupełnie tak, jak oni.
Zrządzeniem losu, na jednym z pięter odnaleźli mały warsztat rusznikarski, kilka sztuk broni i ogromnych rozmiarów karabin, jakiego żaden z Harlanów w życiu nie widział. Postanowili tu zostać, przekształcić wieże w twierdzę, zbudować na jej szczycie gniazdo snajperskie, które z łatwością mógł obsłużyć poruszający się na wyszabrowanym wózku ojciec i stąd organizować wypady.
Po kilku dniach pierwszy raz zabił człowieka. Młodą kobietę, podróżującą przez spalone ziemię w towarzystwie starszego mężczyzny. Synowie ograbili ich, faceta puszczając wolno.
Richard, czasami miał koszmary, w których widzi przez krzyż celownika drobną sylwetkę dziewczyny. Później dzień po dniu, przybywało ofiar, jak i głębokich bruzd na twarzy zmęczonego pięćdziesięciolatka.
Zabijanie odciskało na nim piętno. Mało odzywał się do kogokolwiek, przestał wpuszczać synów na najwyższe piętro, kazał sobie przynosić tylko jedzenie i wodę. Całymi dniami siedział w swojej samotni, albo produkując amunicję, albo pojedynczymi strzałami dając sygnał dla chłopaków do wymarszu po łup.
Dzieciaki wprost na odwrót. Każdego dnia życie wyjętych spod prawa było dla nich coraz łatwiejsze. Nadali sobie pseudonimy, obili się w brudne skóry, stroili groźne miny, gdy tylko nie naciągali na twarz przerażających masek i wbili sobie do pustych łbów, że władają tą okolicą. Przez lunetę Richard obserwował jak mordują, gwałcą i okradają. Obserwował swoje dzieło.
Wpadli w wirującą z ogromną prędkością spirale szaleństwa, z której nijak nie mogli i chyba nawet nie chcieli zatrzymać.
Dziś nad ranem, kiedy z niższych pięter słyszał wspinające się ku jego gniazdu strzały, długie karabinowe serie, pojedyncze wrzaski strzelb, agonalne krzyki i pogróżki, czuł coś na kształt ulgi. Wiedział, że nie ma dla niego odwrotu i że przyjdzie czas, w którym zostanie ukarany. Żałował tylko swoich dzieci. Może w sprawiedliwym świecie synowie nie powinni też ponosić winy za grzechy swoich ojców, jednakże rzeczywistość, w której starali się przetrwać daleka była od sprawiedliwej.
Nie oponował więc, gdy Hank wziął plecak, zamek karabinu i powiedział, że idzie po Michaela. Jeżeli ktoś miał uratować się z tej masakry, to powinni być oni. Przez lunetę karabinu widział, jak syn wchodzi do tunelu, a później wychodzi z niego z Michealem. Następnie ruszyli na południowy wschód, nie wracając już do wieży. Mądry chłopak.
Stanley i Mark zginęli broniąc budynku. Steve wczoraj, w tunelu. Brad i Kenneth ruszyli przed świtem w ruiny w poszukiwaniu ciał dwóch ofiar Richarda i do tej pory nie dali znaku życia. Richard bezowocnie przez prawie godzinę obserwował zawalony budynek, do którego weszli chłopcy. Przestał się łudzić już kilkanaście lat temu. Prawie wszyscy jego chłopcy zginęli.
Ten poranek miał być też dla niego ostatni.
Spojrzał w dół na popalone ruiny. Mu Bóg nie powinien wybaczyć, ale przynajmniej niech odpuści jego synom. Przechylił się, zsuwając się z parapetu. Wprost w zimną pustkę ruin.
Zamknął oczy, a jedynym co usłyszał, lecąc w dół był niespodziewany huk wystrzału niosącego się echem po ruinach.
Nie czuł nawet bólu uderzenia.

***

- Dostał. – Powiedział zadowolonym tonem Silny, widząc, jak po strzale Lynxa sylwetka wrogiego snajpera spada na ziemię. – Jakoś tak dziwnie, ale dostał.
Lynx oderwał się od lunety, patrząc zaskoczony w stronę celu, czy to możliwe, żeby facet… Nie, chyba rzeczywiście musiał oberwać. Przetarł wierzchem dłoni oczy. Musiał się w końcu porządnie wyspać.
- Zbieram się do pozostałych. – Rzucił Givens pospiesznie pakując sprzęt. Cały świt urządzali sobie tu niezłą strzelaninę i niemożliwym było, żeby nikt się nią nie zainteresował. Reszta czekała na ostateczne otwarcie bezpiecznego przejścia i powrót żołnierzy. Jake obiecał wejście Lynxowi na teren Enklawy Nashville, jeżeli zdejmie snajpera. Zresztą facet był bandytą, który mordował podróżujących tym szlakiem. Wayland nie mógł tego po prostu zostawić.
Silny wstał już pakując maskującą narzutę do zdobycznego plecaka z materiałami wybuchowymi. Drugi z nich podał Lynxowi do ręki. Ten zarzucił ciężki plecak na ramiona, dziękując za niego skinieniem głowy.
- Więc to chyba pożegnanie. – Powiedział uśmiechnięty mutant wyciągając przed siebie wielką dłoń. Nie krył się już rozmawiając z nim ze zdjętą kominiarką.
- Na to wygląda. – Odpowiedział Snajper ściskając dłoń tamtego. – Ostatnia rada? – Zażartował Givens.
- Traktuj te ruiny, jak coś żywego, zwracaj uwagę na każdy szczegół, nie daj sobie wmówić, że coś jest tym na co wygląda. – Odpowiedział Silny poważnym tonem. – A przede wszystkim – Jego oczy uśmiechnęły się – nie stawaj po żadnej ze stron.
- Będę o tym pamiętać.
Przez krótką chwilę jeszcze milczeli, ściskając sobie dłonie, kiedy w końcu Silny odwrócił się na pięcie i ruszył z ciężkim plecakiem w stronę Strefy. Starym zwyczajem, ani razu nie spojrzał za siebie. Jego ojciec powiedział mu kiedyś, że tak robi wojownik, który na swojej drodze komuś zaufał.


20.11.2056
14:21

Wóz powoli toczył się opuszczoną ulicą. Tutaj ruiny nie wyglądały, aż tak mizernie, jak w centrum Paleniska. Oczywiście większość budynków nosiła ślady pożaru, jednakże wciąż nie runęły dając pozory schronienia mijającym je podróżnikom. Clyde rozglądał się dookoła z niemałą satysfakcją. Oczywiście, dalej byli na niezamieszkałych terenach, tego nie dało się nie zauważyć, ale od kolejnej czerwonej chorągwi do następnej, coraz częściej napotykali na ślady ludzkiej działalności. Część ulic zdawała się być odgruzowana, wraki zostały zepchnięte na bok. Gdzieniegdzie można było znaleźć śmieci, puste kanistry, butelki i dawne ogniska. Niewątpliwie szlak był całkiem często uczęszczany.
Przemierzyli całe przedmieścia, zbliżając się powoli do zamieszkałego centrum.
- Chyba ktoś tędy szedł. – Wypowiedziała głośno jego myśli Maria.
- I to nie jeden. – Odpowiedział Nathan. – Większość uchodźców z Pineville pewnie wybrało tą drogę. Jak trzymaliśmy się większej grupy, to ludzie mówili, że te miejsca patrolują już Tarczownicy. Chyba musieli się jednak wycofać, jakiś czas temu. – Na potwierdzenie jego słów, za zakrętem zamajaczył opuszczony, prowizoryczny bunkier. Randall zdejmując M3 z pleców ruszył sprawdzić jego wnętrze.
- Czysto. – Dobiegło po chwili ze środka. – Pusto w środku, chyba od dłuższego czasu. Wygląda na to, że chłopaki zwijali interes w pośpiechu.
- Większość sił przeniosła się na zachód. – Rzucił idący za nimi Jake. – Po tym, co się stało nie było sensu dalej trzymać szlaku z Pineville. – Pozostali smutno pokiwali głowami. – Tarczownicy trzymali ten teren jeszcze przez jakiś czas, ale cofnęli się w stronę Misji. Ogólnie duża tam ostatnio naszych.
- Myślałem, że ta Misja jest neutralna. – Wtrącił się Lynx.
- Bo jest. Ale tereny dookoła niej nie. Niektórzy urządzają sobie tam polowania. – Rzucił Jake uśmiechając się złośliwie. Cly spojrzała na niego z odrazą. Niesamowite, jaka odmiana zaszła w tym człowieku po przespanej nocy. Wczoraj jeszcze rozpaczał nad śmiercią towarzyszy i swojej kobiety, dziś był w stanie nie tylko wstać z legowiska, ale odezwać się, czy uśmiechnąć. Wzbierała w niej wściekłość, którą zaraz zastąpiła gorzka bezradność.
- Długo do tego Gianniego? – Zapytał, chcąc rozładować napięcie King, pchającego razem z nim wóz młodego Morgana.
- Dziś, wypadnie nam jeszcze jedna noc w ruinach i następnego dnia, pod wieczór powinniśmy wyjść na krawędź Paleniska. Tam kolejne obozowisko i to już kilka kroków. Przed południem powinniśmy być w Misji. Oczywiście zależy od szlaku. To bywa różnie, nie da się przewidzieć. No i bez tego cholerstwa – wskazał na wyładowany pojazd – byłoby zdecydowanie łatwiej.
Lekarz nie mógł mu nie przyznać racji. Mięśnie go bolały, a suche gardło domagało się płynów. Musieli jednak oszczędzać, bo w tym tempie nie starczy im, do Misji. Z zamyślenia wyrwał go stający obok Lynx. Mężczyzna wrzucił na wóz plecak należący wcześniej do Silnego i odezwał się do Kinga.
- Zmienię Cię. Idź na tyły, zjedz coś.
Naukowiec uśmiechnął się lekko na myśl o odpoczynku. Zatrzymał się, powoli wypijając kilka łyków wody z plastikowej butelki i pozwalając się wyprzedzić przez rozmawiających ze sobą Nathana i Samanthe.
- …o to chodzi? – Do uszu Kinga doleciał strzępek zdania. Małżeństwo zerknęło ukradkiem na Cly.
- Wiesz, ona się mi nie zwierza. – Odpowiedziała Samantha.
- Mamo, chcę mi się jeść. – Powiedział idący obok Shartlo.
- Już zaraz, się zatrzymamy i zjemy kolacje. Idź pojeździł z siostrami na wozie. – Uspokoiła go matka. Chłopie posłusznie podbiegł do naczepy i z pomocą Jeffa usiadł na jej rogu.
- Chodzi mi tylko, o to, czy nie będzie z nią problemu, Sam. – Kontynuował temat Nathan.
- Nathan, doskonale wiem, o co pytasz. Ale zrozum ją. Słyszałam, że straciła męża. Podobno facet ją zostawił i odszedł. Później poroniła, podobno, przynajmniej tak tak mówiła Eris, ta która mieszkała dwa domy dalej… Mam nadzieje, że spotkamy ją u Gianniego.
- Ja też mam taką nadzieję.
- A później to wszystko… Tam każdy kogoś stracił.
Kobieta chciała coś dodać, ale nagle, zamarła, tak jak pozostali wsłuchując się w odgłosy niosące się z południa.


Odległa strzelanina odbijała się echem od powalonych budynków. Gdzieś przed nimi, dokładnie w kierunku, w którym znajdowała się Misja rozpoczynało się kolejne tej wojny krwawe starcie.

***

20.11.2056
17:13

- Ani kroku dalej! Bo rozwalimy! Kto wy?! – Krzyk ukrytej gdzieś w ruinach kobiety zatrzymał ich w miejscu. Sekundę później otrząsnęli się z szoku nurkując zza osłony, odbezpieczając karabiny i szukając wzrok przeciwnika. Pierwszy na pytanie zareagował Jake.
- Przeszukiwacze z uchodźcami z Pineville! Złó… - Jego dalsze słowa zagłuszył potężny wybuch kilkanaście przecznic dalej.
- My tarczownicy! – Odpowiedział inny głos. – Hasło, przeszukiwaczu!
Jake spojrzał na leżącą obok niego Cly. Dziewczyna rozpłaszczyła się na ziemi przyciskając do siebie swoją torbę z opatrunkami.
- Który dziś jest? – Zapytał szeptem. Latynoska spojrzała na niego, ja na wariata.
- 20, albo 21, nie wiem… - Wyszeptała.
-20. Na pewno. – Rzucił klęczący obok Ezechiel.
- Obyś miał racje. Słowik! Odzew! – Wykrzyczał mężczyzna.
- Jaskółka! – Słysząc to Jake odetchnął z ulgą, podnosząc się z klęczek.
- Wychodzimy! – Rzeczywiście, po chwili z ruin wychylił się mężczyzna ubrany na wojskową modłę. Jake ruszył w jego stronę, machając na przywitanie. Pozostali już trochę śmielej wyglądali zza gruzów, nie ruszając się jednak z bezpiecznych kryjówek.
- Popierzony? – Wycedził Randall kryjący się za wozem z karabinem w ręku, kiedy Przeszukiwacz go minął. Jake, nie odpowiedział zbliżając się z pistoletem w ręku w stronę domniemywanego tarczownika. Mężczyźni stanęli kilkadziesiąt metrów od nich, rozmawiając przez kilka minut. Gdy skończyli Tarczownik gwizdnął i z ruin wychyliła się jeszcze trójka niosąca na noszach rannego. Prowadzeni przez Jake’a zbliżyli się do karawany.


Zamaskowany mężczyzna w hełmie, który wyszedł jako pierwszy ze swojej kryjówki podszedł do nich przedstawiając się i ściskając każdemu z osobna rękę.
- Wołają na mnie Roadblock. Jestem dowódcą tego oddziału. – Na jego piersi połyskiwała mała przypinka symbolizująca tarczę. – Widzę, że wcale nie dostaliście gorzej od nas. – Dodał przyglądając się umorusanym uchodźcą. – Idziecie do Nashville?
- Tak. Przez Misje. – Odparł Nathan.
- To nie tą drogą. Mutanci ruszyli z lokalną ofensywą. Starają się podejść, jak najbliżej Misji. Mamy tam teraz niezłe piekło. – Powiedział wskazując drogę prowadzącą na południowy-wschód. Jakby umyślnie, na jego słowa zaterkotało kilka karabinów maszynowych.
- Zobaczycie, jak to wygląda, jak się ściemni bardziej. – Dodała kobieta. Rzeczywiście od kilkunastu minut na horyzoncie widać już było gęsty dym pożarów.
- No w każdym razie mutki odcięły nas od głównych sił, więc idziemy naokoło. Dłużej, ale bezpieczniej. Zbaczamy ze szlaku, znamy przejścia. Możecie iść tą samą drogą. Trzeba nadłożyć, chociaż strach tyle się pałętać w ruinach, ale tam.. – Wskazał na jeden ze słupów dymu. – Dla was pewna śmierć. – Mężczyzna zerknął na wóz i siedzące na nim dzieciaki. – Tyle, że wszystkich was nie będziemy mieli jak eskortować.
- Ciemno się robi. – Powiedział do tej pory nieodzywający się mężczyzna poprawiając pasek swojej strzelby. Widać było, że obciążenie plus jeszcze nosze z rannym dają mu się we znaki. – Przenocujmy tu gdzieś razem. W kupie zawsze bezpieczniej. Pogadamy, plan ustalimy.
Jego dowódca skinął głową z aprobatą.
- Czemu nie, dobry pomysł.
Jeff poprawił ramiona swojego, coraz lżejszego plecaka. Zapasy jedzenia były na wyczerpaniu. Medyk wspominał, że leki i opatrunki też. Ładownice większości z ich kamizelek były już puste.
- A naokoło, tym waszym szlakiem, to ile dni będzie? – Zapytał.
Tarczownik zastanowił się przez chwilę.
- Ciężko powiedzieć. Cztery, pięć, zależy co po drodze, więc może trochę więcej.
Kinga uderzyła nieprzyjemna myśl. Przez ruiny Nashville szli dopiero trzy dni. Każdy z nich był ranny, głodny, zmęczony i zmarznięty. Brakowało im wszystkiego.
Tylu zginęło. Ridley, Jacob. Jeszcze Ursula. Wcześniej Joshua, ta niewolnica w ciężarówce i tych dwóch gości, z którymi rozmawiał o Nashville. Nie wiedzieli, co się stało z Kasparem i Pascalem. Dziewięciu ludzi, trzech na każdy dzień.
Nie był w stanie wyobrazić sobie, co zrobi z nimi drugie tyle drogi.
Schował twarz w dłoniach, przecierając oczy. Wziął głęboki oddech.
Ze złością spojrzał na dym gęstniejący na horyzoncie.
Gdzieś zaterkotał karabin.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 17-04-2014 o 18:33.
Lost jest offline