Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-04-2014, 10:48   #53
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
EDWARD TAKSONY

Miękka wykładzina wyciszyła bieg Eda chociaż co jakiś czas pod butem biegnący mężczyzna wyczuł coś śliskiego, wydającego przy naciśnięciu mlaszczący, wilgotny odgłos. Korytarz był ciemny, więc Ed biegł nieco po omacku. Na szczęście zaraz przy klatce schodowej znajdowało się kilka okrągłych okien, nad którym paliły się zielonkawe lampy alarmowe.

Windy, tak jak się spodziewał, nie działały, ale schody były puste i drożne, więc szybko wbiegł nimi na wyższy pokład, gdzie znajdowało się lobby i recepcje. Kilka razy już szedł tą drogą i wiedział, gdzie wyjdzie, w holu pomiędzy wejściem na restauracje i galerię handlowo – usługową zawsze chętnie i tłumnie odwiedzane przez pasażerów.

Teraz jednak wszystko tutaj było puste i mroczne. Wbiegając po schodach Ed ujrzał coś na górze. Niewyraźny zarys sylwetki jakiegoś człowieka. W mroku wyraźnie od tła odcinała się biel uniformu – podobny do tego, jaki nosiła załoga. Ed już chciał zwrócić uwagę załogantowi na to, co dzieje się wokół, kiedy ten odwrócił się w jego stronę gulgocząc dziwacznie i strasznie.

Z bijącym gwałtownie sercem Ed usłyszał, że z góry przyłączają się do tego gulgotania kolejne dźwięki – bełkotliwe, nieludzkie, jękliwe ni to skowyty, ni to jęki, ni to gulgoty.

Mężczyzna w mundurze obsługi zaczął powoli, niezgrabnie schodzić schodami w dół, w stronę Eda.


MALCOM GODSPEED


Malcolm ruszył korytarzem co rusz musząc sobie przyświecać zapalniczką. Za każdym razem pojawiający się płomień budził na ścianach niepokojące cienie. Korytarz był cichy i ciemny. Hałasy, które hazardzista słyszał zaraz po przebudzeniu już ucichły i teraz szedł po wyraźnie wilgotnym korytarzu wsłuchując się w tą nienaturalną, martwą ciszę.

W pewnym momencie wydawało mu się, że gdzieś z daleka doszedł go czyjś krzyk – urwany i odległy, ale nie był tego pewien. W końcu dotarł do holu, z którego windami i schodami można było dostać się na wyższe pokłady, tam gdzie znajdowały się galerie handlowe i usługowe oraz, co było dla Malcolma zdecydowanie ważniejsze, bo stwarzało szansę na znalezienie kogoś z obsługi. Ta cisza była przerażająca i chociaż z trudem się do tego przyznawał, działała mu na nerwy. W jakiś szalonym zakamarku jego głowy pojawiła się natrętna myśl, że jest sam na tym pokładzie.

Jednak nie był. Zza zakrętu wybiegła nagle, zupełnie niespodziewanie, jakaś kobieta. Malcolm nie zdążył zejść jej z drogi i ta wpadła na niego. Zamiast jednak spodziewanego ciepła ludzkiego ciała, Malcolm poczuł jedynie przeraźliwe, wręcz lodowate zimno. Kobieta przebiegła przez niego oglądając się za siebie z przerażeniem, jakby wypatrywała niewidzialnego przeciwnika i pobiegła dalej korytarzem, znikając Malcolmowi z oczu.

Ten jednak miał inne zmartwienie. Ujrzał bowiem dziwne, mlecznozielone światło wyłaniające się zza tego samego zakrętu, z którego wyłoniła się uciekinierka. Po chwili hazardzista zobaczył też to, co emanowało to światło.

Z mroku wyłoniła się dziwaczna, szybująca w powietrzu meduza, wielkości kilkuletniego dziecka, wachlująca przestrzeń szerokim kapeluszem, badająca przestrzeń przed sobą długimi mackami, zakończonymi jakimiś haczykami i parzydełkami.

Także od tej dziwnej meduzy biło lodowate zimno. Meduza powoli, niemal majestatycznie, szybowała w stronę Malcolma, była już od niego jakieś dziewięć kroków, może i bliżej.

JULIA JABLONSKY


Światło zamigotało, kiedy Julia uzbrojona w swój nóż przemycony na pokład weszła do środka. Od razu zwróciła uwagę na to, że z toalety wybiła brudna woda, rozlewająca się mętną, płytką kałużą na eleganckich kaflach, które Julia podziwiała pierwszego dnia pobytu na „DESTINY”.

Julia wypatrywała szczura, niczym dziki myśliwy, gotowa zarzucić na niego płachtę i zadziabać nożem.

W końcu ujrzała, chociaż z trudem, sprawcę całego zamieszania.
To nie był szczur. To nie był wąż. Sama nie miała pojęcia, co takiego widzą jej oczy.

Stworzenie zwijało się w wodzie, koło muszli klozetowej. Było długie, jak ramię Julii, i przeźroczyste, dlatego z takim trudem je wypatrzyła. Z grubsza przypominało jakąś glizdę czy innego tasiemca. Dziwaczny łeb zwieńczały liczne, ruchliwe i niezbyt grube wypustki, przypominające Julii macki podwodnego ukwiału, który kiedyś widziała na Discovery.

Jakby wyczuwając jej wejście stworzenie zwinęło się nagle jak sprężyna, przypominając atakującego węża i próbowało skoczyć w stronę dziewczyny rozpościerając wokół łba kielich z macek. Na szczęście Julia była odrobinę szybsza i zdążyła narzucić na stwora płachtę. Cholerna glizda zaplątała się w szmatę i upadła na podłogę krok od kobiety, szamocąc się wściekle pod płótnem.

Coś w kiblu zabulgotało, z muszli zaczęła wylewać się woda, a wraz z nią chyba kolejne larwy.


CLEMENTINE MAY

Woda sięgała jej prawie do tyłka. Była zimna, mętna i zdecydowanie spowalniała ruchy. Clementine brodziła przez nią powoli zastanawiając się, skąd wziął się ten przeciek. Statek nadal był wyprostowany, nie czuła przechyłu pod nogami, chociaż stopy ślizgały się jej na czymś gliniastym, czego nie potrafiła wypatrzyć pod brudną wodą.

Schody na Główny Pokład, na który chciała się teraz dostać, były coraz bliżej, jeszcze tylko kilkanaście metrów, kilka drzwi.

Pięć metrów od celu zaskoczona Clem poczuła, jak coś oplata jej nogę nieco powyżej kostki. Szarpnięcie było tak niespodziewane i gwałtowne, że z gardła ratowniczki wydobył się niechciany skrzek strachu.

Coś tam było! W wodzie! Coś, co niczym ośmiornica przylgnęło do jej ubrania. Clem szarpnęła nogą gwałtownie, próbując się uwolnić od tego, co ją trzymało, lecz miała wrażenie, jakby na stopę ktoś założył jej jakąś smycz, której drugi koniec został przytwierdzony do jakiejś solidnej konstrukcji.

I wtedy usłyszała za sobą jakieś rozliczne chlupoty, brzmiące tak, jakby coś płynęło niezgrabnie korytarzem ze strony, z której przyszła w jej kierunku.


HEATHER MOORE

Heather szła zaszlamionym, brudnym korytarzem, ciesząc się, ze zabrała latarkę. Światło dawało jej poczucie kontroli, iluzję bezpieczeństwa, której potrzebowała w tej chwili najbardziej. Podobnie, jak ludzkiego towarzystwa. Cisza przerywana tylko mlaszczącym odgłosem jej kroków przyprawiała ją prawie o utratę zmysłów.

Coś było nie tak i to bardzo, bardzo nie tak. Aktorka wiedziała to doskonale. Okręt wyglądał tak, jakby opuszczono go w pośpiechu i to bardzo dawno temu. Śmierdział mułem, gnijącymi wodorostami i zepsutą rybą. Z trudem dało oddychać się takim powietrzem.

Nagle gdzieś przed sobą Heather usłyszała metaliczny odgłos. Coś, co brzmiało, jak uderzenie metalem o metal. Zamarła. W ciszy wypełniającej pokład dźwięk ten w jakiś sposób wydawał się jej straszny, nie na miejscu.
Znów usłyszała stuknięcie. Potem kolejne. Kolejne. To brzmiało tak, jakby ktoś … wzywał pomocy.

Ostrożnie ruszyła w stronę dźwięku, który dochodził zresztą z kierunku, w którym i tak zamierzała się udać.

Miała rację!

Uderzenia dochodziły zza drugich po lewej drzwi. Jakby ktoś nie mógł ich otworzyć, co było dość dziwne, zważywszy na fakt, że nie działały zamki magnetyczne.

Brzdęk! Brzdęk! Brzdęk!

Kolejne uderzenia rozchodziły się cichym echem po korytarzu.


GREGORY WALSH JR.

Korytarz był pusty i ciemny. Wypełniał go duszący odór morza – ryb, szlamu, soli i czegoś, jeszcze, jakaś nuta nieokreślonego piżma wisząca w powietrzu.
Gregory zapukał do wybranych przez siebie drzwi, lecz odpowiedziała mu cisza. Odczekał chwilę, powtórzył pukanie, ale i tym razem nie doczekał się odpowiedzi.

Przy kolejnej kajucie sytuacja powtórzyła się, co zaczęło budzić w Gregorym silny niepokój. A co, jeśli w jakiś niewytłumaczalny sposób wszyscy ludzie zostali ewakuowani a on, dajmy na to, zaspał?

Przy trzeciej kabinie jednak ktoś otworzył drzwi gwałtownym szarpnięciem. Gregory odskoczył gwałtownie w tył w instynktownej reakcji na to zdarzenie, o mało nie tracąc równowagi na śliskiej podłodze.

Z bijącym sercem spojrzał na drzwi. Nikogo tam nie było!

Owszem, widział kajutę oświetloną słabym, mdłym światłem żarówki, do złudzenie przypominającą jego pokój, ale nikogo w niej nie było.

- Jest tam ktoś? – zapytał ochrypłym nagle z przerażanie głosem.

Odpowiedziała mu cisza.

Zebrał się w sobie i zajrzał do pokoju, w którym ktoś tak gwałtownie szarpnął drzwiami, nie wchodząc jednak do środka.

I nagle usłyszał przeraźliwy, wręcz piekielnie głośny huk za swoimi plecami, na korytarzu. O mało nie krzyknął.

Wszystkie drzwi na całej długości korytarza, otwierały się z hukiem, jedne po drugich.


RICHARD CASTLE

Richard działał w gorączkowym pośpiechu wdrażając swój plan w życie.
Laptop, o dziwo, zadziałał. Po włączeniu ukazała się strona startowa systemu. Jednak, co pisarz zauważył od razu, nie można było połączyć się z siecią bezprzewodową i bateria była na niecałych dwudziestu pięciu procentach, co dawało, jak informował system, jakieś 47 minut pracy.

Zaglądał do szafek, do których wcześniej nie zaglądał, a w jednej z nich trafił na cudowne odkrycie. Kamizelkę ratunkową w jaskrawych kolorach zrobioną z materiału odblaskowego wraz z niewielką, zamocowaną do niej latarką pozycyjną. Urządzenie nie dawało zbyt silnego światła, ale było wystarczające na jego potrzeby.

Markowy alkohol owszem też był. Spory zapas. Wena czasami potrzebowała wspomagania. Nogi od krzesła były metalowymi rurkami i po odkręceniu, nie bez trudu, jednej z nich, Castle faktycznie uzyskał prowizoryczną broń, w razie gdyby zaimprowizowana pałka okazała się potrzebna.

Przez cały czas, kiedy on „dozbrajał” się w swojej kajucie, w łazience nie cichło gulgotanie. Wręcz przeciwnie. Przybierało na sile.

W pewnym momencie głośniejszy hałas z toalety przyciągnął uwagę pisarza. Spojrzał w kierunku źródła dźwięku i ze zgrozą ujrzał, że drzwi do łazienki wybrzuszają cię wręcz w nieprawdopodobny sposób, jakby jakaś masa napierała na niej z drugiej strony, a one zatraciły swoją sztywność zyskując niezwykłą wręcz plastyczność. I nagle nastąpiło przekroczenie jakiegoś punktu krytycznego, bo drzwi najzwyczajniej w świecie przełamały się na dwie połowy, a przez powstałą dziurę, do kabiny, zaczęła się wlewać brudna breja, gęsta jak bagienny szlam i podobnie cuchnąca.


NORA ROBINSON

Czytać się nie dało. Nie tylko dlatego, że światło nie dość że mętne, to na dodatek co chwila migotało, ale głównie dlatego, że Nora miała problem z koncentracją na tej prostej czynności. Rozpraszała ją nie tylko gra świateł, ale także dziwaczne dźwięki, które zaczęła słyszeć zza okien. Powtarzające się, skrzekliwe wrzaski, przypominające nawoływanie gigantycznych mew. Po każdej serii takich wrzasków Nora odczuwała silny niepokój. Było coś w tych odgłosach, co kazało jej chować się przed zagrożeniem do ciemnej jaskini. Budziły jakieś uśpione instynkty.

W końcu jednak i do tych odgłosów się przyzwyczaiła.

Światło zgasło gwałtownie, bez ostrzeżenia, pogrążając kabinę w całkowitych ciemnościach, nie licząc tylko wymalowanych fluorescencyjną farbą linii ewakuacyjnych i zarysu krawędzi ścian i drzwi – zabezpieczenia na wypadek zagrożenia życia pasażerów i konieczności ewakuacji w ciemnościach.
Wrzaski za oknami ucichły. Wszystko ucichło poza oddechem Nory i biciem jej serca. A potem dało się słyszeć kolejny dźwięk, który spowodował, że serce kobiety przyśpieszyło jeszcze bardziej swój szaleńczy rytm.

W oknie trzasnęła szyba, zasypując odłamkami szkła kajutę iw puszczając do środka smrodliwe, cuchnące, lodowate powietrze.

Do uszu Nory dobiegł jeszcze jeden dźwięk, czegoś przypominającego odgłos wymiotów, jakiegoś płynu, raczej gęstego i ciężkiego, wlewającego się przez wybitą szybę do jej pokoju.

W gęstych ciemnościach nie była jednak w stanie spostrzec, cóż to takiego. Czuła jednak wyraźny, metaliczny i przemieszany ze zgniła rybą odór.


ROBERT TRAMP

Robert wrócił do pokoju, usiadł na łóżku i uspokajając myśli oraz ciało czekał na instrukcje od załogi. To, że wydarzyła się jakaś katastrofa, podpowiadał mu jego matematyczny, analityczny umysł. Wszystkie fakty przemawiały za tym, że statek ma albo jakąś awarię, albo wypadek. Tramp nie mógł jednak dociec przyczyny. Brakowało mu danych wyjściowych.

Pękający korytarz mógł świadczyć o naprężeniach wewnętrznych, jakim podawany był „DESTINY”. Wada konstrukcyjna? Efekt naprężeń spowodowanych dajmy na to przesuwaniem się środka ciężkości okrętu nabierającego wodę i łapiącego przechył? Ostatnie przypuszczenie szybko odrzucił. Coś takiego, jak przechył na pewno by zauważył.

Światło zgasło niespodziewania pogrążając pokój w ciemnościach rozpraszanych jedynie przez wątły poblask linii ewakuacyjnych – krawędzi ścian i zarysu drzwi – na wypadek gdyby pasażerowie musieli ewakuować się w pośpiechu.

Przez chwilę Robert zastanawiał się nad taką opcją, ale odrzucił ją na tą chwilę. Nic nie zagrażało mu w bezpośredni sposób, a załoga nadal nie wydawała żadnych komunikatów.

I wtedy usłyszał jakieś hałasy na korytarzu. Ktoś pukał najwyraźniej chodząc od drzwi do drzwi i coś krzyczał. Chyba jakiś mężczyzna, ale musiał być spory kawałek od pokoju Roberta, może nawet w innym odcinku korytarza.


JOHANNA BERG


Johanna wyjrzała ostrożnie na korytarz, a to, co zobaczyła, nie spodobało się jej ani trochę.

Korytarz był ciemny i zaśmiecony. Walały się na nim porzucone walizki, jakieś śmieci, puste butelki – wyglądało na to, że dziki tabun ludzi przewalił się korytarzem w popłochu.

Ewakuacja? Ale kiedy? Jak? Dlaczego? Czemu nikt jej nie obudził?
Wszystkie te myśli przebiegły przez umysł Johanny tak szybko i panicznie, jak zapewne przebiegali tędy pasażerowie.

A może ewakuacja jeszcze trwała? Może ma czas zdążyć na szalupę, czy gdziekolwiek uciekali pasażerowie?

Zapanowała nad sobą. W końcu uczucie strachu było jej obce. Nawet w najgorszej sytuacji potrafiła zachować dystans i zimną krew.

Ruszyła powoli w stronę wyjścia nasłuchując, czy gdzieś nie odezwą się ludzkie głosy, ale jedynym co „słyszała” była przeraźliwa, martwa cisza.
Jej nowa kabina leżała blisko schodów - wąskich, wykorzystywanych do szybkiego przemieszczania się pomiędzy pokładami.

Johanna wychyliła się zza rogu i ujrzała swój cel oświetlony awaryjnymi lampami, a to, co zobaczyła spowodowało ciche przekleństwo, które wyrwało się z jej ust.

Całe schody i teren do nich przylegający zawalony był ciałami. Leżało tam przynajmniej kilkanaście, może nawet ponad dwadzieścia osób. Trudno było policzyć trupy, ponieważ ciała były rozszarpane, okaleczone w przerażający, zwierzęcy sposób. Johanna widziała pooddzielane od ciał kończyny, zapadnięte jamy brzuszne, oddzielone od korpusów głowy, kawałki rąk i nóg, a nawet pojedyncze fragmenty tkanki. Martwe oczy wpatrywały się w nią bezdusznie, oświetlone zielonym blaskiem oświetlenia ewakuacyjnego.

I wtedy, kiedy zdjęta grozą skrzypaczka próbowała oderwać wzrok od makabrycznej stert trupów, zobaczyła, jak usta jakiejś kobiety po pięćdziesiątce otwierają się.

Przez chwilę Johanna pomyślała, że kobieta jakimś cudem przeżyła tą masakrę i będzie błagała ją o pomoc, lecz wtedy z ust trupa wydostało się dziwaczne stworzenie przypominające pająka czy też bardziej kraba. Było wielkości mandarynki, z szeregiem nóżek podobnych do stawonogów z boku korpusu, pokryte czymś, co wyglądało na pancerzyk.
Stworzenie miało kulisty łeb, kojarzący się z głową karalucha. I szczękoczułki jak żuk z lasów Amazonii – taki duży. Przez chwilę owadzie oczy zdawały wpatrywać się w Johannę, a potem stworzenie potarło swoimi żuwaczkami wydając przy tym dziwny, donośny trzask.

Na ten dźwięk ze sterty ciał, z bocznych korytarzy, a nawet kabin Johanna usłyszała dochodzące takie same dźwięki i po chwili cały pokład rozbrzmiewał tymi trzaskami.

Dziwne stworzenie ruszyło przebierając nóżkami w stronę skrzypaczki, a ta ze zgrozą zważyła, że z tylnej części ciała, spod pancerzyka wysuwa się coś, co wyglądało jak ogon. Przypominał on odrobinę ogon skorpiona, a skojarzenie to jeszcze bardziej nasilał ostry, jadowy kolec, którym zakończony był ogon skorupiako-pajęczaka.


CARRY MAY


Palce Carry ślizgały się po wymazanej czymś ścianie, nim w końcu trafiła na przełącznik. Przesunęła go, lecz światło, które rozbłysło, było na tyle słabe, że nie za bardzo poprawiło jej sytuację. Nadal widziała tylko rozmazaną szarość i ciemność.

Znajdując się na skraju paniki rozejrzała się po pomieszczeniu i nagle to zobaczyła.

Światło w kolorze smutnej zieleni układające się w ludzką sylwetkę. Wyblakłe, lecz wyraźnie widoczne, kojarzyło się Carry z duchem czy innym zjawiskiem nadprzyrodzonym.

„Duch” siedział w miejscu, w którym w jej pokoju znajdowało się łóżko. Nie ruszał się. Nie reagował na obecność Carry. Po prostu siedział swoją obecnością dodając Carry dziwnej otuchy.

Nagle pokład pod nogami Carry zadrżał gwałtownie. Dziewczyna zachwiała się na nogach, ale nie upadła, przytrzymując ściany. Przez chwilę stała tak, przyczepiona do ściany, aż drżenie pokładu ustąpi. Cały czas nie odrywała wzroku od „ducha”, który nagle zmienił kolor na czerwony i poderwał się z miejsca.

A potem sylwetka ducha rozbłysła, podobnie jak fajerwerki z poprzedniej nocy, i znikła.

Za to pojawiła się inna sylwetka, otoczona zieloną poświatą, którą Carry ujrzała kątem oka.

- Panna May – usłyszała znajomy, młody, męski głos.

Kojarzyła go, lecz nie bardzo wiedziała skąd.

- To ja, Teo.

Teo? Nie bardzo wiedziała, co za Teo, i skąd go zna.

- Teodor Mueller. Steward – tłumaczył cierpliwie „zielony duch”. – Musimy stąd uciekać. Szybko. Proszę nie patrzyć. One mogą wrócić w każdej chwili!
 
Armiel jest offline