Ruszyli w drogę, lecz ku zdziwieniu elfa w większej kompanii jak to mówią. Było to dość nieprzemyślane według niego, lecz postanowił się nie wtrącać. W końcu to nie on tutaj dowodził i nie spodziewałby się, czy ktoś przejął by się jego zdaniem.
Założył łuk na plecy, po czym wskoczył na swoją białą klacz. Poklepał ją po szyi i szepnął coś w starszej mowie do ucha. Klacz jak na znak ruszyła traktem. Arvolen jechał kawałek przed wszystkimi i jako pierwszy dostrzegł dwa trupy. Najbardziej zainteresował go ten drugi, ten naszpikowany strzałami. Pamięta takie "jeże"... Strzała wbiła się w ciało, jak kilkanaście przed nią. Żadna nie była śmiertelna, nie miała taka być, miała nieść ból. Straszliwy ból. Arvloen napiął cięciwę i momentalnie ją puścił Żelazny grom wbił się w głowę człowieka pod drzewem. Wystarczyło bowiem zabawy. Pozostali nalegali by kończyć, mówili "już czas". Czas było spalić wioskę. Tak jak poprzednie...
Elf odwrócił wzrok i przejechał pod ciałami. Nie chciał już na nie patrzeć. Nie chciał wspominać. Puścił przodem Artura, a sam zajął miejsce przy końcu karawany.
W nocy była letnia burza, intensywna, acz krótka. Mimo wszystko odzienie i tak trzeba było wysuszyć, więc nie obeszło się bez pobytu przy ognisku. Dziś bliżej niż zawsze. Arvolen przysłuchiwał się opowieści, gdyż i tak nie miał nic do roboty a to pozwalało zabić czas.
Następnego dnia dotarli wreszcie do swego celu, a przynajmniej do celu niektórych. Jego cel bowiem był wszędzie i nigdzie. Ów cel przemieszczał się i był nieuchwytny, lecz on i tak go odnajdzie, skontaktuje się z nimi. Skontaktować prawie zawsze się udawało. Tymczasem jednak pozostawała sprawa dostania się do tego miasta. Na wieść o poszukiwaniu ochotników do załatwienia wjazdu nawet się nie poruszył. Wiedział bowiem, że on jako elf nie miałby raczej większego powodzenia w negocjacjach. Ludzka niechęć zawsze była duża w oddalonych miejscach. Przyglądał się więc pozostałym i wyczekiwał na ich reakcje. |