Przeraźliwy skrzek obwieścił nadejście potwora. Przez szczeliny w deskach i poszyciu mignął rozłożysty cień, kiedy potężne skrzydła przesłoniły słońce. Z podwórza dało się słyszeć nawoływanie Zefira, jednak jego szaleńczy pomysł by rzucić się na bestię był tak abstrakcyjny, że nawet nie mieścił się w głowie. Jak to tak, na smoka? Z mieczem? Nie ma mowy!
Potem były krzyki, urwany ryk, trzask łamanych drzew i kwiki konia, wszystko wytłumione przez drewnianą podłogę. Czy to już? Czy maszkara wzięła co chciała i pofrunęła do swego leża? Wszystkie inne problemy znikły zupełnie, jedyne co teraz się liczyło to przetrwać atak łuskowatego potwora. Choć Leuden nawet nie widział dokładnie smoka, w głowie miał już dokładne wyobrażenie stwora, z jego ostrymi szponami, nietoperzowatymi skrzydłami, rogatym łbem i ognistym oddechem.
Gunther zamarł w bezruchu, modląc się do Sigmara o to, by jaszczur oszczędził jego skórę. Wokół pachniało starymi trocinami, ziemią, stęchłym workiem kartofli i mocno już zleżałym kurzem. Od drobnego pyłku kręciło w nosie, ale osiłek pierwej zatkałby sobie usta własną pięścią niż pozwolił sobie w takim momencie na kichnięcie. Dziadek skulony obok wykidajły wlepiał wytrzeszczone oczy w drewnianą klapę, jakby to patrzenie miało uczynić ją zupełnie niedostrzegalną. Siedzieli tak razem czekając najgorszego. |