[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=b5TVKdcqYWM[/MEDIA]
Ciemny kontur koślawo biegnącej sylwetki po łące zniknął między drzewami. Krasnolud pierwszy dobiegł do skraju lasu i bez zawahania zagłębił się w czarny bór. Eryk z Jostem biegli kilkanaście kroków za nim. Za dnia Bauer odsadziłby z powodzeniem wszystkich niczym rączy jeleń pogoń, lecz nie w ciemnościach nocy i nie w stanie fizycznego wyczerpania. Był ranny. Ktoś inny może i z trudem mógłby utrzymać się na nogach, lecz Eryk potrafił znaleźć motywację i siłę do pościgu. Jost zagryzał zęby z bólu. Unieruchomiona ręka zarywała bólem z każdym podskokiem w temblaku.
Arno widział ze wszystkich najlepiej. Jednak za cholerę nie znał się na tropieniu. Ranny zbieg nie mógł być daleko. A mimo to nie widział nikogo nigdzie. Obrał kierunek, który wyznaczył von Glicke wpadając do lasu i kryjąc sie za przeszkodami gęstych drzew i krzewów. Khazad zatrzymał się nasłuchując. Las stał w ciszy. Widział na kilkadziesiąt metrów całkiem znośnie otoczenie. Lecz poza tym zasięgiem i jemu czarny las był czarną ścianą drzew. Eryk ze Schlachterem mieli jeszcze gorzej. Nie widzieli prawie zupełnie nic. Wiedzieli że niewyraźne kontury należą do ciężko dyszącego ze zmęczenia i złości krasnoluda. Oni, ludzie, wiedzieli, że muszą zapalić pochodnie. Nie było innej możliwości poruszać sie po lesie, inaczej niż po omacku. O tropieniu śladów bez ognia, można było zapomnieć i czekać do rana.
Arno nasłuchiwał. Kurwa. Nic nie było słychać prócz trzaskających gałązek pod butami Biberhofian. Nawet żadne leśne odgłosy nie dolatywały. Jakby mieszkańcy lasu sprali lub wręcz przeciwnie. Obserwowali z zapartym tchem intruzów. Nie było wiatru. Zupełnie. Jakby drzewa wstrzymały oddech. Powietrze był ciężkie, wilgotne i chłodne.
I wtedy zobaczyli.
W oddali, przed nimi, po skosie, daleko w głębi lasu, majaczyły ogniki między drzewami. Poruszały się w kierunku wioski łukiem omijając ich pozycje. Świadomie lub nieświadomie schodząc im z drogi stabilnym tempem sugerującym zdecydowany marsz. Pochodnie? Latarnie? Czy może tylko świetliki? Nie. Jost przełknął ślinę. Żadne świetliki z tak daleka nie mogłyby być tak widoczne. Za daleko. Zresztą ognie nie fruwały. Nie dryfowały. Nie tańczyły jak to w zwyczaju mają owady.
Kurwa, pomyśleli wszyscy mniej więcej jednocześnie. Cokolwiek lub ktokolwiek to był, nie podobał się Chłopcom z Biberhof.
Bert upadł na kolana z twarzą zwróconą w kierunku, w którym ostatni raz widziano oddalającego się Sigmara. Tego prawdziwego, nie przebierańca von Glicke.
- Panie. - wyszeptał Winkel. - Oświecaj drogę, którą mam kroczyć.
I wtedy gawędziarz dostrzegł kątem oka majaczące niewyraźnie ogniki w lesie. Pochodnie? Zupełnie jakby ktoś szpalerem zbliżał się z głębi kniei do wioski, stroniąc od portu. Kilkadziesiąt świateł wyraźnie poruszało się omijając leśne przeszkody, drzewa i krzaki.