Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-05-2014, 00:29   #70
Dziadek Zielarz
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Pogrzeb był cichy. Ktoś powiedział kilka słów półgębkiem, ktoś zakrył usta dłonią. On nie powiedział ani słowa, nie czuł nic. Żadnego strachu, załamania, zrozumienia, zakłopotania, żalu, gniewu. Po prostu stał i patrzył, a deszcz rytmicznie bębnił o wraki porzuconych aut. Wszyscy podejmowali jakieś decyzje Cly postanowiła odebrać sobie życie. Widocznie nie potrafiła udźwignąć ciężaru jaki Clyde przekazał jej na barki - nie jemu było rozsądzać, czy zrobił coś dobrego. Nie był winny jej śmierci, zrobił to czego chciał Bisley, a jeśli ktoś miał prawo decydować o losie dziewczyny, był to właśnie tamten przypadkowo spotkany na pustyni łowca. Tylko dlaczego gdzieś w środku czuł jakby to on pociągnął za spust? Droga Clarice zakończyła się tutaj, 21.11.2056, pośrodku betonowej pustyni, która kiedyś była Nashville. Ich wiodła dalej, kto wie dokąd.

***

- Mutanci!

Wszyscy zaczęli się organizować, chować, zajmować pozycje strzeleckie. Zrobiło się nerwowo. Wepchnęli wóz do jednego z budynków, zatarasowali wejścia, rozstawili miny. King próbował coś powiedzieć, ale nie potrafił się przebić ze swoim zdaniem. Ustawili go na dole i wepchnęli w rękę detonator do miny kierunkowej. Nikt nie chciał go słuchać, nikogo nie interesowało, że to zły pomysł, że w ten sposób wszystko skończy się krwawą jatką. Żołnierze robili to do czego byli stworzeni, odruchowo, bezrefleksyjnie. Każdy pewnie powtarzał sobie w duchu, że to dla bezpieczeństwa, dla ochrony towarzyszy. Żeby chronić swoich nie zaminowuje się cholernej ulicy. Oni chcieli krwi, chcieli zemsty za Pinneville, za Amityville, za towarzyszy których stracili w boju. Pełne magazynki, krzyżowy ogień, odcięta droga ucieczki. Clyde mógł tylko bezradnie stać i patrzeć jak szykują pieniek i katowski topór.

***

Najpierw była cisza. Tupot stóp, odgłosy kroków, śmiechy, rozmowy. W końcu nadeszli. Najpierw pojedyncze sylwetki z karabinami, potem wielka postać przewodnika z siekierą i liczna grupa stłoczona pod brezentowym nakryciem. Było ich zdecydowanie więcej niż zwiad podał w komunikacie, ale musiał im umknąć ważny szczegół. Szeroka płachta skrywała uchodźców. Nie żadnych bandytów, zwykłych mieszkańców, kobiety, dzieci, młodych, starych, nieuzbrojonych.

- Nie…

Pętla zaciskała się coraz ciaśniej. King czekał. Ktoś krzyczał, chyba Lynx, potem odpowiedź wielkiego mutanta i krzyk z drugiej strony. Mutanci zaczęli celować w okna, pod płachtą się zakotłowało. Mieli się wycofać, nie chcieli. Nie mogli ustąpić, bo gdzie niby mieli pójść? Z powrotem na Paleniska, skąd uciekli? Jeśli naukowiec miał zapobiec tragedii to był na to najlepszy moment.

- Cywile! Pod płachtą!

Clyde ściskał nerwowo detonator. Dopiero teraz pomyślał, że zdradził swoją pozycję. Powierzenie mu tak śmiercionośnej broni jak mina kierunkowa musiało być chyba ponurym żartem. Wtedy nie miał odwagi powiedzieć im, że nie zabije kilkunastu osób, ot tak. Nie sądził nawet by był w stanie, teraz jednak było już za późno na wycofywanie się. Spec wolną ręką schwycił za Rugera. Modlił się w duchu, żeby nie musiał go użyć.

Sytuacja gęstniała z sekundy na sekundę. Z poziomu parteru widział dokładnie jak mutanci rozstawiają się pod ścianami, bezskutecznie chowając się przed strzelcami w oknach. Tłum cofał się bezwiednie wchodząc w pole rażenia miny kierunkowej. Nie zrobi tego, nie wysadzi w powietrze kilkudziesięciu niewinnych osób. Zaraz ktoś wypali, komuś puszczą nerwy.

- Nie strzelać, do cholery! - Clyde zagryzł zęby, czuł, że musi coś zrobić. Inaczej poleje się krew, bezsensowna, niewinna krew. Znowu ktoś przez niego zginie, a on będzie na to patrzył wmawiając sobie, że zrobił wszystko co mógł. Może on zginie od przypadkowej kuli? Mózg gorączkowo podsuwał mu różne rozwiązania, a on siedział zesztywniały z nerwów i milczał ściskając w dłoni zimny detonator. Niech sobie pójdą, niech idą dalej. Nie są głupi, widzą że są otoczeni, a my chcemy ich…

Wizg pocisku.

…zabić.

Potem rozpętało się piekło.

***

Huk, terkot karabinów, krzyki. Sekundy, ułamki chwil zmieniły ulicę w pole bitwy. Kule szatkowały ulicę i stłoczonych na niej uchodźców. Ciała padały jak szmaciane lalki, a on patrzył na to nie mogąc nic zrobić. Panika, szaleństwo. Ktoś krzyczał żeby odpalił minę. Nie. Nie zrobi tego, nie będzie mordował, nic mu nie zrobili, a nawet gdyby... Nie w taki sposób.

Do budynku ktoś wbiegł. Szarpnięcie eksplozji poderwało dwóch napastników do góry, ale trzeci wbiegł do środka. Mutant uzbrojony w długi drąg o żelaznym ostrzu. Stał dokładnie na minie. Wystarczyło nadusić guzik… Nie w taki sposób. Mutant biegł w jego stronę.

King uniósł dłoń z pistoletem. Wypalił raz odrywając tamtemu ucho. Jak na zwolnionym filmie obserwował jak pocisk mija o cal czaszkę napastnika. Za drugim coś szczęknęło w magazynku. Nie w takiej chwili! Kolejny strzał, strzał o życie, strzał za milion. Musiało się udać, nie było wyjścia. Metaliczny szczęk, głuche trzaśnięcie pękniętego pocisku. Zbladł, kiedy ostrze spadło na niego jak grom.

Pierwszy cios trafił w plecy rozszarpując plecak. Naukowiec poderwał się na kolana bezradnie próbując schwycić ostrze zamotane w bagażu. Drugi cios nadszedł błyskawicznie. Rozorana koszula i szybko rosnąca plama krwi. Spec stęknął łapiąc się za zraniony brzuch. Nie był wojownikiem, jego przeciwnik górował nad nim pod względem siły, umiejętności i doświadczenia. Był bez szans od momentu kiedy tamten ruszył na niego. To już koniec, zaraz się stanie. Mutant wyszczerzył się nad nim w triumfalnym grymasie biorąc kolejny zamach. Nauczyciel zamknął oczy.

Dwa wystrzały huknęły w pomieszczeniu jeden po drugim, a cios nie nadchodził. Naukowiec rozchylił powieki i niewidzącym wzrokiem spojrzał na Jeffa, który wciąż stał z uniesioną bronią.

Znikąd pojawił się też Lynx. Stanął obok, patrząc zupełnie bez wyrazu na Clyde’a: - Dasz radę iść do piwnicy. – To było stwierdzenie. Jego głos był zimny i ostry, niosący obietnicę gniewu. – Jak dasz to spierdalaj stąd, bo jeszcze nie po wszystkim.

King na próbę podniósł się na jedno kolano. Przecięte miejsce zapiekło, ale chyba wciąż mógł się przemieszczać. Bardzo szybko odzyskiwał przytomność, zachłystywał się wilgotnym powietrzem w nagłym przypływie adrenaliny. Słowa snajpera docierały do niego jak przez mgłę. Żył, znowu oszukał śmierć, żył!

Detonator. Nie mogą go odpalić. W całym rozgardiaszu chyba nawet nie wypuścił go z dłoni. Spojrzał na pęk drutów umazany krwią. Clyde przesunął spojrzenie na twarz Waylanda. Wystarczył rzut oka, by dostrzec żądzę mordu w jego oczach, tę którą podobno próbował zostawić za sobą. Widać bezskutecznie. Głos żołnierza nie znosił sprzeciwu, czujne oczy skupiły się na detonatorze. Pod tym względem Fray miał rację - człowiek nie ucieknie od tego kim jest.

- Tam są cywile. Nie zrobisz tego... - ...morderco. Spec patrzył w zimne, pozbawione wyrazu oczy żołnierza z Frontu jakby widział go po raz pierwszy w życiu.
 
Dziadek Zielarz jest offline