Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 21-04-2014, 10:54   #61
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Runy, stanowisko snajperskie, 800 metrów od Wieży.

Leżeli pod siatką maskując przyglądając się Wieży z oddali. Lynx postawił karabin tak, by wylotu lufy nie było widać spod przykrycia, całą broń miał owiniętą maskującymi taśmami i szmatami, na tyle by mieć swobodny dostęp do regulacji lunety, zamka i spustu. Tuż obok Silny przyglądał się przez lunetę celowi, snajperowi akurat dalmierz odmówił posłuszeństwa. Spróbował ocenić odległość tradycyjnymi metodami, podobnie uczynił z siłą wiatru. Póki co nie miał czystego strzału i nie obserwował ruchu w oknach budynku, odezwał się więc do mutanta:

- O co w ogóle chodzi z tą wojną między Nashville a mutantami?

Mutant zastanowił się w milczeniu przez dobrą chwilę nad pytaniem Lynxa:
- Przez pierwsze pół roku też zadawałem sobie, to pytanie. Teraz, jestem już jak pozostali. Nawet się nie trudzę by szukać odpowiedzi. - Przyłożył lornetkę do oczu, wbijając wzrok w gniazdo snajpera. - W Nashville mają ziemię, zdecydowanie za dużo niż sami potrzebują. Nadwyżki upraw sprzedają pozostałym Enklawą, uzależniają je od siebie ekonomicznie. Jednak mutantom, nie chcieli nigdy sprzedać niczego. - Głos Silnego wypełniał się gniewem. Jego poorana bliznami twarz przybrała przerażającego wyrazu. - Kazali nam uprawiać wyjałowioną glebę w Strefie, skazując na głód, zepchnęli nas do kanałów i metra, żebyśmy żyli tam jak szczury, jak potwory. Strzelali do nas bez powodu, grabiąc i niszcząc całe osiedla. Skurwysyny sprowadzili sobie nawet łowców niewolników i mutantów i płacili im od głowy, martwej, bądź żywej.. - Nie zważając na to, że ktoś może ich obserwować, obrócił się do Lynxa i wycedził.
- Ta wojna jest o nienawiść.

Wyczuł zmianę tonu głosu mutanta, wiedział, że uderzył w bolesną ranę, ale jeśli chciał przeżyć kilkanaście następnych dni, musiał wiedzieć co się w tej popieprzonej okolicy dzieje:
- Szczerze powiedziawszy nie mam wielkiego doświadczenia z mutantami. Różnie się wojowało na Froncie o bardzo możliwe, że paru twoich pobratymców mam na sumieniu. Czyli jak rozumiem, Wy chcieliście żyć w spokoju i uprawiać ziemię? - zawiesił na chwilę głos, chcąc by to pytanie wybrzmiało w głowie Silnego. - Z waszej strony nie było żadnej winy za zaistniałą sytuację, ja nie bronię nikogo, ale tyle się słyszy o Sombrero czy innych plemionach, które szczycą się swoim okrucieństwem. Nie wszyscy jak rozumiem jesteście tacy sami?
- Wygląda na to, że nie… człowieku. - Odparł. - Ja słyszałem o ludziach, którzy krzyżują mutantów i palą ich żywcem, ale jak rozumiem nie wszyscy jesteście tacy sami? - Odmieniec burknął ponuro.
- Też nie, różnimy się tak jak i Wy. Tu w Nashville i okolicach, widzę, że nie wygląda to dobrze, Ty mówisz jedno, że nie chcieli handlować i podzielić się żywnością, reszta mówi, że byliście agresywni i Opad to wasza sprawa? Jak to w końcu było z tym świństwem? - słyszał o tym z opowieści Morganów, coś tam mu wpadło w ucho podczas podróżowania w karawanie Gastona.

- Jaka reszta? - Silny wykrzywił twarz w uśmiechu. - Mutanci? - Zapytał kpiąco. - Co do Opadu, to nikt nie wie, jak to z nim jest. Faktem jest, że dostało Pinevillie i jeden z kanałów zamieszkiwanych przez moich ludzi. I tu i tu doszło do masakry. Ja wiem jedno. My mutanci jesteśmy zdeterminowani by wygrać. Wycierpieliśmy wiele, nie mamy dokąd pójść, a Borgo… - Silny przez chwilę zastanawiał się, jak ująć to w słowa, po czym zdecydował się na najbardziej dosadne rozwiązanie. - Borgo nienawidzi ludzi. Zaś w Nashville morale się sypie, słyszałem, że ludzie gadają, żeby zostawić ruiny nam i się stąd wynieść, karawany z uchodźcami kursują stąd i z powrotem. Cotard potrzebował dać im jakieś przekonanie do dalszej walki, powód do nienawiści. I dał.. Opad.
- Sugerujesz, że Cotard zniszczył jedną z Enklaw, tylko po to, żeby umocnić morale ludzi i skierować ich nienawiść do walki z mutantami? - słowa odmieńca wydawały mu się absurdalne, ale nie mógł zwrócić uwagi na dziwny zbieg okoliczności. Zanotował sobie w głowie, że musi się o to Nathana dopytać, żeby miał sytuację naświetloną z dwóch punktów widzenia.

- Nie sugeruje. Jestem tego prawie pewien. Słyszałeś o Obrońcach?
- To niby ta elita Armii Enklaw? - w głosie snajpera dało się wyczuć odrobinę ironii.
- Moja dupa jest bardziej elitarna. Fakt, że większość z nich nie pochodzi z Enklaw, jednak ludzie, a szczególnie Przeszukiwacze będą Cię kłamali, że jest inaczej... Wiesz, to dobrze wpływa na morale, jeżeli wiesz, że najlepsi pochodzą z naszych. Prawda jest tak, że Ci goście to pieski Cotarda. Jak się tu pojawił to w większość z tych, którzy przybyli razem z nim, teraz zasiliła szeregi Obrońców. - Silny przerwał na moment, podnosząc do oczu lornetkę i uważnie lustrując okolicę. - Kiedyś nasi mocno postrzelali się z jednym z takich oddziałów. Ostro dostali w dupę, ale tamci też zostawili na polu kilka trupów. I wiesz, co jeden z nich miał przy sobie? - Nie czekając na odpowiedź mutant kontynuował. - Zasobnik z czymś, co wyglądało na Opad. Goście byli daleko zarówno od Enklaw, jak i od Strefy. Nie chcieli go wtedy użyć, by kogokolwiek nim zaatakować, skurczybyki znosili go do siebie. Jak dla mnie, gdy uzbierali wystarczająco dużo, to przyłożyli ostro Pineville i naszym. I wojna trwa.

- Szczerze, nie wiedziałem, jak sytuacja tu wygląda, wiedziałem, że ludzie walczą z mutantami, ale jak Zasrane Stany szerokie to normalność… niestety - dodał po krótkiej chwili. - Ja w tym zadupiu znalazłem się przez robotę…
- Tu się mylisz. To nie jest zadupie. Kilka manufaktur broni, trzy przedwojenne bazy, centralne położenie, żyzna gleba, rzeka przepływająca przez sam środek. Tu jest o co walczyć.
- Mówisz, że mam szansę zostać neutralnym, ale ja chyba już ją straciłem. Kojarzysz gościa którego wołali Larwa? - strzelec nie odrywał oczu od okularu lunety, żeby w razie czego być gotowym do zdjęcia snajpera z Wieży.
- Nie. - Odparł krótko.
- To dobrze, bo za jego głowę miałem odebrać nagrodę w Nashville, gamble były potrzebne, ale z każdym następnym dniem w tych ruinach, coraz bardziej żałuję, że wziąłem te robotę. Z drugiej strony - kontunuował rozważania - był kawałem podłego skurwysyna, a wierz mi, przebywałem z nim ponad 2 tygodnie, zanim go zdjąłem. Larwa był mutantem, którego sam pewnie byś zabił bez mrugnięcia okiem… pod warunkiem, że byłby człowiekiem - zaśmiał się cicho, kiedy zrozumiał absurd swoich słów. - A ten cały Cotard, co to za gość? On trzęsie tą okolicą? Wiesz coś więcej o nim? Przed jego rządami też tak kiepsko wam się z okolicznymi Enklawami układało?

- Długa historia. Najpierw, gdy ludzie i mutanci żyli tutaj razem, było dla nas źle. Mówiłem Ci już wcześniej. Później po walkach w Teksasie pojawił się tu Borgo. Zebrał plemiona razem i zniszczył Enklawę w Amityville. Później pojawił się Cotard. Zatrzymał naszą ofensywę na Nashville i od tej pory wojna stała się jeszcze bardziej wyniszczająca. Siedzimy na swoim terenie wciąż i wciąż strzelając do siebie nawzajem. Z trzy tygodnie temu widziałem patrol Przeszukiwaczy dowodzony przez najwyżej szesnastolatka. Siły kończą się każdej ze stron. Więc została albo ucieczka, albo rozstrzygnięcie, jeszcze tej zimy. I wtedy, gdy ludzie patrzą z tęsknotą na południe, myśląc pieprzyć to, zostawmy ten terem mutantom, wali w nich z całych sił Opad.
- Jeśli to co mówisz jest prawdę, to jest tu naprawdę niezły gnój i jeszcze bardziej utwierdzasz mnie w przekonaniu, żebym spieprzał stąd jak najszybciej. A Cotard? Co to za gość? Skąd się wziął? Miał ze sobą ludzi, z tego co mówisz, nawet dobrze wyszkolonych. Posterunek… Nowy Jork…? Przecież tacy się z choinki nie urywają… - tajemnicza postać przywódcy Nashville intrygowała weterana, miał nadzieję, że nie spotka w mieście jakichś znajomych z przeszłości.

- Gówno o tym gościu wiadomo. Siedzi w podziemiach jednej z baz gwardii i przekazuje swoje rozkazy tylko przez kilku zaufanych posłańców. Facet ma chyba paranoje, bo nigdy nie wychodzi do ludzi. Ale mieszkańcy enklaw znoszą jego wariactwa, bo przecież bohater - Ton głosu mutanta zmienił się na mocno zgorzkniały. - Bo przecież zatrzymał pochód odmieńców, bo się teraz boją, jak za starych dobrych czasów, po prostu.
- I pomimo tego, że go nie widzą, nie wiedzą z kim mają do czynienia, to go słuchają? - ni to zapytał ni stwierdził Lynx.
- Doskonale wiedzą. Ten, który uratował ich przed Borgo. - Jego głos nie był już zły, czy kpiący. Wydawało się, że stwierdzał po prostu oczywisty fakt. - Ty za kimś takim byś nie poszedł? Facet wygrywa dla nich tę wojnę.

- Silny, za długo szedłem za takimi ludźmi, wierzyłem, strzelałem i walczyłem. Teraz chociaż mam wybór - zaśmiał się cicho - Marne pocieszenie ale zawsze. Mówisz, że ludzie chcieli się stąd wynieść, ale skoro zawsze Wam z nimi było nie po drodze, dlaczego Wy nie chcecie zmienić miejsca zamieszkania? Przenieść się w lokalizację, bez takich ciśnień? - konkludował zabójca maszyn.
- Wcześniej? Bo nie mieliśmy gdzie iść. Jest niby Saint Louis, ale za daleko, żeby można było się przeprawić większą karawaną. - Mutant milczał przez chwilę. - A teraz? Niby myśli się o stworzeniu tej drogi do odwrotu, ale prawda jest taka, że to gówno zaszło już za daleko.
- Kwestia wyboru, albo któraś ze stron ustąpi, albo obie się wykrwawią i ani dla Was nie będzie to zwycięstwo, ani dla Nashville.

*****

Kiedy spotkali pokiereszowany oddział Tarczowników uświadomili sobie, że cel jakim było dotarcie do Misji ojca Gianni, drastycznie się oddalił. Z relacji żołnierzy wynikało jasno, że droga przed nimi zamieniła się w strefę wojny, gdzie kule karabinowe i odłamki szrapneli świstają nad głowami. Może, gdyby Lynx wędrował sam, zaryzykowałby przejście przez nękaną walkami okolicę, miał na to swoje sposoby i doświadczenie nabyte na najgorszym Froncie świata. Jednak tak duża liczba osób, do tego kobiety i dzieci, to było zbyt ryzykowne, zgodził się z racjami Nathana.

Rozbili obóz wspólnie z napotkanymi żołnierzami. Wayland i reszta mieli nadzieję, że uda się pohandlować z nimi, by zdobyć trochę jedzenia. Niestety, to nie był najlepszy gambling w jego życiu, niemniej prócz karabinu ze sporą ilością amunicji, pozyskał też trochę jedzenia, co w tej chwili było priorytetem.


Kiedy skończył z Tarczownikami, zaczepił młodego Morgana, gdy ten rozmawiał ze swoim ojcem na uboczu:
- Co się tam stało Jeff? Znaczy na warcie - głos weterana był zimny i nie brzmiał przyjaźnie - możesz mi wyjaśnić? Myślę, że twojemu ojcu i rodzinie też by się raczej wyjaśnienia, a raczej przeprosiny należały. Nie mam zamiaru Cię obwiniać, chcę tylko wiedzieć czy to się nie powtórzy i czy można Ci ufać. Co do śladów tego wozu… jak dobrze zrozumiałem, one wyszły od strony wody i tam też wróciły? Jakieś przemyślenia, jakieś pomysły co tu się do kurwy nędzy dzieje? Druga noc, drugie zaginięcie i nikt kurwa niczego nie widział? Albo ten ktoś czy coś jest zajebiście dobre Panowie, albo ma pomoc z wewnątrz… - zakończył głucho Lynx.

- Ojca i resztę przeprosiłem już dawno. - powiedział chłopak. - Na warcie z Marią zasnęliśmy, ale nie wiem zupełnie dlaczego. Nie czułem się senny, a mimo to zasnąłem. Samo obudzenie było dla mnie olbrzymi zaskoczeniem. Nie wiem jak to się stało. Masakra jakaś… Bywałem na wartach już dziesiątki razy i ani razu nie zasnąłem. Nie był to pojedynczy przypadek, bo widzę, że Maria też zasnęła. Może ktoś nas uśpił jakimś środkiem? - zapytał siebie Przepatrywacz. - To możliwe o ile byłby w stanie mnie podejść. Musiałby być zajebiście dobry. - Jeff na chwilę zamilknął. - Ślady są bardzo świeże. Mają maksymalnie dwie godziny. Widać wyraźnie koła i ślad ciągnięcia czegoś po ziemi. Wychodzą z wody, idą w miejsce gdzie leżał Kaspar, a później do wody wracają. Idą w kierunku tunelu zamieszkałym przez sam wiesz kogo. Zauważ, że podłoże nie jest proste, a bardzo złożone. Dobry skrytobójca czy złodziej mógłby przejść po kamieniach i twardych jego elementach nie zostawiając nawet śladu. - chłopak mimo iż mówił spokojnie, nieco pospiesznie może widać było był zmartwiony czymś innym.

- Jeff, nie wiem, mam głupie wrażenie, że coś ukrywasz, twoja sprawa, ale przed nami ciężka przeprawa, więc jeśli wiesz coś co by nam mogło pomóc, to myślę, że nie czas na jakieś durnoty. Prawda Nathan? - zwrócił się do Nathana - Jeśli podejrzewasz, że ktoś Was mógł uśpić, albo Wam podać, to może to ktoś z naszej grupy? Z kim ostatnio rozmawialiście przed wyjściem na wartę? Co jedliście?

- Nie sądzę aby to był ktoś z nas, Wayland. - powiedział Nathan. - Przed wartą Jeff rozmawiał ze mną i Sam. Jedliśmy razem te same racje co dzień i dwa wcześniej. Młody ma je przy sobie. A co do tego ukrywania wiem co masz na myśli… - dodał brodacz spoglądając na syna.

- Nic nie było! - powiedział Jeff. - Siedzieliśmy, pilnowaliśmy. Ja jak zawsze robiłem wszystko co powinienem robić. Nie stałem na warcie pierwszy, a nawet dwudziesty-pierwszy raz. Nie dotknąłem jej, ani nic w te stronę. Nic nie zrobiliśmy. Ile razy mam to Ci powtarzać? - chłopak chyba był oburzony, że ojciec śmiał go o coś takiego zapytać.

Lynx zaśmiał się głośno: - Naprawdę myślałeś, że mówiłeś o tym? Zmieszałeś się poprzednio, więc myślałem, że coś przed nami ukrywasz. Swoją drogą znasz tego Jake’a? Co to za jeden? Strasznie wybuchowy i niestabilny jak na jakiegoś wyższego stopniem żołnierza.

- Kojarzę jedynie. - powiedział młody już się uspokajając. - Jest ode mnie wyższy stopniem. Słyszałem, że to niesamowity zabijaka i nie pierdoli się nigdy, z nikim.

- Zatem trzeba na niego uważać. - rzucił Nathan. - Ja mam to gdzieś czy jest Poszukiwaczem czy zwykłym cieciem. Nie pozwolę aby nas wplątał w jakieś psychopatyczne gierki…

Wayland ze zrozumieniem pokiwał głową: - Trzeba mieć na niego oko, myślę, że to powinna być twoja działka, ja mogę sie zająć tymi Tarczownikami z Randallem w razie czego. Ich obecność może rozzuchwalić Jake’a, już wtedy kiedy czepiał się Jeffa i Marii, miałem ochotę puścić go przodem przez te ruiny… w zasadzie, jak się będzie rzucał, niech wypierdala, zobaczymy długo przeżyje?

- To Poszukiwacz, który nie bez powodu swój stopień ma. Sam przeżyje nie krócej niż z grupą chyba, że spotka na tyle silnego przeciwnika, że nie da rady. Licznego. - powiedział Jeff.

- I strateg pełną gębą, dowódca pierdolony co swoich ludzi jedna durną decyzją zgubił… - zakpił głośno Lynx - Mam to gdzieś, tutaj może co najwyżej dowodzić własnym fiutem - zerknął porozumiewawczo na Nathana - trzymamy się razem i będzie musiał to respektować.

Nathan skinął głową pewnie. Widocznie podzielał zdanie snajpera.

Miał do młodego Poszukiwacza jeszcze jedną sprawę, przedstawił mu propozycję wymiany. Młody wyraźnie długo się zastanawiał, jakby czekał na aprobatę ojca, ale w końcu się zgodził, z czego snajper był bardzo zadowolony. Miał teraz dwa karabiny na tę samą amunicję, co miało kilka wymiernych zalet. Młody stratny nie był AKM 74, którego dostał w zamian, miał sporo amunicji i zintegrowany tłumik, to też był kawał dobrej broni, do tego weteran dorzucił mu kamizelkę kevlarową zdobytą na bandytach z Wieży, więc “deal” wydawał się obu stronom uczciwy.

*****


- Jeśli pozwolicie - powiedział do Jeffa i Marii - to przejdę się z wami, strzelam nie najgorzej - zaśmiał się - a poza tym, będzie to miła odmiana po ostatniej nocy. Po feralnej warcie młodego, strzelec wolał nie zostawiać Jeffa samego w terenie. Chłopak miał duże umiejętności i choć wyjaśnili sobie zaśnięcie na posterunku w sześć oczu z jego ojcem, to jednak nie mógł pozbyć się wrażenia, że jest nieco chimeryczny.

- Mi to pasuje. - powiedział Nathan odpowiadając na pomysł Fraya. - I tak nie zostało nam wiele jedzenia. Może na jeden dzień. Musimy coś kupić i upolować ile się da, ale… nawet najlepsi myśliwi tylu osób nie wyżywią polując. To nie dżungla.
- Trzeba spróbować,mimo wszystko - Maria skończyła ładować swój karabin i podniosła się na nogi. - Chodźmy.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 23-04-2014, 06:17   #62
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Chwilę zajęło im znalezienie odpowiedniego miejsca, z którego mieli by widok na całą okolicę. W końcu jednak, Lynx, Jeff i Maria zaczaili się w wyrwie jednego z zachowanych budynków obserwując otoczenie. Po kilkunastu minutach Lynx dostrzegł ruch w ruinach. Przyjrzał się mu dokładnie przez lunetę snajperskiego karabinu. Zanim zwierzę zdążyło zaszyć się wśród gruzów, wypatrzył gruby tułów, osadzony na szczudłowatych nogach.

Lynx przyglądał się zwierzęciu przez lornetę karabinu próbując ocenić odległość do celu. Analizował szybkość poruszania się i palec już miał na spuście, gotów ściągnąć go płynnym, wyuczonym ruchem. Dalmierz, cybernetycznie połączony z jego naturalnym okiem, pozwolił mu dokładnie określić odległość do potencjalnego celu, ta wynosiła pięćset sześćdziesiąt metrów, sporo, ale przy tym wietrze miał spore szanse powodzenia. Zauważył, że zwierzę porusza się poza szlakiem, jaki wytyczono wśród ruin. Mutant poruszał się wśród gruzowiska chaotycznie, pewnie żerował, a to utrudniało strzał, kiedy znikał za poskręcanymi z żelbetonu resztkami konstrukcji.

Lynx gestem dał reszcie znać, by się wstrzymali, nie chciał spłoszyć zwierzaka, postanowił poczekać, aż ten wychyli się z ruin w odpowiednim do strzału miejscu a może nawet zbliży się do ich pozycji.
Maria podążyła za spojrzeniem Lynxa:
- Jest tam coś? - zapytała cicho, wpatrując się w ruiny.
Skinął głową nie odrywając oka od okularu lunety, na chwilę oderwał dłoń od łoża karabinu pokazując kierunek na wprost, mniej więcej w miejsce gdzie zauważył zwierzaka. Po kilku minutach znajomy kształt pojawił się między dwoma na wpół zawalonym ścianami.



Mieli przed sobą mięśniaka - wynaturzą świnie, dosyć popularne na Północy zwierze , efekt prawdopodobnie radiacji, inżynierii oraz chemii, czyli wszystkiego najlepszego, co ma do zaoferowania Północ i Moloch. Zwierzę ważyło około stu kilogramów i nadawało się na krótszą metę do spożycia. Lynx widział kilka na Froncie, wszystkożerne… dosłownie, ale o dość smacznym mięsie.
Snajper czekał aż krzyż celownika optycznego spocznie dokładnie na miejscu za lewą łopatką zwierzęcia. Delikatnie ściągnął spust, karabin wystrzelił, ale fałszywy dźwięk i brak brzęku wyrzucanej łuski z komory, zwiastował poważniejszą awarię. Zabójca maszyn zbladł ale po chwili zabezpieczył broń i zaciskając ze złości usta, odłożył karabin do prowizorycznego pokrowca, przytroczonego do plecaka. Zauważył, że Jeff składa się do strzału ze swojego karabinku: - Daj sobie spokój Morgan, tym nawet jej nie sięgniesz, nie mówiąc o zabiciu.

- Cholera. - Wycedził chłopak. - Zejdźmy po tego świniaka. - Przez chwilę przyglądał się podłożu. - Wytropię go, jak nic.
Lynx skinął głową zgadzając się: - Jak daleko jesteśmy do obozu Jeff? Nie chciałbym zapuszczać się za daleko w te parszywe ruiny? - snajper wiedział, że zapuszczanie się w te ruiny o zmroku, nie było dobrym pomysłem.

- Gadasz głupoty. Potrzebujemy tego jedzenia. Tarczownicy nic nam nie dadzą. Jeżeli będziemy musieli iść dookoła te cztery dni, to i tak najpierw dotrzemy do obozu uchodźców pod Nashville. Nie wiesz, jak tam jest, nie byłeś tam. Ten karabin - wskazał na M110 Lynxa. - Pójdzie za kilogram mięsa, może dwa. Ludzie głodują. - Milczał przez chwilę. - Lepiej jest w misji, tam Ojciec Gianni z pewnością nam pomoże, tyle że… Od Nashville do Misji są trzy dni, łącznie siedem. Na tych zapasach, które wieziemy, mamy jeszcze tydzień? - Zapytał retorycznie przygotowując się do zejścia na dół, żeby ruszyć tropem zwierzęcia.

Były frontowiec trzymał już w rękach strzelbą, snajperka była w tej chwili bezużyteczna, a nowonabytego SCAR-a postanowił oszczędzić na razie. Wzrokiem przeczesywał okolicę, ale nie zauważył nic podejrzanego. Do zmierzchu zostało im maksymalnie dwadzieścia do trzydziestu minut.

- Może jednak spróbujemy go wytropić... - spojrzała w niebo. - Do zmroku będzie z pół godziny... Myślę, że dziesięć minut mamy... Szkoda rezygnować. To duże zwierzę, nie jakiś szczur - dziewczyna wyraźnie poparła pomysł młodszego z Morganów, zapewne pusty żołądek pomógł jej w dokonaniu wyboru.

Lynx bez słowa skinął głową Jeffowi, widać, że młody Morgan lepiej znał realia otaczających ich ruin: - Dobra, ale dwadzieścia minut nie więcej i spieprzamy do obozu w razie czego, oczy i uszy otwarte. Powoli szukając w zapadającym zmroku charakterystycznych kształtów wystających zapalników ruszyli w miejsce, gdzie ostatni raz widzieli potworka. Gdy w końcu dotarli do charakterystycznych dwóch, niepołączonych ze sobą ścian, Jeff wskazał ślad krwi na jednej z nich, jakby bestia otarła się o nią uciekając.
- Trafiłeś ją? - Zapytał młody Przeszukiwacz. Lynx odpowiedział przeczącym ruchem głowy.

- Słyszeliście coś? - Zapytała Maria. Mężczyźni pokręcili przecząco głowami. - Jestem pewna, że coś słyszałam.

- Nie traćmy więcej czasu. - Rzucił przez ramię Jeff zdejmując z pleców AKM i zakładając na ramię karabinek biathlonowy. - Tędy.

- Skoro nie trafiłeś, to skąd krew? - Maria przesunęła palcem po śladzie. - Świeża.- zatrzymała się, rozglądając z niepokojem dookoła.

- Coś mi się wydaje, że nie tylko my na nią polujemy, a skoro nie słyszeliśmy wystrzału, to znaczy, że mogła zostać zaatakowana z łuku, kuszy czy czego tam jeszcze. Jeff spadamy, w ruinach po ciemku będziemy łatwym celem. Martwi nie pomożemy nikomu, a rano znowu spróbujemy szczęścia - stanowczo rzucił do Jeffa, potem poszukał kontaktu wzrokowego z Marią. Dziewczyna wyglądała na zdecydowanie zaniepokojoną. Lynx wyciągnął z kieszeni Astrę załadowaną do pełna i podał jej: - Chciałem Ci to dać później, ale widzę, że może się przydać natychmiast - przekręcił bezpiecznik na broni - teraz jest odbezpieczona, załadowana do pełna. Ściągaj spust delikatnie a prawie nie poczujesz podrzutu - mówił spokojnie, nie chcąc straszyć dziewczyny. Nie byli w tych ruinach sami, a Jeffa zaślepiła możliwość zdobycia dużej ilości pokarmu. - Jeff? Idziemy? Pamiętaj, masz rodzinę o którą musisz dbać, zważ ryzyko… - snajper rozglądał się po otaczających ich ruinach, szukając ruchu bądź czegoś podejrzanego.

Obejrzała broń w zapadającym zmroku.
- Dziękuję - powiedziała, nieco zażenowana prezentem. - Przechowam ją. Strzelałam z podobnej.
- Nie przechowasz - uciął stanowczo Lynx - jest twoja. Z tego maleństwa - wskazał na małokalibrowy karabinek - nie zawsze dasz radę się obronić, mam też trochę amunicji do Astry, także pestek Ci nie zabraknie. - Musisz mieć się czym bronić… - powiedział trochę ciszej - … wszyscy musimy, bo mam przeczucie, że Tarczownicy nam nie pomogą.

Spojrzała na niego, jakby chciała coś powiedzieć. Ale nie odezwała się, uśmiechnęła tylko niepewnie, a potem odwróciła do chłopaka.
- Jeff! - dotknęła jego łokcia. - Wracamy. Jutro zapolujemy.

- Mamy go, jak na widelcu. Jest ranny, nie wiesz od kiedy, może równie dobrze coś go zaatakowało wczoraj. Nie ma tu żadnych innych śladów. - Jeff spojrzał Marii głęboko w oczy. - Do cholery jasnej, przestańcie cykorzyć. - Dokończył i odwrócił się na pięcie podążając za tropem.

- Pieprzony idiota, stary Ci powinien mordę obić - syknął za nim Lynx. Sprawdził strzelbę i rzucił do Marii: - Idziemy za nim, nie możemy go to zostawić samego, trzymaj się blisko - uśmiechnął się chcąc dodać dziewczynie animuszu.
- Mamy pięć minut, Jeff, słyszysz?- zawołała za chłopakiem Maria, a potem weszła za Lynxem między ściany.

Przez kilkanaście minut podążali za tropem zwierzaka. Wieczór powoli zmieniał się w noc w ruinach. Kilka razy wydało im się że cielsko mutanta miga na granicy wzroku. Jeff jednak nie przyśpieszał, może chodziło mu o miny, a może o coś zupełnie innego.
W końcu dotarli do małego na wpół zawalonego domu, który jako jeden z nielicznych ostał się na dawnym osiedlu domków jednorodzinnych. Trop prowadził bezpośrednio do jednego z nich. Przeszukiwacz zaglądał przez wyrwę w ścianie.
- Mamy go. Chyba wlazł do piwnicy.

Lynx zbliżył się do pozycji młodego Morgana, kiknął szybko przez szczelinę, oglądając wnętrze pomieszczenia w zielonkawym świetle noktowizji. Chciał poszukać ewentualnych min, albo jakichś niespodzianek, słowa Silnego wywarły na nim niesamowite wrażenie i zamierzał się tego trzymać.

Zarówno Lynx jak i Jeff dostrzegli ślady ludzkiego bytowania, jednakże sprzed wielu dni. Oprócz tego, gdzieniegdzie ślady mniejszych zwierząt. Stojąca za nimi nieco z tyłu dziewczyna stwierdziła:
- On tam ma legowisko? To bez sensu… Nie woli otwartych przestrzeni? - Maria denerwowała się zapadającym zmrokiem, choć - w sumie - rozumiała motywy Jeffa. Zwierzę było na wyciągnięcie ręki... Szkoda było odpuścić taką okazję.Poczuła, jak bardzo jest głodna.

Do budynku weszli razem, z bronią podniesioną poruszali się wzdłuż przeciwległych ścian, tak, żeby wzajemnie się osłaniać, a jednocześnie przepatrzyć jak największy obszar wnętrza. Pokoje na parterze były zawalone różnego rodzaju brudnymi śmieciami. Żołnierz stwierdził, że dość dawno temu, obozowali tu ludzie. Młody Morgan zbliżył się do otwartej na oścież klapy w podłodze, prowadzącej po schodach do piwnicy. Zabójca maszyn stanął za nim, lekko z boku, by w razie czego osłonić Przeszukiwacza.

- Nic nie widać. - Powiedział szeptem Jeff. - Schody wychodzą na ścianę. - Gdy tylko skończył, z dołu dało się słyszeć karykaturalne chrumkanie i warczenie. Zwierzak rzeczywiście był na dole, a schodzenie tam, gdy ranny potwór był przyparty do ściany, byłoby skrajną głupotą. Snajper poszukał solidny kawałek betonu i wrzucił go po schodach, tak by przy spadaniu zrobił jak najgłośniejszy rumor.

Po wrzuceniu do środka kamienia usłyszeli jeszcze głośniejszy ryk. Jednakże zwierze wciąż pozostawało w swojej, póki co bezpiecznej, kryjówce. Lynx szybko skręcił z kawałków szmat i powyrywanych stron z zniszczonej książki improwizowany granat. Podpalił całą konstrukcję, chwilę mocował się ze strajkująca zapalniczką. Wrzucił prowizoryczną bombę ją na dół. Ryk zmienił się w kwik przerażenia. Z dołu wybiegł mniejszych rozmiarów mięśniak szarżując na Marię.

Jedyna sytuacja, w której kaliber .22 może się okazać skuteczny na coś tego rozmiaru jest trafienie w tętnicę, bądź oko. To się właśnie dziewczynie udało. Potwór ryczał wściekle pchany siłą rozpędu i adrenaliną biegł dalej, znacząc drogę za sobą potokiem brudno czerwonej krwi. Krwawił z rozoranej pociskiem tętnicy szyjnej. Maria w ostatniej chwili chciała odskoczyć w bok. Młody Morgan, początkowo zaskoczony taką szarżą mięśniaka, wiódł lufą za sztuką biegnąca w kierunku Marii, ściągnął spust karabinku trzy razy, kładąc zwierze trupem na miejscu, niestety martwa bestia, padając przygniotła dziewczynę z Teksasu.

W tym czasie snajper próbował powstrzymać szarżę drugiej sztuki, o wiele większej niż ta która wybiegła, poczekał aż pchany siłą strachu zwierz znajdzie się w dwóch trzecich schodów i wypalił do niego z breneki. Ciężki ołowiany pocisk urwał mięśniakowi nogę tuż pod kolanem. Bestia przewróciła się i spadła w mrok piwnicy.

Wściekłe ujadanie i skowyt rozbrzmiały poza budynkiem, jednak w jego bezpośredniej bliskości. Wayland podbiegł do dziewczyny, próbującej się wydostać spod truchła zwierzęcia. W wyrwie w ścianie Givens zauważył kilka zmutowanych psów pędzących w ich stronę. Pochylił się, chcąc zepchnąć martwego mutanta z nóg dziewczyny, kiedy ta krzyknęła głośno:

- Uważaj!!! - Snajper uchylił się instynktownie a pies, który chciał mu wskoczyć na plecy minął się z celem. Jeff, skupiony na obserwacji wejścia do piwnicy w ostatnim momencie posłał kulkę w stronę nowego celu. Kula przeszła na wylot, znacząc na ścianie krwawą plamę z wyrwanych wnętrzności. Potwór spadł na ziemię z skowytem bólu.

- Do piwnicy!!! - krzyknął do pozostałych, ciągnąc za sobą Marię. Zbiegli w dół schodów, zostawiając Jeffa przy klapie do osłony odwrotu. Niestety młody Morgan nie zamknął drzwi tak szybko jakby chciał. Ciężkie ciało zmutowanego mutanta uderzyło w nie siłą rozpędu. Chłopak przewrócił się na schodach, sprawiając, że również Lynx i Maria stojący niżej nie utrzymali się na nogach. Rozwścieczone zwierzę chwyciło młodego Przeszukiwacza za łydkę. Młodzieniec wolną nogą kopał w głowę mutanta, klnąc i wyzywając potwora, ale uścisk zębów nie poluzował się nawet na chwilę.

Lynx runął aż na dno schodów, słyszał z góry wrzaski chłopaka, rozejrzał się szybko po piwnicy, czy z tej strony nie nadejdzie zagrożenie. Nie miał się póki co czego obawiać, mięśniak odczołgiwał się od nich jak najdalej, kwicząc z bólu i znacząc krwawy ślad na podłodze piwnicy. Żołnierz poderwał się na nogi i nie tracił czasu na szukanie na schodach strzelby. Uniósł do ramienia SCAR-a, który dotychczas wisiał na uprzęży kamizelki i przymierzył w głowę potwora atakującego Jeffa. Upewnił się, że Maria nie wejdzie w linię strzału i wystrzelił raz. Wystarczyło. W świetle emitowanym przez projektor noktowizora ujrzał krwawy obłok wokół głowy potwora, który ułamek sekundy później padł niczym rażony piorunem. Wypuścił nogę Morgana z pyska. Przeszukiwacz nie czekając na żadne ponaglanie zaczął się odczołgiwać w dół schodów.

Lynx w tym czasie piął się w górę stopni, z bronią gotową do strzału, chcąc jak najszybciej zabezpieczyć wejście. Zbliżył się do wyjścia i ostrożnie wychylił głowę. Pozostałe zmutowane psiska dorwały zabitego wcześniej mięśniaka. Ostrymi zębami dosłownie rozrywały truchło zmutowanej świni na strzępy, wyrywając sobie od czasu do czasu smakowitsze kąski. Lynx wiedział, że nie mogą pozwolić im tu zostać, prędzej czy później, zwłaszcza później, jak skończyłyby z mięśniakiem, niesione czułym węchem, chciałyby się dobrać do drzwi od piwnicy, a te na super solidne nie wyglądały.

Ostrożnie, tak by nieuważnym ruchem nie sprowokować ich reakcji, zaczął zamykać klapę od wejścia, zostawił sobie małą, kilkunastocentymetrową przerwę i sięgnął po granat, który odebrał Piegusowi w Wieży. Wyciągnął zawleczkę i płynnym ruchem pchnął go po posadzce w kierunku walczących o zdobycz mutantów: - Aport skurwysyny…

Zamknął klapę i rzucił się w dół schodów. Wybuch na górze sprawił, że pokrył ich tynk i kurz spadający z sufitu. Wyjrzał ostrożnie przez szparę w drzwiach, uchylając je ostrożnie. Większość mutantów zginęła, tylko jeden z nich skomlał i drgał jeszcze chwilę, by po jakimś czasie znieruchomieć. Wrócił na dół do reszty, podał Marii opaskę uciskową, którą miał w swoim chlebaku, a dziewczyna najwyraźniej wiedziała co ma z nią zrobić bo tylko skinęła głową.

W kącie piwnicy, na największej kopie śmieci leżał dogorywający większy świniak, za nim, wystraszone i kulące się, leżały dwa młode. “To było ich leże” - dopiero teraz domyślił się snajper. Pożyczył od Marii Astrę i dobił ranne zwierze, dziewczyna postanowiła oszczędzić dwójkę młodych.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451

Ostatnio edytowane przez merill : 23-04-2014 o 10:10.
merill jest offline  
Stary 24-04-2014, 10:51   #63
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Zasnęła na warcie.

Stała ze skulonymi ramionami słuchając krzyków mężczyzn, choć nawet nie były skierowane bezpośrednio do niej. Bardziej wściekali się na stróżującego z nią Jeffa. Nie miało znaczenia, na kogo się drą – to ona nawaliła. Cholernie nawaliła. Zaginął przez nią człowiek.

Miała wrażenie, że wszyscy patrzą się na nią potępiająco. Nie lubiła polowań, ale skorzystała z pierwszej, nadarzającej się okazji żeby wyrwać się spod tych spojrzeń. Obecność Jeffa jej nie przeszkadzała – w końcu jechali na tym samym wozie – ale Lynx też postanowił się dołączyć. Nie wiedziała, co ma o tym myśleć. Chce ich pilnować, czy spokojnie nawrzeszczeć bez obecności innych?

-------------
Lynx kiknął przez drzwi i wrócił na dół do Jeffa i Marii.

Dziewczyna pozbierała się już na nogi i kucała obok Jeffa, zakładając mu stazę na zranioną łydkę. Chłopak jęczał lekko, ale generalnie nie wyglądał na szczególnie rannego.

Lynx rozejrzał się po pomieszczeniu - w kącie, na legowisku ze starych ubrań i śmieci leżał ranny mięśniak. Obok niego przycupnęły dwa bardzo małe młode. Potwór zerknął ze strachem na mężczyznę swoim wyłupiastym okiem.
- Zabrałabym te młode żywe.- stwierdziła Maria, podchodząc. Oświetliła kąt latarką Jeffa, młode zachrumkały, przestraszone. - Zawsze da się je zabić potem, a może uda się je oswoić? Dorosłego trzeba dobić, rozbiorę potem tuszę, znam się na tym.
- Ok
- rzucił Lynx rzeczowo i podał jej swój nóż M1 - przyda Ci się do rozbioru, ja chyba będę musiał zająć się starą, pożyczysz mi na chwilę Astrę?
Podała mu pistolet, bez słowa.

Snajper ostrożnie podszedł do zwierzęcia od tej strony gdzie ma zranioną nogę – tak było najbezpieczniej - zbliżył pistolet do oka zwierzęcia i strzelił.
Zwierzę padło martwe, z bardzo krótkim, przejmującym kwikiem. Lynx przez chwilę jeszcze obserwował małe, jakby spodziewał się, że zaraz skoczą i przegryza mu tętnicę.

Maria przewróciła oczami i wróciła do Jeffa. Poświeciła latarką.
Upływ krwi nie był znaczny, jednakże rana wymagała zszycia i oczyszczenia.
- Nie damy rady wrócić… tej nocy na pewno nie - powiedziała. - Trzeba opatrzyć mu nogę, ale potrzebuję więcej światła, nie zrobię tego po ciemku.
- Czyli zostajemy tu na noc? Sprawdzę, czy na górze nie ma czegoś z czego da się rozpalić ognisko albo zrobić choć prowizoryczną pochodnię.
- Lynx obszedł najpierw całą piwnicę w poszukiwaniu opału, sprawdził też, czy nie ma tam więcej pomieszczeń, lub jakichś otworów, przez które mogły by się tam dostać dziki zwierz… albo inny dziki. Kiedy sprawdził piwnicę, ruszył na górę sprawdzając czy wszystkie psy zginęły, ostatniego skomlącego dobił kolbą. Potem przeszukał piętro w poszukiwaniu opału, zabrał ze sobą strzelbę i SCAR-a.
Po chwili wrócił, ze znalezionym opałem, kilkoma szmatami, dwoma starymi kocami i starym poncho

Zaryglował wejście z góry jakimś żelastwem, a potem rozpalił ognisko.
Zgasili latarkę, żeby oszczędzać baterię.

Maria pochyliła się nad Jeffem – oczyściła ranę, zszyła nicią, która miała ze sobą, zabandażowała. Kiedy powoli, sprawnie i w skupieniu opatrywała łydkę chłopka zaczęła się zastanawiać nad tą nieszczęsna wartą. To było niepokojące – pamiętała, jak siedzieli, trochę milcząc, a trochę gadając półgłosem, od niechcenia, o wszystkim i niczym. A potem pamiętała przebudzenie.
Nie pamiętała senności, ziewania, opadającej głowy. Gdyby coś takiego czuła – wstałaby, przeszła kilka kroków, wykonała kilka ćwiczeń. Nie pamiętała też senności Jeffa. Ani zasypiania żadnego z nich. Tylko jego przerażenie, gdy uświadomił sobie, że zasnął. Kto pierwszy się obudził? Też nie pamiętała.
Chciała dopytać, co on pamięta, ale chłopak wyraźnie potrzebował odpocząć. Poczekała, aż wstrzyknie sobie lek przeciwtężcowy.
- Śpij teraz – powiedziała więc tylko. – Potem cię zmienimy.

Tymczasem, w świetle ogniska Lynx ponownie obejrzał piwnice i natrafił na zaryglowane drzwi, dobrze zamaskowane przed wzrokiem niechcianych gości.
Szarpnął, ale drzwi były zamknięte, prawdopodobnie od wewnątrz – poza klamka nie widział nic, żadnego zamka. Nagromadzone pajęczyny i kurz jasno wskazywały, ze drzwi bardzo długo nie były otwierane.

Lynx sprawdził nożem krawędzie drzwi, szukając zapadki lub ewentualnych pułapek. Wyczuł metalową sztabę, która blokowała drzwi od drugiej strony. Od strony piwnicy nosiły ślady drapania i gryzienia. Być może mięśniaki próbowały się tam dostać. Lynx pożyczył Crovela Marii i wybił w drzwiach dziurę, na tyle dużą, żeby dostać się do środka.

Poświecił do środka, a potem wszedł.

Na środku pomieszczenia leżał mężczyzna z przestrzeloną głową. W ręku trzymał rewolwer.


Lynx przyklęknął przy rozpadających się zwłokach – widać było, ze leżą tu już od dawna. Poza ciałem w pomieszczeniu znajdował się zbity z desek stół, na który rozłożone były zardzewiałe narzędzia oraz dawno wypalona naftowa lampka. Nie ma innych wejść, co uspokoiło mężczyznę.

Zaczął przeglądać porzucony ekwipunek.

Ubranie:
Żelazny hełm: http://www.tridentmilitary.com/new-photos11/cahmt5b.jpg
Śmierdzący trupem kombinezon
Rozpadające się buty
Skórzany pas
Skórzana kamizelka: http://images.countryoutfitter.com/i...vest_large.jpg
Pleciony plecak: http://jeffwerner.ca/images/journal/...ckpack-001.jpg
Broń:
Rewolwer Taurus
Zdjęcie: http://jesseingall.com/wp-content/up...1-1024x768.jpg
Amunicja .38
Pojemność magazynka: 6
Reguły: Niezawodny, Poręczny
Dodatki: Kabura na pasie
Jędza
Zdjęcie: http://images-01.delcampe-static.net...43/226_001.jpg
Amunicja .308
Pojemność magazynka: 4
Reguły: Niezawodny, Poręczny, zamek czterotaktowy
Dodatki: Pas naramienny, Luneta x3 (Zewnętrze elementy tego celownika zostały uszkodzone, co spowodowało jego stałe pokrycie wilgocią -2, przy celowaniu) - przymocowana na stałe.
Długi, zdobiony nóż: http://katalog.muzeum.krakow.pl/site...2522269262.jpg
Dodatki: Pochwa
Amunicja:
5. pocisków .38
17 naboi .308
Ekwipunek: <wszystko pokryte jest pleśnią>
Kolekcja zębów różnych drapieżników: http://mem1.nazwa.pl/MENTEETMALLEO/A...FOTY/m603a.jpg
Flet http://www.ethnoworld.eu/files/piszczalka6D.jpg
Wyprawiona skóra wilka: http://www.mf.gov.pl/image/journal/a...=1377684891983
Długa linka
Wnyki: http://62.87.185.130/img/135/19591.orig.jpg
Nóż: http://www.msciwoj.pl/web_images/dam...krustowany.jpg
Bandaż
Pożywienie:
Butelka zatęchłej wody o zielonkawym kolorze 1l



--------

Skończyli oporządzać zwierzaka, wycierając brudne od ciemnoczerwonej posoki ręce w jakieś szmaty. Lynx zrzucił z siebie prawie całe oporządzenie, bo praca przy dzieleniu tuszy była dość wymagająca podobnie jak przy zabezpieczaniu drzwi, a temperaturę we wnętrzu podniosło płonące niewielkie ognisko, podsycane znalezionymi kawałkami drewna, szmatami i wszystko co dało się spalić. Z odkrytego wcześniej pokoju zabrali wszystko, co mogło im się przydać i zamknęli tam, dwa fukające i chrumkajace małe mięśniaki. Lynx jakoś nie miał do nich zaufania, ale Maria się uparła, a on nie potrafił jej odmówić. Jeff spał na prowizorycznym posłaniu przy schodach, musiał odpocząć, bo po północy miał zmienić snajpera na warcie. Maria kończyła resztki jedzenia, jakie wspólnie przygotowali, siedząc oparta o ścianę w przeciwległym do schodów kierunku. Kiedy żołnierz zastawił drzwi z drugiego pomieszczenia kawałkiem drewna, usiadł koło niej, tak blisko, że ich ramiona się dotykały. Czuł już zmęczenie ciągłym wysiłkiem ostatnim, te ruiny były gorsze od Frontu chyba, popatrzył w pełgające płomienie ogniska, a potem na twarz dziewczyny. Miała łagodne i miękkie rysy twarzy, które w świetle ogniska mógł wyraźniej ujrzeć.
- Ciekawe kim był, prawda? - zapytał ni to w pustkę ni to do dziewczyny. - Ten znaleziony przez nas gość? Często przyłapuję się na tym, że sam mogę kiedyś tak skończyć…

„Potrawka” z mięśniaka – bez soli, warzyw, oraz czegokolwiek poza mięśniakiem – smakowała doskonale. Maria wykroiła najlepsze kawałki, oczyściła z tłuszczu, ścięgien i mięśni. Posiekała bardzo drobno i poddusiła w hełmie zabranym samobójcy, w wodzie zmieszanej z krwią i resztą mleka, wyciśniętego z wymion samicy. Lynx obserwował podejrzliwie jej poczynania.

Potrawka gotowała się, kiedy wspólnie oprawiali tuszę. To była ciężka, fizyczna praca, musieli przewracać zwierzę, nie było go jak podwiesić. Bez pomocy mężczyzny nie dała by rady go rozczłonkować.

Maria ściągnęła bezrękawnik i usidła na nim, opierając się ścianę. Była zmęczona, a pełny żołądek powodował dodatkową senność. Przyglądała się, spod przymkniętych powiek, jak Lynx przemiesza się po pomieszczeniu, zabezpiecza drzwi. Starała się nie rozśmiać, kiedy zabarykadował pokój z prosiakami - jakby te niedorosłe warchlaki były bardziej niebezpieczne, niż ta cała reszta mutantów pętających się wokół nich. Byli poza szlakiem, ale wyraźnie było słychać – zwłaszcza teraz, kiedy skończyli pracę i siedzieli w ciszy, odpoczywając - że ruiny nad nimi żyją. Dochodziły do nich jakieś ryki, stłumione krzyki, odległe łomoty.

Złość na Jeffa jej przeszła, czuł spokój, a nawet absurdalne zupełnie zadowolenie, ze uparł się na to polowanie.

Lynx usiadł koło niej, zagadał, niby w przestrzeń.
Drgnęła.
- Nie możesz tak myśleć! – zaprotestowała, w odpowiedzi na jego słowa.- Nie wolno nawet rozważać takiej opcji!
- Niby tak… -
odparł jakby bezwiednie, po dłuższej chwili jakby powrócił z jakiejś wyprawy w przeszłość powiedział: - Jednak czasami dopadają człowieka takie ponure myśli - potrząsnął głową jakby chciał je symbolicznie odgonić - chociaż tyle, że dzisiaj nam poszło w miarę szczęśliwie, nie licząc Jeffa - zerknął w jego stronę, młody Morgan oddychał miarowo przez sen. - Może te ruiny tak na mnie działają, mieliśmy być za dwa dni w Misji, a tu się okazuje, że droga może zająć nam jeszcze z drugie tyle. Zapomniałem się zapytać, między Tobą a Ezekielem wszystko w porządku?
- Tak, chyba tak
- pokiwała głową. – Martwię się o niego, chyba się przeziębił… nie jest już tak silny, jak ktoś młodszy. - Spojrzała na Lynxa. - Nie udało by mi się zastrzelić tego mięśniaka z mojego karabinu, prawda?
- Nie, za mały kaliber, jest niezły w starciu z mniejszymi zwierzętami, z bliskiej odległości także dla ludzi, a dlaczego pytasz? Chociaż muszę Ci pogratulować strzału tam na górze, to było niezłe, masz potencjał Maria… i nie mówię tylko o strzelaniu - dodał cicho.

Dziwne było usłyszeć komplement. Dziwne, choć bardzo miłe. Wróciły wspomnienia jej dawnego życia na farmie. Spochmurniała.
- Gdyby nie twój pistolet, to ten zwierzak by mnie stratował… Co oznacza “Lynx”? - zmieniła gwałtownie temat.
- Twój pistolet Mario - poprawił ją szybko - Lynx? Ponoć w jakimś starym języku oznacza rysia, nie wiem czy występują w Texasie, ja widziałem kilka sztuk na Północy, to drapieżne koty, obdarzone bardzo czułymi zmysłami, zwłaszcza wzrokiem, dostałem taką ksywę od kumpli z oddziału i mi się spodobała. - Teraz snajper zmienił temat: - Wracasz do Teksasu po tym wszystkim? - mężczyzna przyglądał się jej uważnie.
- A ty widzisz w ciemności… pasuje. Co do Teksasu… Nie mam gdzie wracać.. Deakin zrozumiał, ale inni.. - potrząsnęła głową. – To, co robiłam, na co się godziłam… nie mieści się w naszej moralności. – milczała chwilę, a potem rzuciła, pozornie lekkim tonem - Miałam wyjść za mąż, wiesz?
- Nie… nie wiedziałem… znaczy przed porwaniem?
- Wszystko było zaaranżowane. Omówione. Jego rodzina miała mnóstwo bydła. Mnóstwo.
- zapatrzyła się w ogień. - Układ, ale w naszych stronach to moralne. Miłość przychodzi po ślubie. Układ. Pojechałam kiedyś, sama, nie powinnam. Chciałam go poznać lepiej… znalazłam go w szopie. Nie spodziewał się nikogo. Wszyscy pojechali na targ. Robił… - zamilkła szukając słowa - .. z królikami. Ponacinał je nożem, skórę, żeby móc… robił sobie nimi dobrze. Wszędzie była krew. Na podłodze. Na nim. Piszczały. Ciągle żyły.
Znów milczała. Potem dodała, bardzo cicho: - W pewnym sensie.. w pewnym sensie.. nie powinnam tak mówić.. dobrze się stało.

Zacisnął pięści, że aż pobielały mu kłykcie palców: - Nawet rozumiem twój punkt widzenia. To co widziałaś było takie… niewłaściwe?
- Niewłaściwe??
- zachłysnęła się, ale potem wytłumaczyła. – Był przystojny. Wiele dziewczyn chciało z nim być. A jego podniecała krew i zadawanie bólu. Sadystyczny świr.
- Choć to słowo chyba w teraźniejszości nie ma żadnego znaczenia...
– poprawił się szybko. - Na Posterunku, małżeństwa też są aranżowanie… nazywają to przydatnością genetyczną… i według tego dobierają… pary, ale celem jest potomstwo. Na samym Froncie jest inaczej, tam wszystko jest szybkie, spontaniczne i wyprane z uczuć… zwłaszcza seks, na szybko w okopie bez zobowiązań, bo jutra można nie doczekać. Wiesz, Mario - delikatnie odgarnął włosy zasłaniające jej twarz: - Mamy coś ze sobą wspólnego… ja też nie mogę wrócić do swoich.
- Dlaczego?
- nie uciekła przed jego dłonią, ale też nie wykonała żadnego gestu.
- Zabiłem… ważnego dowódcę, a raczej doradcę przy sztabie. Robiłem straszne rzeczy wykonując rozkazy i wtedy odmówiłem, a oni chcieli mnie sądem wojennym potraktować. Tym doradcą, była moja matka… tuż przed tym jak to się stało, przyznała, że kilkanaście lat wcześniej skazała na śmierć mojego ojca, za to, że przestał być przydatny… Na Północy jestem spalony - jego palce delektowały się gładkością jej skóry.
- Zabiłeś własną matkę?- stężała. - Tak po prostu?
- Nie… nie tak po prostu. Prosiłem, by dała mi odejść, uwolniła mnie od służby, której miałem już dość. Byłem tak zrezygnowany, że rozważałem nawet oddanie się w ręce sądu, ale kiedy z tą satysfakcją i zajadliwością opowiadała, jak pogrążyła ojca, tego którego dzięki niej nie miałem okazji nigdy poznać…
- głos mu zadrżał - coś we mnie pękło.
- Rozumiem
- powiedziała po prostu. - Choć nie mieści mi się to w głowie...to rozumiem. Rozumiem, że można być tak zdesperowanym, że zrobi się wszystko.
- Nie nazwał bym tego desperacją, raczej aktem wściekłości, gdyby nie powiedział mi prawdy o ojcu, to bym pewnie się poddał, ale wtedy granica została przekroczona. Najgorsze jest to, że dopiero teraz z perspektywy czasu, widzę ile zła niosło wykonywanie rozkazów…
- Walczyliście z maszynami, tak? Co może być w tym złego?
- Nie zawsze to były maszyny -
znowu można było usłyszeć drżenie głosu - czasem walczyliśmy z ludźmi, którzy nie zgadzali się z działaniami Posterunku, wtedy wydawało mi się, że tak powinno być, że tak trzeba, żeby Moloch nie wygrał… wtedy… teraz bywają noce, że koszmary nie dają zasnąć.
Znała ten stan bardzo dobrze. Oparła głowę o jego ramię. Było ciepłe, mięśnie grały pod skórą.
- Zawsze będziesz uciekał?
Poczuł przyjemny ciężar na ramieniu, objął ją wolną ręką: - Nie wiem, mam nadzieję, że znajdę dla siebie miejsce, gdzie przeszłość nie wyciągnie po mnie rąk… A ty? Może… - znowu to cholerne zacinanie - może… byś spróbowała ze mną… znaleźć swoje miejsce?
- Może
- odpowiedziała, uśmiechając się. Przekręciła nieco głowę, żeby zajrzeć mu w oczy: - Wrócisz ze mną?
- Do Teksasu?
- Została tam moja ziemia. Mam do niej prawo
– powiedziała mocno. Nagle nabrała przekonania, ze rzeczywiście ma.
- Jeśli będziesz chciała to pojadę z Tobą - odruchowo mocniej ją przytulił i spojrzał w jej twarz, w oczekiwaniu na odpowiedź.
- Jeśli dożyjemy do rana.
- Damy radę, wrażeń starczy nam jak na jedną noc
- zażartował. - Obudzę Jeffa, teraz jego kolej na wartę, a my odpoczniemy?
- W porządku
- pokiwała głową. - Młody da radę?
- Myślę, że tak. Rana nie wyglądała na ciężką, a Ty świetnie sobie poradziłaś z opatrywaniem
- uśmiechnął się wstając by obudzić Jeffa - zaraz wracam.

Podszedł do Morgana i szturchnięciem w ramię obudził go. Syn Nathana ziewnął, rozciągając mięsnie. Po chwili wstał i usiadł na posłaniu. Snajper ocenił, że powinien dać radę pełnić wartę. Wrócił do Marii usiadł na poprzednim miejscu, w ręku trzymał koc, którym podał dziewczynie.
- Zostaniesz tu? - dopytała cicho
- Jeśli nie masz nic przeciwko.
- Nie
- odpowiedziała zawijając się w koc i układając pod ścianą.

Położył się tuż obok dziewczyny, ale nie na tyle blisko by ją krępować. Niemniej przyjemnie było poczuć ciepło jej ciała tuż obok. Leżał jeszcze kilkanaście minut wpatrując się w sufit, na którym cienie tańczyły do melodii wygrywanych przez płomienie ogniska, które powoli robiło się coraz mniejsze.

-----------
Obudziło ją bicie serca dochodzące z klatki piersiowej, do której dociskało ją mocno jakieś ramię. Na kilka długich sekund zamarła, przerażona – wróciły wspomnienia z karawany i palące uczucie odrazy do swojej osoby, pomieszane z winą, wstydem i zaspokojeniem, które czuła zawsze po seksie z Fayem.

Ale to nie był on.
Ulga była tak wielka, że aż trudno jej było złapać oddech.
Przez chwilę leżała nieruchomo, wpatrując się w profil śpiącego mężczyzny.

Siedzący na schodach Jeff dojadał potrawkę.
- Zostawiłem wam trochę na śniadanie – powiedział. – Trzeba się zbierać. Matka będzie się martwić.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.

Ostatnio edytowane przez kanna : 25-04-2014 o 10:22. Powód: Literówki i taki tam
kanna jest offline  
Stary 24-04-2014, 18:08   #64
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dialogi powstały przy współpracy z MG i innymi graczami...

Nathan na co dzień był spokojnym człowiekiem. Ten kto znał go za młodu - widział w nim upór, determinację, potęgę tamtych dni - powiedziałby, że to nie ten sam człowiek. Nikt sam z siebie tak się nie zmieniał. Jedynie bardzo silny czynnik, jakieś przeżycie, mogło tak bardzo zmienić mężczyznę. Go zmienił front. Całe setki podziurawionych wielkokalibrowymi pociskami ciał, długie rzędy zburzonych budynków, spalone szopy, poprzecinane ostrymi jak brzytwa klingami kończyny jego braci. Żołnierzy. Ludzi, z którymi walczył ramię w ramię. Tygodnie, a nawet miesiące obserwowania takich obrazków zostawiają w umyśle coś trwałego. Zmieniają człowieka raz na zawsze.


Kiedy Jeff zasnął na warcie jego ojciec miał w głowie obraz śmierci. Śmierci Marii śpiącej obok jego pierworodnego, śmierci jego żony i dzieciaków. Śmierci innych, niewinnych ludzi. W rozdzielanie syna i jego przełożonego Morgan nie wkładał wiele sił. Mówił aby coś mówić. Aby nie dać popierdolonemu Jake'owi satysfakcji... Z chęcią jednak złapałby Jeffa i stłukł na kwaśne jabłko. Zrobiłby to gdyby nie wyraźna prośba Samanthy i strach rodzeństwa tropiciela.

Na słowa o sądzie polowym żołnierz machnął ręką, a jego żona się zaśmiała. Poza wyższym rangą Przeszukiwaczem chyba nikt się nie spinał, ale każdy wiedział co tej nocy mogło się stać. Mogło to być coś zdecydowanie gorszego niż zaginięcie Kaspara Schmellinga. Nathan jednak tego nie zignorował. Przejął się jak zawsze, ale na swój jakże odmienny, wojskowy sposób. To co się stało to nie było "nic". Każdy kto tak uważał powinien spojrzeć na przerażoną Cly i zapłakane dziecko zaginionego...


Randall miał refleks. Mimo spięcia się żołnierz wiedział, że Fray zareagowałby na zagrożenie pierwszy. Dobył broni ułamki sekundy przed nim. Każdy by to olał, ale nie były frontowiec. Nie on. Staczająca się ze zbocza cegła, a zaraz za nią niemal biegnący w dół chłopak. Morgan złapał się na tym, że na widok dziecka za bardzo się rozluźnił. Fray natomiast... po nim nie było widać reakcji. Czujny jakby zboczem schodził opancerzony mutant.


Zaraz za dzieciakiem schodzili Lynx i rewolwerowiec. Obaj wyglądali na zmęczonych i... usyfionych jak porządna ekipa remontowa. Biali od gipsu, pokryci pyłem ze zbutwiałego drewna, a na dodatek ranni. Nigdzie nie było widać Silnego. Potężnego najemnika, który razem z nimi poszedł na zwiad.

Jak się okazało olbrzym toczył się gdzieś z tyłu. To jak schodził w dół zbocza oznaczało, że albo był cholernie zmęczony albo też ranny. Okazało się, że piegowaty dzieciak to brał Czarnucha. Przesłuchany, z połamanym nosem głupek miał wyraźnie szczęście. Swoi o nim nie zapomnieli. Na znak przyjaźni snajper rabusiów dał Waylandowi zamek od swojej armaty. Ciekawe co wcześniej musieli zrobić aby było go stać na taki gest.

Chwila radości braci została przerwana przez narwanego Poszukiwacza, który chciał rozwalić młodego. Dyskusja była ciekawa. Jake uważał, że Ci rabusie porwali lub nawet zabili Kaspara, ale Nathan bardzo szybko sprostował jego skrzywiony pomyślunek spokojnym argumentem ważąc każde słowo. Tłumacząc jak małemu dziecku, ale z należytym szacunkiem, na który powoli mężczyzna przestawał zasługiwać. Do dyskusji wtrącili się Cly, Sam, a nawet King. Przerwał ją jednak Jeff. Młody znalazł jakieś świeże ślady ciężkiego wozu, za którym coś ciągnięto. W umyśle Morgana od razu pojawił się najgorszy z możliwych obrazów. Kaspar. To na pewno nie bandyci...


Lynx usiadł obok Nathana, który właśnie majstrował przy swoim karabinie siedząc przy ognisku. Snajper miał się położyć za chwilę, żeby złapać trochę snu przez wyjściem na rekonesans.

- Słuchaj powiedz mi co to są Paleniska? Silny, ten wielki najemnik mi o tym wspominał. Wspominał też, że w Nashvill są jakieś frakcje, które się ponoć wzajemnie zwalczają? Wiesz coś o tym? Wolałbym się czegoś więcej dowiedzieć, niż wdepnąć w jakieś gówno na miejscu?


- Paleniska to masowe groby. Miejsca, gdzie ofiary walki, a raczej ich ciała zostały spalone. Słyszałem też, że bywało, że ranni byli paleni żywcem… - Nathan zastanowił się. - Widzieliśmy już palenisko z tej góry, na którą wpychaliśmy wóz przez wejściem do tunelu. Wielka, śmierdząca góra węgla drzewnego, niedopałków, szczątków. W cieplejsze dni jak ten unosi się czasem z nich dym. A co do frakcji są dwie duże: Enklawy i mutanci. Poza tym od groma mniejszych takich jak myśliwi, misja ojca Gianni, placówka łowców niewolników, karawaniarze, handlarze bydła. Najbardziej liczy się jednak pierwsza dwójka…

- Ci łowcy niewolników, to Ci sami, co od nich jest Fray? Żeby tylko kłopotów na na łby nie ściągnął? - powiedział Wayland.

- Nie wiem czy to Ci sami, ale to mało prawdopodobne. Tego jest od groma i ciut ciut. - rzucił Nathan. - A z tymi kłopotami… on może ich narobić sam bez niczyjej pomocy. Nie znam go długo, ale rozwagi czy wstrzemięźliwości w posyłaniu śrutu u niego nie dostrzegłem. Musimy uważać. Na niego, na tego Jake’a, na nowych… Teraz ty mi coś powiedz. Czy jak szliśmy w to miejsce, po wyjściu z tunelu widziałeś coś niepokojącego co zostawiłeś dla siebie? - Nathan spojrzał na snajpera spokojnie.

- Mówisz o moim nocnym zwiadzie?

- Ogólnie o tym co widziałeś po opuszczeniu tunelu. - powiedział Morgan. - Wyglądałeś na zmartwionego, ale nie wiem czy to nie zmęczenie. Też padam na pysk…

- O wydarzeniach z Wieży wiesz. Walka tam była nieciekawa i wyczerpująca. Jeszcze ten dzieciak, którego o mało nie rozwaliłem… I Silny…

- Co z nim? Co z Silnym? - zapytał Nathan.

- Silny to pieprzony mutant… Wiem, że pewnie będziesz miał o to do mnie pretensje, ale nie mów reszcie. Puściłem go. Uratował mi życie i pomógł nam, a ja nie wiem czy miałem dość sprzętu i umiejętności by go załatwić…

- Kurwa… - powiedział sam do siebie Nathan. - Nie mam Ci nic za złe. Mogłem jedynie podejrzewać po tym jak się nosił. Nikomu z nas nie zrobił krzywdy i mam nadzieję, że jego kompani, którym o nas powie też nic nie zrobią. Bardziej martwi mnie ten Jake czy Randall niż Silny. Nawet teraz kiedy wiem kim był. A to nie wróży nic dobrego… - dodał żołnierz. - Chociaż dzieciaki mają się już lepiej. Dużo ludzi było w tej wieży?

- Dwóch wybiegło. Ten mały mówił, że ich ojciec strzelał do kogoś, a oni pobiegli to sprawdzić. Nie widzieliśmy ich więcej. Dwóch załatwiłem w Wieży i tego snajpera. Został Piegaty i Czarnuch.

- Coś te dwójkę musiało zatrzymać. Podejrzanie blisko nas. Ja bym się trzymał na baczności. Nie widziałeś w ruinach śladów jakiejś większej grupy ludzi? O mutantach już wiemy… Zapewne nocą opuszczają ten tunel aby coś zjeść.

- Jedne co widziałem, jak wyszliśmy z tunelu, to jakieś siedemset do tysiąca metrów od nas na północ od apartamentowca, widziałem ze trzy pojazdy i płonące ognisko. Nie wiem czy to była zasadzka, czy faktycznie coś wartego uwagi. Zdecydowaliśmy z Ezechielem i Silnym, że priorytetem jest Wieża, bo ukryty na niej snajper i tak by nas załatwił. Co do śladów większej grupy ludzi, już przed wejściem do tunelu, rejestrowałem jakiś ruch w oddali za nami. Nie wiem kim są, kryli się doskonale, poruszali się na granicy horyzontu. Czasami mignęła mi jakaś sylwetka. Nie wiem czy to ludzie, czy mutanty, ale miałem wrażenie jakby podążali za nami jak wataha wilków. Pewności nie mam… to tylko moje przypuszczenia, a może mnie oko myliło. Silny powiedział mi ciekawą rzecz jak odchodził, że nie można ani przez chwilę zaufać tym ruinom… są jak żywy organizm. Dynamiczne i zdradliwe. Nigdy nie przypuszczałem, że od mutanta będę przyjmował rady, ale zamierzam się jej kurewsko pilnie trzymać. Co do tych zniknięć, może i miałbym pomysł na ich załatwienie. Potrzebowalibyśmy jakiegoś pewnego miejsca, gdzie moglibyśmy się przenocować… i przynęty. - wzrok snajpera był prawie że obojętny, ale oboje wiedzieli o czym mowa.

- Wiem o czym mówisz, ale skoro dotąd im się udawało przynęta może być w olbrzymim niebezpieczeństwie jak się na coś takiego zgodzi. - odpowiedział Nathan. - Co do ruin mutant miał rację. Tutaj masz nie tylko gruzy, ale też dzikie zwierzęta, mutantów i to tych bez rozumu, kanibali, a nawet słyszałem, że pojedyncze maszyny się zdarzały. Od frontu mamy zajebisty hektar… - człowiek się zamyślił. - Może warto wykonać twój plan i dać temu czemuś nauczkę? - zapytał żołnierz. - Mojej rodzinie razem zostało jedzenia na około jeden dzień. Picia niewiele więcej wliczając mój udział z wozu. Zbliżam się do granicy, na której zaczynam się zastanawiać nad głodówką, Wayland. Boję się, że osłabnę, podobnie Jeff i Sam, a wtedy to coś wyjdzie z ukrycia i nie będę w stanie porządnie walczyć.

- Ofiarami były zwykle osoby starsze, słabsze i takie, które zapewne odłączyły się od reszty na chwilę. Pewnie są dobrzy. Może jakoś udaje im sie przechodzić straże, a może faktycznie, jak mówił Jeff, czymś nas odurzają? Może mój plan może wydać Ci się makabryczny, ale kiedy Tarczownicy nas opuszczą, to kogoś kto będzie łatwym celem wystawimy? W sensie, że będziemy czuwać, ale tak, żeby przeciwnik się nie zorientował? Sam nie wiem czy to dobry plan, z drugiej strony pozostaje porządne zabezpieczanie obozu i warty w miejscach newralgicznych ciągłe, krótsze, ale z częściejszą rotacją?

- Do Misji mamy wiele dni drogi. Później kolejne do Nashville. Musimy być bardzo ostrożni. Jak na moje można spróbować twojego fortelu, ale kto ma robić za przynętę? Ja, ty, Randall i Jeff strzelamy. Jake też nie jest w ciemię bity, ale ja na niego bym uważał. Żadnego z dzieci ani żony nie postawię. Chwila. Zapomniałem o rewolwerowcu. Może on? Wygląda na zmęczonego i zziębniętego. Jego sen na warcie byłby całkiem solidnym blefem. Z tym, że nie wiem czy możemy tak porządnego chłopa narażać. Może z nim pogadamy? - Nathan się zastanawiał.

- Możemy, Ez ma jaja więc może się zgodzi, choć ja myślałem o Cly… - zapadła ciężka cisza.

- Można również ją o to zapytać, ale najlepiej zapytać Eza najpierw. On umie się porządnie obronić, a jak do Cly podejdą i coś pójdzie nie tak… - Nathan skrzywił się na samą myśl.

- Potrzebujemy kogoś, kto będzie naturalny… Jak jej powiemy, to myślę, że ona nie da rady… - odparł Lynx.

- Dlatego myślę, że rewolwerowiec byłby lepszy. - rzucił Nathan. - Musimy brać pod uwagę nasze potknięcie. Nie chciałbym jej mieć na sumieniu jak coś ją pożre. Rewolwerowiec miałby szanse i jakoś pewniej bym strzelał wiedząc, że “przynęta” potrafi walczyć.

- W sumie racja, trzeba będzie z nim pogadać… Zrobisz to? Czy razem się za to weźmiemy?

- Nie chciałbym aby czuł się osaczony. - powiedział Nathan. - Postaram się zrobić to sam. Nie wiem z jakim skutkiem, bo w sumie słabo się znamy. Jak się nie uda pozostaje nam rozmowa z Cly albo… jej brak i wtedy maksymalne skupienie na zadaniu. - dodał Morgan spokojnie. - Znajdę Ciebie jak się rozmówię z jednookim.


Przedmieścia były całkowicie puste. Mimo odgarniętych na pobocze gruzów, śmieci, które zostawili po sobie podróżni w okolicy nie było widać żywej duszy. Po zauważeniu pierwszego z bunkrów Nathan był niemal pewny, że Tarczownicy - wcześniej patrolujący intensywnie to miejsce - musieli się wycofać. Fray po sprawdzeniu wnętrza schronienia jedynie potwierdził jego podejrzenia. Wyglądało jakby zwijali się w pośpiechu...

Jake - podejrzanie spokojny - wytłumaczył, że wszyscy wynieśli się w okolice Misji. Po upadku Pineville rzeczywiście nie było czego pilnować. Tarczownicy pewnie zostali w okolicy kilka dni dając przesiedleńcom nieco czasu po czym zabrali się na bardziej sensowną pozycję. Mądrze. Na samo wspomnienie o mordach jakie mają miejsce wokół neutralnej Misji Nathan skrzywił się wyraźnie. Czasy kiedy lubował się w walce dawno minęły. Teraz wolałby własne gospodarstwo, garstkę zwierząt i święty spokój.

Mężczyzna rozmawiał z żoną o sprawach nie cierpiących zwłoki. O zaginięciu Kaspara, o śmierci Pascala, o Cly. Jak na tak straszne wydarzenia ostatnich dni Morgan odczuwał ulgę. On był cały, jego rodzina w komplecie, a ludzie, których spotkał... Był wśród nich lekarz, wojownicy potrafiący się bronić i... Nie trafił źle. Nawet całkiem dobrze. Żołnierz wiedział, że nie może stracić czujności. Już pierwszy wystrzał mu o tym przypomniał. Mimo iż odległy to od razu narzucił Nathanowi czujność. Słysząc to co się działo na południu żołnierz nie mógł postąpić inaczej jak przerwać rozmowę z Sam i ruszyć na czoło pochodu. Razem z Randallem ochraniać ich małą karawanę.


Skok za zasłonę, odbezpieczenie karabinu, ściskanie łoża broni. Szybki rzut oka naokoło i Morgan wiedział, że inni też są gotowi. Wayland, Jake, Randall, Ezechiel, Jeff - wszyscy gotowali się do boju. Tym razem jednak im się upiekło. Mogli odsapnąć, oszczędzić amunicję i bandaże na rannych, bo... napotkali Tarczowników. Po okrzyknięciu się i odzewie Jake poszedł pogadać z jednym z przybyszy.

Nathanowi dłużyło się czekanie. Czujność i napięcie męczyły. Morgan wyszedł zza zasłony dopiero kiedy tamci wyszli zza swojej niosąc na noszach rannego. Pierwszy przedstawił się dowódca oddziału - Roadblock. Jego słowa o tym, że muszą iść naokoło spotkały się z siarczystym przekleństwem ze strony żołnierza. On naprawdę chciał przejść jak szybko się da. Każdy z nich chciał. Przez brak wody, żarcia, przez rany, choroby, przez wyczerpanie i ten pierdolony wóz...

Jeff zapytał ile by szli bez wozu, a odpowiedź załamałaby każdego realistę - pięć dni. Teraz musieli się zastanowić nad zostawieniem tego żelastwa w ruinach. Musieli, bo z nim ograniczoną swoje szanse na przeżycie jeszcze bardziej. Najgorsze jest to, że bez lekarstw dzieciaki znowu mogą zacząć chorować. Nathan się na tym nie znał, ale bez jedzenia, wody i leków na pewno lepiej niż jest nie będzie.


- Cztery, pięć dni drogi to dużo. - powiedział Nathan zerkając na towarzyszy. - Nie mamy zbyt wiele jedzenia, wody i leków, a z tym wozem będzie bardzo ciężko. Może czas pomyśleć co z nim zrobić? - zapytał starszy z Morganów.

- Cztery dni bez wozu. - powiedział Jeff. - Z nim będzie zapewne więcej. Ja mogę pchać, ale problem uwydatni się kiedy skończą nam się płyny i żarcie. Na dzikiej zwierzynie i jej mięsie nie utrzymamy tylu ludzi. Nie ma szans. - dodał Przeszukiwacz.

Lynx od dłuższego czasu zastanawiał się nad tym samym.

- Też się nad tym zastanawiałem. Może po prostu zabierzemy ile damy radę, a resztę trzeba będzie zostawić? Albo po prostu zorganizować jakieś nosze albo coś co da się transportować przez ruiny szybciej. Ja tam bez żalu zostawię gamble, jakbyśmy mieli przez nie szczeznąć w tych ruinach.

- Wydaje mi się, że mało co byłoby tak wygodne jak wóz jeżeli chodzi o transport tego wszystkiego. - powiedział Nathan. - Przecież jak zapakujemy to na nosze w pięciu będzie trzeba je nieść. Chociaż domyślam się, Lynx, że miałeś na myśli zabrać najcenniejszy sprzęt. Jestem za tym, ale to nie tylko nasza decyzja. Randall? - zapytał żołnierz patrząc na psychola.

Snajper skinął głową, że zgadza się ze słowami Nathana. King oparł ręce na kolanach z trudem łapiąc oddech. Pchanie ciężkiego żelastwa przez kilka dni było trochę ponad jego możliwości. W zasadzie jedynie perspektywa wykupienia sobie za wiezione gamble biletu do wolności motywowała go do dalszego użerania się z wozem. Na domiar złego wyszło na to, ze pomimo względnej bliskości ich celu będą musieli podróżować do niego wiele dni, a to mogło skończyć się wyłącznie źle.

- Nie ma żadnej szansy, żebyśmy dotarli do misji zaplanowaną trasą? - Clyde musiał zadać to pytanie, chociaż spodziewał się odpowiedzi. - Moglibyśmy zostawić ten wóz w cholerę, jeśli to miałoby umożliwić dalszą podróż…

- Szansa jest zawsze, ale ja nie podejmę takiego ryzyka. - stwierdził Nathan. - Tam możesz dostać kulkę od człowieka, od mutanta, od każdego. To jest wojna i przez pole bitwy bym się nie pchał. Też bym chciał aby można tamtędy przejść… - powiedział Nathan i westchnął.

Fray siedział na wozie ładując brenekę od Kinga do swojej dwururki.


- Wolę swój tyłek od gambli. Jak rozumiem Nathan ciągle chcesz nam załatwić przejście do Nashville?

- Proponuję, żeby każdy z nas zabrał równy zapas wody i tyle soli ile da radę i uważa za słuszne wziąć. - wtrącił się snajper. - Szkoda to zostawiać, podobnie z resztą rzeczy. Zabieramy to co potrzebujemy. Może tarczownicy by chcieli pohandlować? Warto zapytać?

- Jop. Też z chęcią kupiłbym trochę pestek i żarcia. - odparł Randall.

- Ja również chciałbym kupić tyle jedzenia i wody ile można. - powiedział Nathan. - I tak. Nadal jestem w stanie załatwić nam wejście do Enklawy, Randall. Muszę mieć tylko żarcie i wodę aby dzieciaki znowu mi się nie pochorowały.

- Wszyscy go potrzebują. Możemy wprowadzić racjonowanie. Przekazać pieczę nad żywnością Kingowi, chyba wszyscy mu w miarę ufamy, a tak za dzień czy dwa możemy się sobie rzucić do gardła za kawałek mięsa. - gość jak na psychola mówił dla Nathana bardzo mądrze.

- Może warto spróbować coś upolować? - rzuciła Maria cicho, patrząc bokiem na Ezechiela. Nie wyglądał dobrze. - Szczury, inne psy? Można zastawiać wnyki...

Clyde uśmiechnął się do siebie słysząc, że “wszyscy mu w miarę ufają”. Ciekawe ile było w tym prawdy, a ile kurtuazyjnej uprzejmości ze strony Randalla. Wiedział, że chcąc nie chcą dalszy los wyprawy, a w tym jego osoby, jest uzależniony od decyzji większości wyposażonej w broń i celne oko, dlatego stracił nieco zainteresowanie dalszą dyskusją o kierunku podróży. Dwa, czy pięć dni po ośmiu miesiącach nie robiło różnicy. I tak było cudem, że przetrwał do tego miejsca w zasadzie w jednym kawałku.

- Tu się zgodzę. - wtrącił się Wayland. - Niech każdy poszpera co ma do jedzenia i złoży to u Clyda, a on będzie rozdzielał to tak, by każdy miał tam jakieś pokryte zapotrzebowanie. Pomysł Marii też jest dobry, po drodze widzieliśmy sporo wałęsających się psów, więc zawsze coś.

- Nie wyżywimy tak wszystkich. Do tego potrzebujemy naboi. - rzucił Fray i zaczął grzebać w plecaku. - Ale jak użyjemy Twojego karabinku i karabinku gówniarza to ma to sens.

Zaczął wyciągać z bagażu naboje .22 i podawać dziewczynie. Było tego z dwadzieścia sztuk.

- Ja w tym czasie z Lynxem i Nathanielem pogadamy z Tarczownikami, ustalimy warty i spróbujemy dobić jakiegoś syfu. Potem spróbuje złapać coś przez radio. Trzeba też zabezpieczyć obozowisko. Chociażby puszkami na sznurku. Mogą tym się zająć dzieciaki pod okiem kobiet. Powinna to być jakaś rozrywka dla nich. Pasuje?

Maria pokiwała głową i wzięła naboje.

- Swoje gamble zostawię Nathanowi. - skinął głową w kierunku starszego z Morganów snajper. - Wierzę, że uczciwie pohandlujesz? Priorytety to woda, żarcie i amunicja 7,62 jak mają.


- Cześć. - rzucił Morgan podchodząc spokojnie do Ezechiela. - Możemy porozmawiać? - zapytał uprzejmie Nathan.

Ezechiel skinął głową. Ręką rozcierał sobie skroń, jedyne oko wędrowało zaś za Morganem.

- Jak się czujesz? - zapytał były żołnierz nieco skrępowany. - Jedzenia mam niewiele, ale jak byś potrzebował więcej ubrań mam kombinezon robotniczy. Spory więc wejdziesz, do tego wytrzymały i nawet ciepło nieźle trzyma. - mówiąc to Nathan odtroczył od plecaka porządny ciemny skafander zapinany na zamek i wyciągnął w kierunku rewolwerowca.

- Dzięki, ale udało mi się już coś znaleźć. Nie musisz się o mnie martwić. Jestem stary, ale nie aż tak.

Ciężko było stwierdzić czy troska Morgana nie uraziła dumnego rewolwerowca. Nawet jeśli, to i tak wprost tego nie powiedział. Zdawał się być nieco nieobecny.

- Jak się trzyma twoja rodzina?

- W porządku. - powiedział Morgan. - Dzieci mają się lepiej niż przed spotkaniem z wami. Głównie dzięki Kingowi i ludziom, którzy ich pomogli chronić. Dzięki. - powiedział Nathan. - Nie chciałem Ciebie urazić, Ezechiel i… wcale nie uważam Ciebie za starego. Nie wiele jestem młodszy. Przyszedłem do Ciebie z pewną sprawą, która jedynie potwierdza moje słowa. Posłuchasz?

- Uratowałeś mi tam życie, nie musisz pytać. - powiedział bez wahania, choć też bez przesadnej gorliwości.

- Słuchaj. Razem z Lynxem rozmawialiśmy dzisiaj nad tym kto podbiera nam nocą ludzi, kto stoi za zabiciem Trottiera i zaginięciem Kaspara. - Nathan się chwilę zastanowił. - Chcemy wykonać pewien fortel. Udać uśpienie, brak czujności, postawić na warcie “przynętę” i… pogonić im kota. Przynętą mogłaby być niczego nie świadoma Cly, ale gdyby coś poszło nie tak… Nie będzie za dobrze. Osobiście zaproponowałem Ciebie o czym zgłosiłem się z Tobą porozmawiać. Myślę, że ty byłbyś lepszy, bo świetnie strzelasz, jesteś żwawy, ale nieco ostatnio zziębnąłeś. Nie będą wiedzieli w co się pakują stając naprzeciw niby siwawego, wyziębionego mężczyzny. Oczywiście wszyscy byśmy tak obstawili teren, że nic by się nie stało ani Tobie ani innym “obstawiającym”. Taki mamy plan. Co o tym myślisz? Zawsze zostaje też Cly, ale jej zachowania w razie czego możemy nie przewidzieć.

- Bez obrazy Morgan, ale jak na Ciebie to zaskakująco ryzykowne. - stwierdził rewolwerowiec. - Całe to ściąganie uwagi może się negatywnie odbić na twojej rodzinie. Nie uważajmy się za zbyt sprytnych, bo szybko może się okazać, że jest wielu sprytniejszych. I to nie tylko pośród zawodowych żołnierzy, ale też dzikich czy mutantów. - Odwrócił wzrok w stronę kobiety, o której mówił Nathan. - Moim zdaniem Cly nie da rady. W tunelu zaczęła panikować już po kilku metrach. Pójdę za nią. Zrobię nawet więcej Nathan, zaufam ci. - Teraz już patrzył prosto w oczy Morgana. - A ty nie zdradzisz mi zbyt wielu szczegółów. Wtedy mamy szanse by wypadło to naprawdę przekonująco.- Odwrócił się i wygrzebał coś ze swoich rzeczy. Wreszcie pokazał zawartość swojej dłoni. - Naboje 30-06, około 15, może więcej. Przydadzą ci się.

- Zaskoczyłeś mnie… - powiedział Nathan patrząc na naboje rewolwerowca po czym powoli przyjął podarek. - Rzeczywiście mogą się przydać. Nie zdradziłem Ci szczegółów, bo wszystkiego jeszcze nie dopracowaliśmy. Trzeba rozmawiać z Randallem, Waylandem. Póki nasi myśliwi nie wrócą nic nie robimy, dobra? - zapytał Morgan patrząc w oczy Ezechiela.

- Nie chce ich znać. Róbcie co do was należy. Ja też tak zrobię, im mniej wiem, tym lepiej odegram swoją rolę. Reszta zależy od was. - Pokiwał głową. - A na razie czekamy.
 
Lechu jest offline  
Stary 25-04-2014, 00:33   #65
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Tak blisko, a tak daleko. Nashville – wybawienie, choć równie dobrze mogła być to śmierć w której stronę z takim uporem wędrowali. Pchała ich tam nadzieja, dla każdego znacząca coś innego. Jedni chcieli lepszego życia gdzieś indziej, inni zamierzali się zemścić, inni chronili bliskich. Clyde sam nie był pewien czego on chce. Myśli o przeżyciu, te bardzo pierwotne, nakazywały mu uciekać stąd byle dalej, ale czym dłużej przedzierał się przez ruiny, oglądając tę schorowaną, ranną krainę, gdzie wszyscy uwikłani byli w krwawy konflikt, tym bardziej budziło się w nim przeświadczenie, że nie powinni tego tak zostawić. Na tę chwilę nie sposób było orzec jak można zakończyć wojnę bez pokonania jednej ze stron. Chyba nie istniała taka możliwość, a nawet jeśli to musiała być ona poza zasięgiem Kinga.

***

Naukowiec pojawił sie w miejscu zajmowanym przez rodzinę Nathana, by sprawdzić stan zdrowia dzieciaków. Na brudnej, zmęczonej twarzy malował się jakiś nowy wyraz, jakby pod maską zwątpienia i niepewności obudził się na nowo przygaszony już płomyczek nadziei. Ponure wieści przyniesione przez tarczowników nie nastrajały pozytywnie, jednak nauczyciel zachowywał pozory dobrego humoru. Zmierzył małym Morganom gorączkę, zbadał ciśnienie, osłuchał płuca. Ciekawskie oczka śledziły każdy jego ruch, a małe dłonie łapały za przyrządy chcąc koniecznie uczestniczyć w tym co się wokół nich działo. Clyde prawie sie uśmiechał, kiedy dzieciaki zadawały mu niemądre pytania. Odpowiadał im spokojnie i rzeczowo, pomijając skrzętnie fakt, że już wkrótce będzie zmuszony podawać im zwykłą wodę z witaminami zamiast antybiotyków. Cóż, placebo miało niemal taki sam poziom skuteczności co zwykłe lekarstwa, zwłaszcza u osób które wierzyły w jego pozytywne działanie.

Kiedy skończył swoją pracę podszedł do Samanthy bacznie obserwującej jego zabiegi. Kobieta uśmiechnęła się blado. Nie trzeba było geniusza by dostrzec wdzięczność malującą się na jej twarzy, zwłaszcza że lekarz dotąd działał bezinteresownie zadowalając się jedynie mglistą obietnicą zapłaty w przyszłości. King przysiadł się do żony Nathana, roztarł zmarznięte dłonie i nasunął na nie skórzane rękawiczki.

- Dzieciaki mają się nieźle. Choroba pomału ustępuje. - To była w zasadzie prawda, zadziwiające jak młode organizmy radziły sobie nawet z najgorszymi warunkami. Potem dodał już poważniej. - Wkrótce skończą mi się lekarstwa. Jakiś czas mogę podawać dzieciakom wodę i witaminy, ale trudno powiedzieć jak długo będą się bronić same.

- Jestem Ci bardzo wdzięczna. - powiedziała kobieta patrząc w oczy Kinga. - Nie jeden by je sobie zostawił na czarną godzinę. - dodała smutno. - Może zapytamy Tarczowników czy mają jakieś medykamenty? Nie mamy wiele, ale za zdrowie dzieci Jeff i Nathan wygrzebaliby wszystko, wliczając ich broń i amunicję.

- To jest jakaś myśl. Jeśli uda wam się coś od nich dostać mogę dalej poprowadzić kurację. - Z trudem powstrzymywane ziewnięcie przerwało wypowiedź doktora. - Tak czy inaczej mam pewną sprawę. Jesteście z Pinneville, prawda? Znaliście kogoś o imieniu Bisley?

- Dokładnie. - odparła Samantha. - Jesteśmy z Pineville. Muszę Cię jednak zmartwić, bo nie znam żadnego Bisleya. Zapytam męża. Pineville to spora dzielnica, a po upadku Amitiville liczba jego mieszkańców znacznie wzrosła. Uchodźcy musieli gdzieś się schronić… Przykro mi, że nie mogę Ci pomóc.

- A Clarice? To jego żona, podobno miała siostrę w Pinneville, może o niej słyszeliście? - Początkowo niemal wesoły głos po mału wracał do charakterystycznej, ponurej barwy. - Odnalezienie tej Clarice jest dla mnie bardzo ważne. Nie jestem stąd, więc w gruncie rzeczy cokolwiek może okazać się przydatne.

- Clarice? Hmm… - zastanowiła się Samantha. - Znałam jedną Clarice, ale nie miała rodzeństwa i umarła kilka lat temu. Więcej nie potrafię sobie przypomnieć. Jedyna mi znana w Pineville o tym imieniu…

- A mówi Ci coś pseudonim Łapa? Podobno prowadził tutaj jakiś zajazd. Ta Clarice miała się u niego zatrzymać. - Clyde nie ustępował. Może po prostu zadawał nieodpowiednie pytania? Może Cly będzie coś wiedzieć?

- Nie mam pojęcia. Może zapytam Nathana? Może on będzie kojarzył tego Bisleya? - zapytała kobieta niepewnie.

- Tak zrób, a z innej beczki - Naukowiec rozejrzał się, czy przypadkiem latynoska nie kręci się gdzieś w pobliżu, po czym kontynuował. - co możesz mi powiedzieć o Cly?

- Nie tak dawno temu przybyła do Pineville z karawaną kupiecką. - powiedziała Samantha. - Mieszkała w zajeździe w zamian za pomoc w kuchni i przy gospodarstwie. Kilka razy ją tam widziałam. O swojej przeszłości nie powiedziała nam zupełnie nic. Z tego co zauważyłam dobrze szyje i gotuje, ale to nieco zagubiona osoba. Chyba ma problemy z depresją, bo widziałam kiedyś u niej leki na to schorzenie. No i… - kobieta zawahała się. - W sumie to tyle raczej.

- Bierze narkotyki, to chciałaś powiedzieć. - zakończył za nią Clyde. - Z torby zniknęła mi paczka z niebieskimi tabletkami, pewnie domyślasz się, że nie były to cukierki na kaszel.

- Nie jestem w stanie Ci pomóc. - powiedziała Samantha. - Nikt z mojej rodziny tego nie ma, a Cly… sam widzisz jak jest. Siedzi z boku, nie odzywa się za często. Musiała przeżyć coś strasznego. Mogę spróbować z nią pogadać, ale kiedy ostatnio próbowałam nie było odzewu z jej strony.

- Sam z nią porozmawiam. Dowiedz się proszę ile możesz od Nathana. Dobranoc. - King uśmiechnął się na pożegnanie.

Kobieta odwzajemniła uśmiech i powoli ruszyła w stronę męża.

***

Kiedy Clyde przechodził obok ogniska, zaczepił go siedzący obok niego dowódca oddziału tarczowników. Mężczyzna zdjął hełm i kominiarkę odsłaniając twarz z okrutną blizną po oparzeniu na lewym policzku. Na chwilę oderwał się od czyszczenia swojej broni, ogrzewając dłonie nad ogniem.
- He, kolego, podejdź no do ognia. - Rzucił żartobliwym tonem. Gdy King stanął obok niego dodał. - Siadaj, pogadamy, na szlaku trzeba do nieznajomych gębę otwierać, bo człowiek po jakimś czasie zaczyna se wkręcać, że wszyscy to potwory, co tylko marzą, żeby mu gardło brzytwą przejechać. Cygareta? - Zapytał podstawiając mu pod nos otwarte pudełko skrętów.

- Nie palę. - Clyde zignorował pełną zdumienia uniesioną brew. Żołnierz wydął usta przyswajając niecodzienne zjawisko, po czym wytrząsnął papierosa dla siebie i odpalając kontynuował.

- Słuchaj, chłopie. Widziałem, że tam hełm masz z czerwonym krzyżem. Coś za medyka umiesz robić? Robotę dla takiego bym miał.

- Tak, nie noszę go tylko na pokaz. W czym rzecz? - Pytanie zostało zadane dla zasady, ranny człowiek, którego nieśli ze sobą tarczownicy jasno sugerował po co ekipie ktoś znający się na medycynie.

- No widzisz, bo się składa, że mój sanitariusz oberwał mocno. Jakoś go próbujemy łatać, ale nic z tego nie wychodzi. Ja sobie zdaje sprawę, że cudów nie ma i za cztery dni, bez dobrej opieki odwali mi kitę w ruinach. Dziewczynę jego znam, na wiosnę mnie na ślub zaprosili, by mi mała nie wybaczyła… Zresztą już teraz będzie ciężko… Bez ręki, a tu pola do obrobienia… - Westchnął głęboko. - W każdym razie mam propozycje. Nie obrażaj się, nie wiem, czy długo podróżujesz w tej karawanie i czy przypadkiem, nie masz tam kogoś bliskiego, ale wiesz, ja walę prosto z mostu, taki już jestem. Słuchaj, my zrobimy tą trasę w trzy dni, może nawet w dwa i pół, dwa i pół to wytrzyma. Tempo przyciśniemy, późno się położymy i wcześnie wstaniemy. Daje słowo za moich ludzi, że dadzą radę. Mówiłem, że nie możemy wam zrobić za eskortę, ani średnio się widzi oddawanie jedzenia. Ludzie muszą być szybcy i silni, żeby chłopak przeżył, ale bez dobrego medyka, to i tak w pizdu. I tu moja propozycja, nie jesteś wypłosz, a kawał chłopa. Trochę widzę po sprzęcie i ciuchach, że w ruinach widziałeś. Możemy Cię zabrać z nami i za trzy dni będziemy pić piwo i śmiać się z tego pod dachem Enklawy.

Twarz Clyde’a stężała. Oto nadarzała się wyśmienita okazja, by dotrzeć do celu, do tego pod zbrojną eskortą doświadczonych żołnierzy. Wielu na jego miejscu nie wahałoby się ani chwili, on jednak miał wątpliwości.

- A co z resztą? - Ponownie odpowiedź nasuwała się sama.

- Tu z tymi ludźmi? Nie obrażaj się, nie będzie wam łatwo dotrzeć do miasta, a i tak was pewnie nie wpuszczą, o ile w ogóle dojdziecie… - Roadblock zmieszał się trochę. - No! Moja propozycja jest taka. Zostawiasz tą karawanę, ruszasz z nami, mi dajemy Ci ochronę i żarcie po drodze, a na miejscu załatwiamy wejście do miasta… A i niech stracę, dołożę Ci mojego Plate Carriera i tak mam na oku coś nowego. Z płytą z przodu SAPI ją mam, też dorzucę. Na miejscu Cię zaprowadzę do mojego przyjaciela i on da Ci za nią 200-220 gambli, więc stratny w żadnym razie nie będziesz.

Przywódca oddziału Tarczowników wyglądał na zadowolonego z siebie. Wydawało się, że uważa sprawę za przesądzoną, jednak widząc niezdecydowanie na twarzy speca dodał pospiesznie:

- Nie musisz mi się teraz decydować, jak chcesz przemyśleć, ale powiem Ci jedno. Tutaj, tak jak idziecie, to jest pewna śmierć.

Na odchodnym poklepał Kinga po ramieniu, po czym wzywany jękami rannego towarzysza poderwał się z miejsca i opuścił pierścień światła rzucany przez ognisko.

***

Samantha próbowała pomóc specowi, niestety bezskutecznie. Obiecała jednak podpytać Nathana w nadziei, że on będzie potrafił udzielić interesujących naukowca odpowiedzi. Z drugiej strony pani Morgan nieświadomie podrzuciła mężczyźnie trop prowadzący do dziewczyny. Od czasu niefortunnego spotkania na warcie Cly i King wiele ze sobą nie rozmawiali, jednak teraz, gdy okazało się, że latynoska może coś wiedzieć o Clarice, oraz w obliczu zaginięcia worka narkotyków, należało przełamać niechęć. Nie było pewne, czy metaamfetaminę zabrała akurat dziewczyna, jeśli jednak było to prawda, musiał ją powstrzymać nim zrobi sobie krzywdę. Przede wszystkim jednak chodziło mu o sprawę obrączki.

Cly znalazł gdzieś na uboczu palącą zwilgotniałego papierosa. Pocierała nerwowo dłonią zmierzwione włosy, a na widok zbliżającego się doktora zmruzyła oczy i ostentacyjnie odwróciła głowę. Jak na osobę o złamanym kręgosłupie moralnym, potrafiła się obrażać jak pannica z Federacji.

- Nie przeszkadzam? - Clyde próbował brzmieć możliwie przyjaźnie na ile pozwalało mu zmęczenie i nikła chęć do rozmowy z tą konkretną osobą.

Kobieta spojrzała na Kinga spodełba i odwróciła się do niego plecami, przeglądając zawartość swojej torby.
- Przeszkadzasz. - Odpowiedziała stanowczym tonem.

Nie tak sobie wyobrażał początek tej rozmowy. Podszedł jednak do Cly i przycupnął gdzieś obok.
- Muszę z Tobą pogadać, to ważne. - Widząc zerową reakcję na swoje słowa spec westchnął i przekrzywił głowę. Spróbował z innej strony. - Dziękuję za pomoc przy Irze. Dziecko zawdzięcza życie także Tobie.

- Aha. - Powiedziała, po czym na chwilę przestała grzebać w torbie. - Ja nie mogę jej przygarnąć. Zostanie sierotą.

- Pewnie tak będzie, ale zrobiliśmy co się dało. - Spec gorączkowo myślał jak by tu zacząć. Nigdy nie miał problemów z mówieniem, ale teraz sprawa była delikatnej wagi, a zmęczona głowa nie pomagała w myśleniu.

- A tak właściwie, to o co Ci chodzi, Clyde, co? Bo chyba nie chcesz mi gratulować.

- Jesteś z Pinnevllie tak? - Zaczął właściwy temat. - Nie chcę pytać o Ciebie, interesuje mnie ile potrafiłabyś powiedzieć mi o kimś kto mógł tam mieszkać. Pytam w interesie tego kogoś, wiem że… nie przepadasz za mną. - Wyszło strasznie drętwo, ale miał to już za sobą.

- Mieszkałam tam. - Odparła kobieta niechętnie, wracając do poprzedniego zajęcia.

- Znałaś może kogoś o imieniu Bisley, albo jego żonę, Clarice? Kobieta miała jeszcze siostrę, właśnie w Pinneville. - Clyde miał szczerą nadzieję, że dziewczyna nie zapyta, dlaczego szuka właśnie tych ludzi. Niespecjalnie miał ochotę zwierzać się jej ze swojej obietnicy.

- Nie żyją. - Odparła grobowym tonem, świdrując go spojrzeniem.

- Jesteś pewna? Jeśli tak, powiedz mi proszę jak i gdzie zginęli. - Dodał szybko, zbyt oschle niż tego chciał.

- Każdy trochę zginął na tej wojnie, King. - Rzuciła kobieta ze łzami w oczach, po czym ze złością kopnęła torbę, którą wcześniej tak zapamiętale przeszukiwała i szybkim krokiem nie czekając na reakcje speca ruszyła na wyższe piętro budynku.

Clyde westchnął, po czym ruszył za dziewczyną. Pozwolił jej na chwilę w samotności, czekając na schodach przed wejściem do pomieszczenia. Od pewnego czasu spodziewał się, że dziewczyna może coś wiedzieć na temat przeszukiwacza, może nawet była tą zagubioną siostrą Clarice, wnioskując po reakcji. Spec wiele razy przerabiał ten scenariusz w głowie, podczas długich nocy w karawanie, ale teraz gdy wreszcie mógł coś zrobić, zachowywał się jak dziecko we mgle. Wziął się w garść i przestąpił próg pokoju.


Popatrzył na dziewczynę, która siedziała na skraju potrzaskanego piętra paląc papierosa. Na horyzoncie lśniła łuna pożogi. King sięgnął za koszulę wyciągając skrzętnie ukrywaną obrączkę na rzemieniu. Metalowa ozdoba zadyndała na wyciągniętej ręce.
- Poznajesz?

Dziewczyna oderwała wzrok od łuny spoglądając na wchodzącego do pomieszczenia speca.
- Wypie… - Jej głos załamał się, gdy tylko ujrzała obrączkę. - S… skąd to masz? - Łzy popłynęły z oczu dziewczyny niemal momentalnie. Wstała objęła delikatnie obrączkę dłońmi i spojrzała na inskrypcję błyszczącą się w ogniu pożarów. “Clarice i Bisley 20.05.2051”. - Skąd? - Zapytała zanosząc się szlochem.

- Dostałem na przechowanie od Bisleya. Chciał żebym dostarczył ją jego żonie. - Clyde zadrżał mimowolnie. Prawie nie znał łowcy, jednak czas jaki spędził z obrączką, na okrągło przeżywając swoją obietnicę sprawiał, że mężczyzna wydawał mu się kimś bliskim, jakby odległym kuzynem. - Tylko tyle mogłem dla niego zrobić.

Kobieta słysząc to usiadła, chowając twarz w dłoniach. Spomiędzy jej palców, wystawał rzemień z obrączką, która w końcu dotarła do swojego adresata.
- Ja.. ja jestem Clarice.

Spec usiadł pod ścianą, przy wejściu, tam gdzie stał. Mimo całego zmęczenia i upodlenia związanego z szukaniem dziewczyny w końcu poczuł się na swój sposób wyzwolony, jakby pierścionek ciążył mu przez ten cały czas bardziej niż cokolwiek innego. Wielokrotnie zastanawiał się co powie w tym momencie, ale kiedy już stanął przed faktami, miał pustkę w głowie. Długo razem milczeli wpatrując się w horyzont.

- Czy on… - Spróbowała zapytać kobieta załamanym głosem. Po chwili jednak, wiedząc, co się wydarzyło dodała. - Jak to się stało?

- Gangerzy. Bisley złapał mnie na stopa, gdzieś pod Pittsburghiem. W połowie drogi do Cincinnati wpadliśmy w pułapkę. Doszło do strzelaniny. - Naukowiec starał się zachować rzeczowy ton. - W pewien sposób zawdzięczam mu życie. Byłem mu winny tę ostatnią przysługę. To było prawie osiem miesięcy temu.

Kobieta nic nie mówiąc pokiwała głową.
- Chciałabym zostać sama.
 
Dziadek Zielarz jest offline  
Stary 25-04-2014, 11:40   #66
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Randall był zadowolony z targu z Tarczownikami. Ci próbowali go z początku orznąć ale krótka argumentacja i pokazanie, że nie tylko on da sobie radę bez gamblingu poskutkowało lepszą ofertą. Trochę gorzej było z Lynxem, niechętnie rozstał się z lornetką ale potrzebował pestek. Jedzenie było kluczowe a flara mogła się przydać, noktowizor lubił szwankować a wszelkie bestie i mutki najchętniej walczyły w ciemnościach. Fray wolał walczyć na swoich warunkach. Zadowolony podszedł do Clyde'a i bezceremonialnie klapnął przy nim. Musieli obgadać parę spraw a po za tym naprawdę polubił rozmowy z Kingiem.
- Normalnie te rozmowy co biwakowe nam wejdą w krew. Sprawę mam, masz czas doktorku?
- Nie, czekam na pilny telefon… - King zagapił się gdzieś za horyzont. Rozmowa z Samanthą przyniosła więcej niewiadomych niż odpowiedzi, ale tak to już było, gdy człowiek próbował mieszać się w sprawy obcych ludzi.
Żołnierz wyciągnął z kieszeni naboje .38 i podał murzynowi.
- Mały prezent, dostałem w ramach premi od Lynxa. Dla Ciebie będzie to pewnie pragmatyzm i wstęp do prośby ale trzymaj.
- .327 Federal Magnum to to nie jest, ale nie będę marudził. - Ton jakim wypowiedział to czarnoskóry doktor brzmiał jakby po mału przyswajał sobie żołnierską, niedbałą manierę. - Z jaką to sprawą tym razem przychodzisz?
- Do Competitora pasuje. Pierwsza sprawa to czy mógłbyś potem znowu zerknąć na mój noktowizor? Przyda się przy wartach.
- Znowu go zepsułeś? - Spec pokręcił głową, uśmiechając się kącikiem ust. - To delikatny sprzęt. Zgoda, zajrzę do niego.
Fray się zaśmiał.
- Wiesz tak to jest, w końcu jestem tylko małpą z wielką brzytwą.
Wyciągnął z plecaka noktowizor i podał specowi.
- Druga sprawa to M3. Mam już naboje do swojego karabinku a ten razem z Twoimi nabojami dałbym Ezechielowi. Pasuje?
- Pro publico bono, jak mniemam? - Archaiczny zwrot przypłynął z niebytu pamięci.
Fray na chwilę się zawiesił, jak przy pierwszej poważnej rozmowie z murzynem. Twarz wyprana z emocji, wzrok wbity w jeden punkt, brak jakichkolwiek ruchów. Po chwili odżył i się odezwał.
- A nie jest tak? Wszyscy robimy coś dla ludu.
- Chciałbym żeby tak było. Cóż, nie będę się szarpał o garść naboi, skoro macie pilnować mój tyłek.
- Z mojej i Staruszka strony tak jest. Z Twojej jak widzę też. I to prowadzi nas do trzeciej kwestii. Co robimy z klamką?
Fray niedbałym ruchem wskazał na wytłumiony pistolet speca.
- Coś trzeba jeść, czyż nie? Jeżeli tarczownicy byliby skłonni sprzedać za niego jedzenie, czy lekarstwa, to chyba niezły biznes. Chyba że akurat zbywa Ci na sucharach.
- Ostatnie jedzenie jakie miałem zjadłeś ze mną na pół. A co do klamki to jest ciekawa sprawa. Najpierw Ty go zdobyłeś, potem po motywie z opadem ja a potem Ci go dałem.
Fray znowu się zawiesił na parę sekund z charakterystyczną miną dla tego stanu.
- Wiem, to naprawdę dobry pistolet, ale rozumiesz, że dla Ciebie kolejna broń to raczej zbędny luksus, a jedzenie przyda się wszystkim. Chyba, że Ci goście z Nashville nie mają niczego do zaproponowania, jeszcze z nimi nie gadałem.
- Klamka mi się przyda. Bez jedzenia parę dni przetrzymamy, a nabój może nas uratować, dlatego chciałbym go mieć. Może zrobimy tak - jak masz wystarczającą ilość broni i amunicji to go wezmę. Mam tylko dwie dawki morfiny i materiały opatrunkowe. Dam Ci jedną morfinę bo też się znam na pierwszej pomocy a Ciebie może nie być w okolicy. W bezpiecznym miejscu to co zostanie nam z tego pistoletu podzielimy na pół sprzedając go. A jak morfinę wykorzystasz nie będę się czepiał i chciał zwrotu gambli. Strzykawkę też mam, nową ze Zgniłego Jabłka.
- Bandaż sobie zostaw, póki co mam zapas. Swoją drogą, jeśli ta gadka z hibernatusem jest prawdziwa, kiedyś musiałeś być chyba jakąś przekupą. - King wyszczerzył zęby w uśmiechu, jednak po chwili spojrzał badawczo na twarz Fraya. - Naprawdę pochodzisz z czasów przed wojną?
Fray przez pierwszą część wypowiedzi siedział totalnie na luzie. Owszem strzelba była na zawieszeniu pod ręką a kaburę miał odpiętą ale był spokojny. Gdy King zapytał o jego pochodzenie rozejrzał się bardzo uważnie czy nikt nie jest w zasięgu słuchu. Dopiero wtedy odpowiedział.
- Tak.
- Z którego roku? - W głosie Clyde’a pobrzmiewało szczere zainteresowanie.
Mina i ton głosu Randalla się zmieniły i to na takie z którymi nikt z karawany nie miał styczności.
- Nie pamiętam. Hibernacja wyczyściła mi pamięć.
- Do zera? Ludzki umysł nawet w tak ekstremalnych warunkach nie powinien się zupełnie wyłączyć, obudziłbyś się wtedy jako warzywo.
Ciągle miał dziwny jak na niego ton i mimikę nie pasujące ani do Fraya “Wporządku Kolesia” ani Fraya “Psychopaty” czy Fraya “Zawieszonego”. Chwilę zmagał się sam ze sobą.
- Nie pamiętam faktów. Znałem zajebiście taktykę, potrafiłem walczyć… Czy czasem znałem pewne fakty. Jak te z konwencją. Nie pamiętam jednak kim byłem wcześniej. Po za tatuażem. Nie chce pamiętać. Nie chcę tego szukać.
- Tatuażem? - King śledził uważnie zmiany w zachowaniu Randalla, ale najwyraźniej nie dawał tego po sobie poznać, jakby nie chciał zapeszyć.
Randall nawet specjalnie na niego nie patrzył, tyle ile w normalnej rozmowie.
- Marines. Semper Fi. Nie widziałeś? Przedwojenny tatuaż.
Żołnierz zdjął sweter i podwinął rękaw koszulki ukazujący tatuaż
- Zawsze Wierni. Pewnie od razu wzięli Cię do Posterunku. Właśnie, gdzieś ty się wybudził? W jakimś pokręconym ośrodku badawczym? Na Froncie?
- Powinienem Ciebie zabić.
Randall mówił tym samym tonem ale po sekundzie czy dwóch sam parsknął śmiechem i kontynuował.
- Tak bardziej serio, to z 80 kilometrów od NY. Faktycznie obudził mnie Posterunek i pracowałem dla niego. Stąd z Lynxem słyszeliśmy o sobie, szczególnie, że robiliśmy w tej samej branży.
- Przyznam się szczerze, o Froncie i Posterunku mam bardzo mgliste pojęcie, tyle co każdy słyszał, o Molochu i jego potworach. - Teraz na twarzy Clyde’a zagościł wyraz skupienia, jakby próbował sobie coś bezskutecznie przypomnieć. - Naprawdę nigdy nie zastanawiałeś się skąd pochodzisz, kim jesteś? Nie żeby to coś miało zmienić, ale… naprawdę nigdy?
- Często. Kiedyś. Ciągle.
- Udało Ci się coś ustalić?
- Nie próbowałem.
Znowu zamilkł na chwilę, dosłownie parę sekund.
- Nie chciałem.
- Ja próbowałem… - Głos speca zadrżał, po czym zamilkł.
- I jak poszło?
- Cóż… kiedy jedyne wspomnienia jakie się ma wyglądają jak folder, można zacząć mieć pewne podejrzenia. Dokładnie pamiętam tylko dni po tym jak bomby zmiotły stolicę, wcześniej tylko urywki. Ty chociaż wiesz, że byłeś zahibernowany…
- To jak się… Skąd masz najświeższe, pełne wspomnienia?
King skupił się, zamknął oczy i zasłonił je dłońmi. Trwał tak w bezruchu dobre kilka minut, po czym potarł nerwowo głowę i spojrzał przed siebie.
- Dni po wybuchu. Fale uchodźców. Pamiętam, że szukałem swojej rodziny, ale nikogo nie mogłem znaleźć.
Randall w tym czasie ponownie się ubrał, położył strzelbę pod ręką i oparł się o resztki ściany. Czekał patrząc w punkt. Jednak po słowach Clyde’a od razu odpowiedział.
- Ile miałeś wtedy lat?
Po sekundzie dodał.
- Tak z grubsza.
- Ze trzydzieści.
Randall spoglądał z autentycznym zdziwieniem i zaciekawieniem. Wydawało się jednak, że brał taką odpowiedź pod uwagę. Ponownie jednak zapatrzył się przed siebie.
- I potem jak sprawdzałeś na ile jesteś człowiekiem co Ci wyszło?
Clyde milczał. Wydawało się, że słowa Fraya z trudem docierają do świadomości mężczyzny. Naukowiec pogrążył się w myślach, a kiedy wreszcie odpowiedział zdawał się mówić bardziej do siebie niż do strzelca.
- Nie wiem. Nie mam żadnych widocznych mutacji, wszczepów... chyba też, reakcje w normie... Tylko strzępy pamięci, a potem morze ognia. I ludzie wokół mnie, obcy ludzie. - King skupił w końcu uwagę na Randallu.
- Potem powiedzieli mi, że z Waszyngtonu nikt nie przeżył, że musiałem wydostać się z bunkrów jeszcze przed bombardowaniem. Myślałem, że zanik pamięci to tylko szok pourazowy, zwykła paranoja, ale żadne proszki uspokajające nie pomagały. Wszyscy traktowali mnie normalnie, jak obcego, ale normalnie. Teraz sam nie wiem, może faktycznie po prostu mi odbija…
- Możliwe. A możliwe, że nie. Nie wszystko da się zrozumieć.
Fray rozejrzał się.
- Wybacz doktorku ale muszę zająć się wartami. Coś nasi długo nie wracają. Pogadamy innym razem.
Żołnierz wstał, gdy schylił się po plecak zamarł jednak.
- A żeby nie stracić opinii totalnego pragmatyka i skurwiela mam prośbę. Mógłbyś w wolnej chwili, rozumiem, że nie dziś, zerknąć na parę moich rzeczy? No i mam żarcie do podziału.
- No tak, opinia. - Clyde po chwili wrócił do zwyczajnego tonu, ale przez jakiś czas na jego twarzy malował się nieodgadniony wyraz. W końcu westchnął i dodał. - Zobaczę co da się zrobić, ale nie dziś. Może jutro pomożesz mi z tymi łuskami... - Randall już go nie słuchał. Jakby nigdy nic szedł przed siebie pogwizdując.

Znowu w swoim radosnym nastroju szybko ustalił nowe warty i usiadł z boku ze swoim radiem.
- ...wsparcie... Umieramy!
- Bravo... odmawiam!
Strzępki rozmów meldunków przemierzały ruiny i rozbijały się o jego zimny spokój. Nie miał nic wspólnego z niedaleką masakrą więc go nie cieszyła. Przejmować się przestał dawno. O ile kiedyś potrafił.
- Bishop ty skurwysynie!
- Brudasy... Ranni...
- Ojcze nasz, któryś jest...
Modlitwę przerwał wrzask, rozpaczliwy, nieludzki.
- Kurwa! Urwało mi nogę!
Po dobrych dwudziestu minutach Randall wyłączył radio i podszedł do Violet.
- Złapałaś coś? Bo ja nic sensownego.
Spytał pokazując krótkim ruchem głowy na radio.
- Kolega też radiowiec? - Zapytała dziewczyna z uśmiechem podając Randallowi dłoń.
- Służyłem ale nie na łączności. A w tej zbieraninie nie ma nikogo lepszego. - Żołnierz wskazał ruchem głowy na swoich towarzyszy.
- Randall.
- Jestem Violet. - Powiedziała, wskazując naszywkę z imieniem na mundurze. - Wina sprzętu, że nic nie łapiesz. Jak będziesz w Nashville załatw sobie coś większego. No i odporne… - Podniosła palec do góry w ostrzegawczym geście, wsłuchując się w szum wydobywający się ze słuchawek. Fray spokojnie przeczekał aż radiooperatorka spróbuje coś złapać. Przez kilka minut milczeli, gdy kobieta nasłuchiwała najnowszych wieści. W końcu oderwała się od odbiornika, uśmiechając się.
- Nasi zatrzymali brudasów, dobre wieści.
- Chociaż tyle. Da nam to szansę się przekraść krótszą drogą?
- W sensie walić na wprost do Misji? Ja bym spróbowała, ale Roadblock nie będzie chciał, jak go znam.Zresztą… - Kobieta zamyśliła się na chwilę. - Te walki, Opad, cała reszta.. to może być kolejna ofensywa. Urządzili nam jedną na wiosnę i gdyby nie pojawienie się Cotarda, to byśmy pewnie teraz nie gadali. Tylko, że to nie trzyma się kupy…
- To znaczy?
- Idą w stronę Misji Ojca Gianni. Nigdy nie atakowali stamtąd, bo i po co ojczulkowi klasztor burzyć. Zwyczajnie, tam gówno dla nich jest. Zawsze obchodzili to miejsce bokiem i szturmowali na Nadzieje, albo w ogóle rzekę, żeby się do Nashville dostać. A teraz jakby chcieli klechę przypiec. Wprawdzie po drodzę ostro załatwili kilkunastu chłopaków, ale dalej jakby bez sensu.
Fray chwilę myślał.
- Może chcą załatwić zaplecze medyczne? A może dał nie temu co trzeba schronienie? Bo tym się głównie zajmował.
- Wiesz, to całe gówno trwa już prawie dwa lata, albo nawet i więcej zależy od kiedy liczyć… - Kobieta zadumała się na chwilę. - Teraz już nie będzie neutralnych. Jeśli chcesz znać moje zdanie, to zarówno nasi, jak i tamci są już zmęczeni całym tym syfem. To niedługo się skończy, ja mówię, że jeszcze przed zimą, ale reszta patrzy na mnie, jak na wariatkę. Przed zimą… Albo my, albo oni.
- Sądzisz, że dojdzie do pokoju czy szturmu wymuszonego wizją głodu?
- Na pokój był czas rok temu, teraz nie sądzę. Zresztą, ciekawe, co to zmutowane potworki żrą. Ledwo jaką ziemię mają do uprawy w Strefie, ale mimo tego nie wyglądają na jakieś wychudzone.
- Co Ty Violet pieprzys?. - Do rozmowy wtrącił się Vincento - niski brunet o śmiesznym akcencie. - Po pierwsze żadnego rostrzygnięcia przed wiosną nie będzie, bo na zimę się nie walczy, a po drugie…
- To co powiesz o tym? - Zapytała kobieta pokazując łunę na horyzoncie. Rzeczywiście sporadyczne, ale ciągłe strzały nie cichły odkąd znaleźli schronienie.
- Lokalny konflikt. - Z uśmiechem odparł tarczownik. - A po drugie żreją grzyby. Dlatego nie głodują. Gdzie oni je uprawiają, to nikt nie wie, ale to fakt. Kiedyś chłopaki przydybali jakąś ich karawane z transportem i właśnie w skrzyniach mieli te pieczarki. Podobno syfiaste, ale nietrującę.
Kobieta spojrzała na niego z rozbawieniem.
- Jak Ty kurduplu czasami pierdolisz głupoty.
Fray uśmiechnął się, skinął głową i odszedł. Starym wojskowym zwyczajem wolny czas chciał poświęcić na sen. Nie wiadomo kiedy będzie druga taka okazja.
 
Szarlej jest offline  
Stary 01-05-2014, 23:23   #67
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu

21.11.2056
03:17


Gładziła palcami obolałe skronie.
Miała dwadzieścia parę lat, dokładnie ile wiedziała tylko jej matka, której mgliste wspomnienie trzymała gdzieś w najdalszych zakątkach pamięci. Chyba była wysoka i chyba jej włosy były kręcone. Ojca nie pamiętała, ale ktoś kto znał życie lepiej, powiedział jej, że mądrzej jest go nie szukać. Nawet jeśliby chciała, to nie miała by pojęcia, jak zacząć. Nikt ich nie znał, mało kto chciał poznać ją.
Nazywała się Clarice, a przynajmniej tak było napisane na porwanym skrawku papieru, który ktoś wcisnął jej do kieszeni. Cztero, albo pięcioletniej dziewczynce porzuconej na progu miejskiego szpitala Nashville. Teraz na to miejsce wołają Misja Ojca Gianni. Wychował ją sam Ojciec, jeszcze długo przed tym, kiedy kazał tak na siebie wołać po powrocie z frontu, gdzie jak sam mówi odnalazł swoje duchowe przeznaczenie. Role kaznodziei i zbawcy ruin, jaką dał mu sam Pan Bóg. Często o tym mówił, kiedy w późniejszych latach Clarice pomagała w szpitalu, jako pielęgniarka. Razem z innymi budowali reputacje tego miejsca – Misji, bezpiecznej przystani wśród ruin. Była tam, dziecko tego gorszego boga, uczyła się tam fachu, widoku rannych i bezsennych nocy. Nie wszystko dało się znieść, czasami więc musiała uciec gdzieś na chwilę.
Wołali na nią Cly, sama o to prosiła. Nie miała nazwiska, póki nie poznała młodego Przeszukiwacza z iskierką radości w oczach. Wcześniej, zanim się pojawił czuła się jakaś niekompletna. Bez prawdziwej rodziny, której na długo nikt nie mógł jej zastąpić, bez wiedzy kim jest i skąd pochodzi, bez celu, bez pomysłu, bez nazwiska nawet, gnająca już wtedy głupio przed siebie. A Bisley sprawił, że się zatrzymała. Na chwilę zwolniła, pod koniec upalnego maja, kilka lat temu. Pamięta jak on ukląkł przed nią, w starej wieży ciśnień, gdzie czasami razem przesiadywali. Powiedział, że jest jego cudem, najlepszymi chwilami, które wydarzyły mu się w życiu. Że dla niej chodził w ruiny, aż w końcu nie odłożył wystarczająco gambli i nie znalazł dwóch takich samych pierścionków. Miejscowemu kowalowi zlecił wykonać na nich napis „Clarice i Bisley 20.05.2051” – data, w której miał jej się oświadczyć, tak był pewny swego. Zabawne, tyle razy się przyglądała jego obrączce, a dopiero teraz w ogniu łuny walk na południu zauważyła, że grawera z jej imieniem jest trochę przekrzywiona. Uśmiechnęła się smutno. Zawsze z nią była katastrofa.
Żyli razem, mimo świata i ze światem. Próbowała, tak normalnie i wytrzymała prawie pół roku, gdy w końcu znów okazała się głupia i słaba. Kolejny raz, jak robiła to dawniej, jeszcze długo przed nim, o szarym świcie wyszła z ich wspólnej klitki w mieszkalnym kontenerze w rejonie enklawy Nashiville. Wyszła i pobiegła, a później nie mogła się zatrzymać. Klej, amfetamina, czasami Tornado. Byle szybciej, byle dalej.
On jednak mimo, że próbował, nie był w stanie dotrzymać jej tempa.
Nie wiedziała dlaczego im to robiła. Dlaczego sobie, to czasami zdawało jej się, że rozumie, ale dlaczego mu, nie mogła pojąć, gdy tak siedzieli, bądź już z braku sił leżeli oboje na zapuszczonej podłodze, łapczywie przytulając się do siebie i płacząc w paraliżującym smutku, obiecując sobie nawzajem, że już na pewno nigdy więcej.
Że nie krzykną, że nie zranią, że nie uderzą, że nie zdradzą, że nie zaćpają, że wszystko będzie dobrze.
Ciężko powiedzieć, kogo chcieli oszukać.
W końcu On znalazł siłę. Zawsze był lepszy od niej. Wieczorem, kiedy ona wstrzykiwała sobie w żyłę jakieś tanie świństwo, które kupiła od miejscowego handlarza, on wstał z brudnego barłogu, spojrzał jej prosto w oczy i powiedział, że już dłużej nie może. Nie miał już tej iskierki. Wtedy nie zwróciła na to uwagi, odpływając w milczeniu. Jeszcze tylko podała mu zakrwawioną strzykawkę. Następnego dnia nie mogła jej znaleźć. Szukała jej wszędzie, miotając się w bezsilnej histerii. Jego zaczęła szukać dopiero trzy dni później. W końcu Łapa jej powiedział. Bisley zabrał się z karawaną ruszającą na północny wschód. Kazał jej przekazać, że musi odejść na jakiś czas, ale że wróci i będą znów ze sobą. Zwolnią, staną w miejscu. I znów będzie upalny maj.
Wziął ze sobą tylko długi karabin i kilkanaście naboi. Znalazł kiedyś w ruinach szafę pancerną z tych, które przed wojną służyły do przechowywania broni i amunicji, zaraz przed tym kiedy zaczął nałogowo brać. Nie mógł sobie z nią wtedy poradzić, więc tylko oznaczył na mapie i obiecał, że kiedyś po nią wróci. Kiedyś jednak przez długi czas nie nadeszło. Czasami, będąc na haju śmiali się z tego, że to ich skarb, który czeka na odkrycie. Później kiedy zaczęło im brakować na towar, Bisley miał tam iść, ale cały czas twierdził, że zgubił mapę, a bez niej nie znajdzie. Jakoś uwierzyła, a zresztą mieli dużo na sprzedaż, łącznie ze sobą samymi.
Tamtej nocy chyba poszedł. Przynajmniej, po długich namowach pożyczył od Łapy palnik i wrócił z karabinem oraz kilkoma paczkami amuzji. Dużą część musiał oddać Łapie, sam wziął podobno tylko kilkanaście naboi. Jej zostawił resztę, a trochę tego było. 12.7 mm – rzadki pocisk, który sprzedany w dużych ilościach odpowiedniej osobie mógł zapewnić dobry start, bądź tyle narkotyków żeby w końcu zaćpać się na śmierć. Bisley oczywiście przewidział, że rzuci się łapczywie na drugą opcję, choć w sumie nie trzeba było do tego wielkiego myśliciela i zabronił Łapie oddawania jej nawet jednego naboju, dopóki nie udowodniła mu, że jest czysta. Błagała, prosiła, groziła, oddawała się. Nic nie skutkowało. Aż w końcu przestała brać. Z dnia na dzień, kiedy przed lustrem zauważyła zmiany w swoim ciele.
Była w ciąży. Wiedziała, kobieta wie takie rzeczy, że z Bisleyem.
Będą mieli dziecko. Spakowała resztki swojego dobytku i z karawaną myśliwych ruszyła do Misji. Na kolanach błagała Gianniego o pomoc. Zgodził się. Zamknął ją w pomieszczeniu bez okien, karmił, opiekował się, przysyłał lekarzy. Ona miała tylko nie brać. Udało się. Nic co spotkało ją później w życiu, nie było równie przerażające, ale udało się. Kiedyś w końcu obudziła się, któregoś dnia o poranku i nie czuła rozsadzającego od środka głodu. Wiedziała, że się udało, że jedyne, co zostaje to czekać na Bisleya z jego potomkiem na rękach. Wiele dni spędzała wyobrażając sobie ten moment, który miał nigdy nie nadejść.
Dziecko urodziło się dwa miesiące przed terminem. Pamiętała tylko ból i swój krzyk, że jeszcze nie teraz, że nie czas. Dziewczynka żyła dzień. Cly nie zdążyła jej dać imienia.
Kilka tygodni później wróciła do Enklawy. Poszła do Łapy, podwinęła rękawy i pokazała tylko stare blizny. Mężczyzna przyniósł jej kilkadziesiąt naboi. Poinformowała kilka osób, gdzie się udaje, swoją obrączkę oddała Gianniemu na przechowanie i z najbliższą karawaną ruszyła do Pineville. Pierwszy raz w swoim życiu.
Musiała zostawić za sobą wiele miejsc. Nie chciała patrzeć na Misje, ani na Nashville. Za pomoc w prowadzeniu motelu, wynajęła mały pokój na poddaszu. I znów zaczęła biec.

***

Clarice stała w ciemnościach trzymając w rękach swój gruby dziennik, który z przerwami prowadziła przez ostatnie kilka lat. Głupie, mało kto tak robił, ale ona czuła potrzebę. Stała nad śpiącym Kingiem, wpatrując się w spokojnie podnoszącą się klatkę piersiową mężczyzny. Zabrał jej resztę nadziei. Powód, żeby każdego dnia wstawać i iść dalej. By wierzyć i czekać.
-Tylko tyle mogłem dla niego zrobić.
Tylko tyle? Gniew rozsadzał ją od środka. Zacisnęła mocno zęby. Na jej oczach ratował ludzi, nie pozwalał im umrzeć, ale zawsze pytał wcześniej o gamble. Tylko to go obchodziło. Znała Bisleya, nawet dobrze nie umiał skłamać, obiecać, że później, że już tam za zakrętem miał swój schowek i odda mu wszystko, byleby ratował, furę gambli. Włożyła rękę do poszarpanej kurtki, obejmując wychudzoną dłonią zimny kształt rewolweru. Pożyczyła go późnym wieczorem od Samanthy, mówiąc jej, że boi się stać na warcie bez niczego, czym mogłaby się bronić. Wyciągnęła go, przyglądając się stalowej konstrukcji w łunie światła.
Odciągnęła kurek z cichym trzaskiem, chodź nie była pewna, czy to konieczne, żeby wystrzelić. Przystawiła broń do jego skroni, prawie ją dotykając. Lufa drżała delikatnie.
- Gangerzy. Bisley złapał mnie na stopa, gdzieś pod Pittsburghiem. W połowie drogi do Cincinnati wpadliśmy w pułapkę. Doszło do strzelaniny.
Cały on. O każdego dbał bardziej, niż o samego siebie. Z oczu mimo woli popłynęły jej łzy.


- W pewien sposób zawdzięczam mu życie. Byłem mu winny tę ostatnią przysługę.
Do końca został naiwnym chłopakiem, wierzącym, że coś może zmienić. Że jakiś przypadkowy podróżnik na trakcie przejedzie kilkaset mil, bo go po prostu poprosił. Gdyby ona miała choć ćwierć jego entuzjazmu, gdyby nie była tak durna i zapatrzona w siebie. W swój smutek i zło.
- To było prawie osiem miesięcy temu.
Odszedł od niej dokładnie 539 dni temu. Clarice każdy dzień odznaczała małą kropną na marginesach zeszytu. Na początku, co dziesięć sumowała, później po 50, na końcu już po 100. Nie było dnia, żeby o nim nie myślała. Właściwie to nie było godziny. I za każdym razem, czuła jakby znowu jej czegoś brakowało, jakieś cząstki, bez której nie mogła prawie, że oddychać. Równowagę przywracała jej myśl, że po nią wróci.
Uklęknęła nad śpiącym Clydem. Jeszcze przez dłuższą chwilę się mu przyglądała, aż w końcu położyła na jego klatce piersiowej pamiętnik, a obok głowy swoją torbę sanitariuszki.
Bisley, kochanie znów uratowałeś mu życie.

***

Znalazła ją rano, wracająca z polowania grupa. Leżała na plecach, jakieś dwieście metrów od budynku, w którym schronili się pozostali. Obok niej rewolwer. Martwą dłonią kurczowo przyciskała do serca zawieszoną na rzemieniu obrączkę. Pocisk rozerwał jej skroń, nie naruszając jednak twarzy.
Uśmiechała się.


21.11.2056
07:23

Dudniąca ulewa zagłuszała ciche szepty uchodźców, stojących kołem dookoła zwłok Clarice. Strugi wody żłobiły koryta w błocie, omijając jednak zastygła sylwetkę. Ciężkie chmury zasnuły niebo, topiąc okolicę w deszczu. Wszyscy stojący na zewnątrz, już po kilku minutach byli kompletnie przemoczeni. Kanonada na południu, nie znając przerwy wciąż rozbrzmiewała pomiędzy pojedynczymi uderzeniami piorunów.
- Musimy ją pochować. – Powiedziała Samantha, stojąca nad martwą Cly, ledwo przebijającym się przez burze głosem. Obok niej z ręką na ramieniu żony stał Nathan. Jeff opierał się o karabin dając odpocząć rannej nodze. Gromadka dzieci razem z Irą została w budynku pod opieką Marii.
- Skąd miała broń? Nie miała jej wcześniej… Jestem pewien, że nie miała. – Powiedział King ściskając pod odpiętą kurtką zeszyt, który zdążył wcześniej tylko przekartkować. Pamiętnik tłumaczył powody Clarice i oskarżał posłańca ze złą wiadomością.
- To mój… Pożyczyłam jej. – Powiedziała Samantha. – Bała się pełnić wartę bez niego…
- Musimy ruszać. – Przerwała jej Violet, na wskazując na nieruchome ciało Cly, a później na rannego tarczownika, przykrytego pałatką. – Jej już nikt nie pomoże, a dzieciak ma jeszcze szanse.
- Pochowamy ją. – Wycedziła przez zaciśnięte zęby Samantha.
- Czo Ty gówno rozumiesz, kobieto?! – Rzucił zdenerwowany Vincento, wstając od noszy z rannym. Strugi deszczu obmyły z jego twarzy krew i ślady walki z ostatnich dni. – Ten chłopak umiera, a ta już trup, kompletny! Pierdole to, iść z tymi popaprańcami przez ruiny i dać się zakatrupić później za jakieś takie pierdy. – Zwrócił się w stronę swojego dowódcy, który do tej pory nie powiedział ani słowa, szukając zadaszenia w pobliskich ruinach. – Road.. Pieprzyć to, a nie nam z nimi zdychać, po kiego my tu jeszcze siedzimy, co?
- Bo wam zapłaciliśmy. – Powiedziała Samantha z celując palcem wskazującym w Tarczownika. Jej głos trząsł się z emocji, a twarz poczerwieniała z nerwów i zimna.
– Zapłaciliśmy wam za dzień eskorty i nie ruszymy, póki jej nie pochowamy, rozumiesz gówniarzu?! I niech żaden z was się nie waży się nawet odezwać! – Dodała wściekła, patrząc na milczącego Randalla.
- Ja tam gówno z tego dosta… - Chciał odciąć się chłopak, kiedy wszystkim przerwał Roadblock.
- Morda. Violet, Vincento. Weźcie łopaty z wozu i pomóżcie im kopać. Cygan, za mną. Sprawdzimy drogę. Będziemy tu za godzinę. Jak się nie pojawimy, ruszajcie bez nas. Violet zna drogę. – Zakomenderował wyjmując z plecaka złożone urządzenie. Wayland przyjrzał mu się, rozpoznając profesjonalny wykrywacz metali. Mógł okazać się przydatny, jeżeli rzeczywiście miny są takim zagrożeniem o jakim mówił Silny. Na razie nie natknęli się prawie na żadną. Jednakże teraz, tak blisko celu, nie powinni tracić czujności.


21.11.2056
13:46

Szli już od kilku godzin. Nie ustający deszcz i wydarzenia o poranku sprawiły, że nie odzywali się zbyt wiele. Wyszli z rejonu Pogorzeliska zagłębiając się w porośnięte karłowatą trawą i wynaturzonymi drzewami ruiny. Być może przywitaliby tą odmianę z ulgą, gdyby nie to, że wóz kilkukrotnie grzązł w powiększającym się z godziny na godzinę błocie. Sam trakt również nie napawał optymizmem. Wielokrotnie musieli kilofami i łopatami wytyczać nowy szlak pomiędzy gruzowiskiem, by móc przeprawić się choć trochę dalej. Wcześniej już trzymając się w marszu powiewających na wietrze, poszarpanych, czerwonych płócien było ciężko. Teraz transport wozu załadowanego narzędziami, rozebraną na części bronią, workami z solą i co najważniejsze mięsem zabitego mięśniaka urósł do zbiorowej katorgi. Dzieciaki płakały i krzyczały, póki Samantha nie usadziła ich na pace i zasłoniła przed deszczem za pomocą znalezionej gdzieś płachty. Malce jeszcze przez chwilę narzekały, póki Nathan nie dał im kilku zaimprowizowanych zabawek, które przygotował wczorajszej nocy, czekając na powrót swojego najstarszego syna.
- Ty, Ty.. Snajper. - Jake wolnym krokiem zbliżył się do Lynxa. - Młody mi powiedział, że znaleźliście jakieś trupa na polowaniu, który miał ze sobą trochę .308. Są na sprzedaż? Bo chyba on to już mu się nie przydadzą, nie?
- Mam, z siedemnaście sztuk, potrzebujesz? Żarcia mamy już sporo. – Wayland skazał na mięso przygotowane do peklowania przez panią Morgan i Marię. - A co możesz mi zaoferować Przeszukiwaczu? - ton głosu snajpera był chłodny, jakby chciał podkreślić swój dystans do Jake’a.
- Że jak zaczną na nas napierać, to będę im się odgryzał. Albo w Nashville, coś mogę dać. - Odpowiedział mężczyzna szczerząc zęby i poklepując przypasanego do plecaka Rugera.
- Nie obraź się ale wolałbym coś bardziej wymiernego, póki co marnym jesteś wsparciem. – Mężczyzna próbował coś powiedzieć, ale Givens nie dał mu dojść do słowa. – Podobnie jak twoi znajomi Tarczownicy, handel z nimi to czyste zdzierstwo. W sumie nie dziwię im się, ale nie rozumiem dlaczego Ty spodziewasz się innego traktowania? Uratowaliśmy Ci dupę, nie wystarczy? Zresztą i tak pewnie nie pójdziemy prosto do Nashville z Tarczownikami, bo i tak nas nie wpuszczą.
- Po pierwszym strzale tego pożałujesz… - Wycedził kierując się na tył karawany. - A naboje zedrę z twojego durnego trupa. - Dodał, upewniając się, że tamten nie słyszy i szybkim krokiem oddalając się od snajpera. Mijając speca przez przypadek go potrącił, ale nie zwrócił na to uwagi.
Clyde ciężko łapał oddech, przygniatany przez swój dużych gabarytów plecak. Starał się jednak maszerować dalej i nie myśleć o niczym. Muzyka w słuchawkach starej MP3 miała pomóc, ale chyba się jej nie udawało.


Jednak, gdy tylko przymknął oczy, natrętnie uderzały go obrazy z kilku dni, które niezmiennie za każdym razem kończyły się widokiem martwej Cly… Clarice. Przetarł dłonią twarz zostawiając na niej brudną smugę. Nie był pewien, czy nie zawiódł Bisleya. Nie był pewien, czy można w ogóle zawieść kogoś, kto jest martwy od ponad pół roku.
- Mogłem, zostać przy fizyce. – Wysapał próbując odpędzić od siebie męczące go myśli. Będący obok Randall, również nie wyglądający najlepiej, brudny, przemoczony i po kostki w błocie, jednak wciąż zdeterminowany by pchać wóz dalej spojrzał na niego przelotnie.
- Wtedy byłbyś już najprawdopodobniej martwy – Wycedził mężczyzna, szukając nogami podparcia by ruszyć chwilowo zakopany ciężar do przodu. – Pomóż lepiej.
Clyde z ulgą zrzucił plecak, podając go idącej obok Marii, by razem z pozostałymi po raz kolejny popchnąć wóz. Nathan, Jake i utykający Jeff ciągnęli ładunek, a będący z tyłu Clyde, Wayland, Randall i Ezechiel próbowali wprawić go w ruch. Idąca obok Maria ustawiała pod jego kołami deski, by ładunek nie grzązł w błocie. Po chwili dołączyli do nich do tej pory idący z przodu Vincento i Violet, odkładając nosze z rannym. Cygan z Roadblockiem byli jakieś kilkaset metrów przed nimi robiąc za czujkę i oznaczając, bądź wykopując zatopione w błocie, nieliczne miny.
- Z wozu. – Rzucił zły Deakin w stronę siedzących na pojeździe pod prowizorycznym schronieniem z brezentu dzieciaków.
- Ale mama… - Zaczęła rezolutnym tonem najstarsza dziewczynka.
- Natychmiast. – Przeciął jej wytłumaczenia kowboj, wpatrując się w nią jednym okiem. Dziecko skuliło się ze strachu, ale nie odpuszczało. Twarda sztuka, pomyślał Ezechiel.
- Sharon! Zabierz rodzeństwo i chodź tutaj! Zaraz tam wrócicie! – Ostro przywołała je matka.
Sharon i Shartlo pokazali Deakinowi język, schodząc jednak i zabierając resztę rodzeństwa. Mała Ira skuliła się jednak pomiędzy karabinami, a stertą ubrań patrząc na niego z bardziej zaciekawieniem, niż przestrachem.


Dziecko szybko straciło zainteresowanie starcem głaskając tulące się do niej szczenięta mięśniaków. Mężczyzna przez chwilę przyglądał się potarganym włosom dziewczynki, zastanawiając się nad jej dalszym losem, kiedy uderzyła go pewna myśl.
- Ona ani razu się jeszcze nie odezwała. – Powiedział bardziej do siebie, niż do pozostałych.
W wytężonym wysiłku pchnęli ciężar do przodu. Gdy wóz znowu potoczył się ubitym traktem westchnęli z ulgą. Zaledwie kilkaset metrów dalej ugrzązł ponownie.


21.11.2056
15:51

- Pół godziny odpoczynku . – Rzucił wracający ze zwiadu razem z Cyganem Roadblock. Przez karawanę przebiegło ciche westchnięcie ulgi. Porzucili wóz przeklinając, że następnego dnia już na pewno go zostawią go w ruinach i ruszyli w kierunku walącego się już budynku dawnej stacji benzynowej. Pospiesznie rozpalili ogień, piekąc mięso z wczorajszego polowania i próbując choć trochę wyschnąć przed dalszą podróżą. Samantha przyklękła obok Jeffa odwiązując z jego łydki przekrwiony opatrunek.
- Nie trzeba. – Zaoponował cicho chłopak.
- Tylko zobaczę. – Powiedziała kobieta. – Podaj mi bukłak.
Chłopak posłusznie zdjął z pleców camelbak i przekazał go matce. Ta szybkim ruchem odkręciła korek i wylała trochę wody na zabrudzony bandaż. Następnie, dokładnie, starając się nie urazić rany oczyściła jej brzegi i świeży szew.
- Ojciec jest z Ciebie dumny. Gdyby nie Ty, głodowalibyśmy.
Jeff spuścił wzrok.
- Pozostali pomogli. – Wydusił.
Jego matka kiwnęła tylko głową, wracając do opatrywania zranienia.
- Boli? – Zapytała ze współczuciem stojąca obok Sharon, trzymając na rękach małego Thomasa. Chłopiec spał od godziny, co jakiś czas tylko gaworząc coś przez sen. Pieczący na mięso na ogniu King, spojrzał na dzieciaka z małą satysfakcją. Leczenie pochłonęło prawie cały zapas antybiotyków, ale nie miał wątpliwości, że gdyby nie one temperatura, biegunki i wymioty w końcu pozbawiłyby chłopczyka życia.
- Tylko trochę. – Odpowiedział Jeff starając się uśmiechnąć do siostry. Spec wychylił się zza pleców Samanthy przypatrując się ranie. Wilk, o którym opowiedziała mu Maria, rzeczywiście musiał być dużych rozmiarów. Chłopak miał jednak szczęście. Szycie wyglądało naprawdę profesjonalnie. W najwyżej dwa tygodnie powinien wrócić do pełnej sprawności.
- Nieźle to wygląda. Dobra robota z tym opatrzeniem się. – Powiedział King kiwając głową z nieukrywanym podziwem. Do tej pory nie zdarzyło mu się zajmować własnymi ranami i miał nadzieje, że tego uniknie.
- Nie moja. – Odpowiedział chłopak. – Maria mnie tak urządziła. – Dodał wskazując na dziewczynę, peklującą mięso świniaka. King kiwnął tylko głową, zagłębiając zęby w twardym steku.
Przy wejściu na stacje wciąż stało dwóch tarczowników, którzy wrócili ze zwiadu i cicho ustalali coś pomiędzy sobą. Mężczyźni również nie wyglądali, jakby trasa była łatwa. Roadblock przecierał zmęczone oczy i ziewał przeciągle. Jego przemoczony mundur parował, a większość sprzętu pokryta była błotem. Będący obok Cygan ściągnął kominiarkę i przeczesywał ręką kompletnie mokre włosy, przysłuchując się monologowi dowódcy. W końcu kiwnął głową i ruszył w głąb budynku. Podszedł przeciągając się do siedzących przy ognisku Nathana i Lynxa. Gdy stanął nad nimi mężczyźni spojrzeli się na niego pytająco, połykając ostatnie kęsy placków jęczmiennych, które Nathan zabrał jeszcze z obozu Larwy. Wayland kiwnął głową, pospieszając chłopaka do mówienia.
- Mamy problem. Znaczy mieliśmy… - Powiedział patrząc w buty. - Ale i tak powinniście rzucić na to okiem. – Skończył i bez słowa dalszego wyjaśnienia wrócił do dowódcy, naciągając kominiarkę na twarz. Lynx i Morgan spojrzeli na siebie zaskoczeni i ruszyli za nim. Nathan zatrzymał się jeszcze na chwilę obok Shartlo bawiącego się na ziemi nakrętkami.
-Co robisz? – Zapytał biorąc od chłopca smycz. Rock zaszczekał i merdając ogonem podszedł do swojego pana, obwąchując go.
- Bawię w wyścigi. To są auta. – Odparł uśmiechnięty chłopiec, wskazując na nakrętki.
- Ładne. Powiedz mamie, że zaraz wracam. – Rzucił ojciec mierzwiąc czuprynę syna.
Po chwili razem ze swoim psem dołączył do mężczyzn i w czwórkę ruszyli przed siebie. Szli przez kilkanaście minut w milczeniu wsłuchując się w odgłosy burzy. W końcu stanęli przed pionową ścianą, dawno zawalonego budynku. Na wysokości drugiego piętra, na wystającym pręcie zbrojeniowy nabite były nagie, rozkładające się zwłoki mężczyzny. Metal wychodził z niego na wysokości miednicy. Chłopak dalej dawno już nie żywą ręką trzymał za ostrze. Jego twarz pozbawiona była oczu, albo przez oprawców, albo kruki krążące nad nimi. Pod pierwszą ofiarą leżały jedne na drugich ciała mężczyzn i kobiet, pokaleczone w okrutny sposób. Obok czerniały pokryte zakrzepłą krwią toporki i piły. Nad tym wszystkim górował krzywy napis, wymalowany brunatną farbą na ścianie.

CHERRY VALLEY ZNÓW POMŚCIMY

- Mutanci? – Zapytał obserwując stos ciał Nathan. Pies starał mu się wyrwać, ale głośne polecenie jego pana przywołało go do porządku.
- Taa. – Odparł Roadblock. - Trupy to ludzie. Zginęli dawno, z dwa albo może trzy tygodnie temu. Tego na górze musieli przyszpilić żywcem, sukinkoty. Wszyscy całkiem już ograbieni. Tam w piwniczce, - wskazał na otwór w ziemi. – Leży jeszcze kilka kobiet. Też strasznie je urządzili. Pewnie wszyscy uchodźcy z Pineville. – Odwrócił się, by spojrzeć na Nathana. – Ci, którzy mieli mniej szczęścia.
- O co chodzi z tą Cherry Valley? – Zapytał Lynx domyślając się jednak odpowiedzi.
Nathan i Roadblock spojrzeli na niego milcząc. Niespodziewanie jednak odezwał się zwykle zamknięty w sobie Cygan.
- Kilka miesięcy temu… - Zaczął niepewnie, opierając się myśliwski sztucer, lustrując wzrokiem okolicę. - Łowcy niewolników i kilkunastu ochotników było tam po opał do Paleniska. – Nathan skrzywił się na to określenie. – Poszedłem razem z nimi. Było ostro. – Milczał przez chwilę zdejmując z jednego z trupów nieśmiertelnik z wybitą literą N. –Wróciliśmy bez jeńców. – Dokończył krótką historie.
- Był tu jeszcze jeden. Rzucił się na nas, jak sprawdzaliśmy miejsce. Dostał nożem, to przestał wierzgać. – Powiedział Roablock, nie komentując słów podwładnego.
- Mutant? – Zapytał Lynx.
- Nie, też człowiek, ale zdziczały. Inny, jakby brudem porośnięty. – Roadblock splunął. – A może i mutant. Cholera go wie. Sam sobacz, to tam leży. Żarł jednego z zabitych, pojeb.
Lynx zrobił kilka kroków w stronę, którą wskazał dowódca, zasłaniając rękawem kurtki twarz. Rzeczywiście za stertą nadgniłych, poskręcanych ze sobą ciał leżało jedno ze świeżą z raną po długim ostrzu, zadaną w kark. Mężczyzna miał na sobie tylko długi płaszcz z misterną klamrą z ludzkich kości, podszyty wyprawioną skórą z wilków, jakie spotkał wczorajszego wieczoru. Jego twarz cała pomalowana była na biało, a skóra pokryta grubą warstwą brudu, wrzodami i okropnie wyglądającymi naroślami. W dłoniach wciąż ściskał dwa prymitywne noże.
- Zdejmijmy tego z góry i resztę zakryjmy. Tak, żeby dzieciaki nie widziały. – Powiedział Nathan. – Powinniśmy wracać do pozostałych i ruszać dalej.
Bez słowa zabrali się do makabrycznej pracy.


21.11.2056
17:24

Radiostacja Violet trzeszczała, ustawiona na głośnik. Wciąż utrzymywała kontakt radiowy z grupą idącą z przodu. Tym razem Randallem i Roadblockiem. Kobieta wcześniej twierdziła, że z tych szumów jest w stanie cokolwiek wyłapać, ale bolą ją już uszy od słuchawek, więc jak coś znów będzie, to się na nie przełączy.
- Powinniśmy znaleźć coś przed zmrokiem. – Odezwała się Samantha wskazując na zachodzące na horyzoncie słońce. Wciąż padało, ale przynajmniej znaleźli szeroki trakt. Jeff twierdził, że kiedyś używało go Amityville, a nawet teraz po upływie ponad roku od upadku Enklawy, bez przeszkód pchali nim wóz dalej. Gdzieniegdzie napotykali się nawet na przewrócone już i całkiem wypłowiałe czerwone chorągwie.


- Będziemy jeszcze szli. Może nawet z godzinę, albo dwie po zmroku. – Powiedział Vincento patrząc na kobietę z niechęcią. – Roadblock zadecyduje. – Dodał, jakby chciał powiedzieć, że tym razem kobieta nie ma nic do powiedzenia.
Samantha chciała coś jeszcze powiedzieć, kiedy nagle odezwało się radio Violet.
- Słysz… Odbió… - Kobieta pospiesznie podłączyła pod nie słuchawki i rozwinęła długą antenę.
- Jak zwykle słyszę głośno i wyraźnie, co jest? – Rzuciła figlarnie w eter, zadowolona ze swojego żartu.
Przez dłuższy czas wsłuchiwała się w słowa dowódcy, a jej twarz tężała, gdy znikał z niej uśmiech. Pozostali obserwowali ją w narastającym napięciu. Ruiny znów chcą się o nich upomnieć.
- Zrozumiałam. Będziemy gotowi. Bez odbioru. – Kobieta zdjęła z uszu słuchawki i spojrzała na pozostałych.
- Wóz z drogi. – Prawie wyszeptała. – Idą na nas mutanci.
- Ilu? – Zapytał Ezechiel wyciągając z kabury broń.
- Dwudziestu.. Może więcej.
Szczęknęła odbezpieczana broń. Vincento spojrzał na nosze z rannym.
- No to dawajcie mi skurwieli.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 13-05-2014 o 18:59.
Lost jest offline  
Stary 07-05-2014, 22:09   #68
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Padł trup. Kolejny. Dziewczyna młoda ale już zniszczona przez życie. Nie zabiły jej mutanty, nie zabili ludzie. Nie była to też choroba, promieniowanie czy inna powojenna "natura". Zabiła się sama. Nie wytrzymała zła i beznadziei, które ją otaczały. Nie pomogły dragi ani alkohol. Nie znalazła w nich ukojenia. Pozostawała jedna droga ucieczki. Kula w skroń.

Niebo zdawało się nie tyle co płakać a wyć, ulewa przemoczyła ich na skroś. Poranieni żołnierze troszczący się o swego kompana, trzymający się starych zasad medyk, weteran dręczony demonami przeszłości, ojciec rodziny, jego zbuntowany syn, matka próbująca zapewnić jak najnormalniejsze dzieciństwo dla swoich pociech, rewolwerowiec w swojej ostatniej drodze i on. Człowiek bez przeszłości, bez wspomnień. O skrzywionej psychice nie pozwalającej normalnie odczuwać emocji, który nieświadomie wybrał sobie imię i nazwisko nawiązujące do przedwojennych książek. Patrzył na twarz kobiety, która jeszcze niedawno dzieliła z nim posiłek i miejsce przy ognisku i nie czuł smutku ani chorej radości. Tylko żal. Że nie on się do tego przyczynił. Że tym razem nie on wprawił innych ludzi w ruch, zmusił do zmierzenia się ze światem. Tym razem ktoś się wyrwał z jego sieci. Było mu z tego powodu naprawdę przykro.

Niebo wyło.

***

Roadblock skończył nadawać. Fray wyjrzał przez dziurę w ścianie na ulice trzymając subkarabinek pewnym chwytem. Z tego miejsca nie widział ale wiedział, że nadchodzą mutki. Koło dwudziestu, uzbrojeni w broń długą. Głupotą byłoby angażować się w starcie bez rozpoznania, korciło go jednak by puścić ich dalej, przyjrzeć się a potem poszarpać. Tarczownicy by pewnie na to poszli gdyby nie ranny kumpel. Zresztą on też nie mógł angażować się w zbędne starcia. Czekał go Dentysta a potem walka z Ezechielem. Ostatnia walka o której będzie się jeszcze długo opowiadać. Walka, która będzie dobrym końcem drogi dla któregoś z nich. Pomasował kolano przeklinając w myśli kuriera. Długie marsze mu nie służyły. Spojrzał na dowódcę Tarczowników.
- Jaki jest plan?
- Wracamy do reszty i się bunkrujemy.
Roadblock podniósł swój karabin i spojrzał na byłego niewolnika, ten lekko się skrzywił.
- Lepiej zostańmy tutaj. Zabunkrujemy się mocno z boku a jak przejdą pójdziemy za nimi. Jeżeli nasi się z nimi zetną to uderzymy z tyłu. Jeżeli to nie zawodowcy to powinni pójść w rozsypkę. Wątpię żeby spodziewali się, że nasi mają odwód a jakby zaczęli się wycofywać to im na to nie pozwolimy. Ty prowadzisz, podchody w ruinach to nie moja bajka. Zawsze wolałem szybkie akcje w stylu wejść, wyjść pozostawiając trupy.
Tarczownik skinął głową. Widać było, że plan przypadł mu do gustu.
- Dobra kolego. Robimy po Twojemu.
Obaj żołnierze sprawnie zebrali swoje rzeczy i odeszli w ruiny. Teren po za ścieżką stawał się co raz trudniejszy, dający się w znaki dla byłego marines. Źle zrośnięta noga, kolejny dzień marszu z dużym obciążeniem i wozem dawały się we znaki. Mimo to nie zwalniał tempa, nie robił więcej hałasu niż zwykle. Coś go nakręcało, motywowało. Weszli do budynku, chyba jakiegoś domku, drzwi były wywalone a dach zapadnięty mimo to na piętro dało się wejść. Wysokie buty chroniły kostki przed skręceniem. Fray ułożył plecak pod ścianą i sam zamarł przytulony do niej plecami z karabinem w łapach. Nie chciał się wychylać, zdradzić ich pozycji. Co by o nim nie mówić znał swoje możliwości i wiedział, że Tarczownik lepiej czuje się w ruinach i będzie lepszymi "oczami". Jego rolą w tym momencie było wsparcie. Po dłuższej chwili usłyszał cichy głos Roadblocka, przyklejonego do lornetki.
- Mijają naszą poprzednią pozycje. Jeden na czele, wielki brudas z wielką spluwą. Chyba jakiś RKM. Za nim inni z bronią długą. Kilku. Reszta kryje się pod płachtą.
- Coś eskortują?
- Chuj wie mutasów. Zamyka kolejny z... Toporem? Kurwa, topór na długim drzewcu.
- Witaj średniowiecze. Berdysze wróciły do łask.
Zamilkli czekając.
- Przeszli.
Fray zarzucił na ramiona plecak. Syknął, przez ten deszcz noga dawała się szczególnie we znaki.
- Idziemy. Prowadź tak, żeby nas nie wykryli. Jak się zacznie musimy wyskoczyć na nich niespodziewanie.

Poszli na skos, omijając ruiny domów i sklepów, czujni. Powoli się zgrywali. W końcu dotarli do szlaku, poruszali się równolegle, kryjąc się za resztkami ścian. Trzymając dystans uniemożliwiający wykrycie. Roadblock krótkim gestem nakazał się zatrzymać. Randall zamarł, zgrupowany, z bronią gotową do strzału, palcem wzdłuż zamka. Tarczownik krótkimi gestami pokazał, że tamci się zatrzymali, oni mają zrobić to samo i się przyczaić. Fray powtórzył znaki pokazując, że zrozumiał. Ostrożnie zdjął plecak, zajął pozycję wykorzystując reszty dziury po oknie jako podpórkę pod broń i w przyklęku spokojnie wycelował. Mutki się rozbiegł, dość prowizorycznie. Reszta karawany chyba zaczaiła się w budynku. Ktoś coś krzyczał, odległość i deszcz uniemożliwiały usłyszenie słów. Mowa ciała jednak była wymowna. "Karawana" to była nieprzeszkolona zbieranina. Rozbiegli się do osłon, które nic nie dawały w stosunku do wyżej ulokowanych strzelców. A uprzedzeni Tarczownicy, Nathan a przede wszystkim Lynx na pewno zajęli takie pozycje. Trwały negocjacje. Fray był ciekaw czy coś dadzą. Nie dają. Padły strzały. Najpierw od strony budynków, potem od mutków. Dwaj żołnierze byli na to przygotowani. Randall od dłuższego czasu już mierzył w jednego z przeciwników. Nie tego wielkiego bo go na pewno wszyscy wzięli na cel. Jednego z jego ludzi. Byli około 150 metrów od nich. Normalnie ten dystans nie byłby wyzwaniem dla weterana z dobrym karabinkiem. Niestety warunki a przede wszystkim uszkodzenia broni mocno utrudniały strzał. Stąd cel wybrał spokojnie i nie śpiesząc się. Nakierował punkt kolimatora na sylwetkę tamtego i wypuścił trzy nabojową serię. Mutek padł jak rażony gromem, jedna z kul trafiła w szyję a może w głowę. Nim wziął drugiego na cel pobojowisko zasłoniła chmura dymu. Żołnierze wstrzymali ostrzał. Nie było po co marnować kul. Z zasłony wybiegł cień. Kobieta, nie od nich. Krótka seria ją skosiła. A gdy dym zaczął opadać padły kolejne. Mężczyźni, kobiety, dzieci... Fray strzelał do wszystkich. Obok terkotało C7 Roadblocka. Nie było pardonu. Nie w tych ruinach. Nie od nich dwóch. Kolby miarowo uderzały o ramiona.
 
Szarlej jest offline  
Stary 11-05-2014, 21:45   #69
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję MG i ekipie za super scenki z tej kolejki...

- Biedaczka. - powiedział do żony Nathan patrząc na ciało Cly. - Trawiły ją demony, a mimo to nie powiedziała nam o nich mimo iż podróżujemy razem od dawna.

- Najwyraźniej ktoś budzi więcej zaufania od nas. - odparła Samantha patrząc na Kinga.

Głowa rodziny Morganów skinęła powoli, ale stanowczo. Były żołnierz jeszcze przez chwilę wpatrywał się w szczery uśmiech nieboszczki. Violet, Vincento zaczęli kopać niemal równo z nim. Mężczyzna spojrzał na swojego syna opierającego się o karabin odciążając ranną nogę.

- Poważna ta rana? - zapytał Jeffa nie przerywając kopania.

- Nie. - odpowiedział niemal natychmiast chłopak. - Miewałem poważniejsze... tato. - nie wiedzieć czemu Przepatrywacz się zaśmiał.

- Nawet draśnięcie może być problemem kiedy wlezie Ci zakażenie czy inny syf...

- Maria mnie zajebiście opatrzyła. - wtrącił się młodzik. - Poza tym mamy sporo żarcia, a to najważniejsze. Dzieciaki będą miały co jeść. To niska cena za brak głodówki...

- Wystarczająca. - rzucił ojciec wyrzucając z dołu spory kamień. - Nie kuś losu, synku. - uśmiechnął się do Jeffa wiedząc, że ten nie lubi jak Nathan go tak nazywa. - Cieszę się, że to nic poważniejszego. Idź i nie zbywaj matki kiedy zapyta Cię o to samo. Ona się o Ciebie martwi. Oboje się martwimy...

Jeff westchnął i kulejąc odszedł na tyły budynku, gdzie Maria i Samantha zajmowały się jego rodzeństwem. Nienawidził jak ojciec traktował go jak dziecko. Nie był nim już od bardzo dawna...


- Tato, nogi mnie bolą... - żalił się przez łzy Shartlo. - Nie mogę iść dalej.

- Kochanie, musimy iść. - powiedział Morgan pokazując swojemu pierworodnemu aby posadził brata na wóz. - Proszę. Zdobyłem tę potężną broń ostatniego wieczoru. Dla was też coś mam. - powiedział do swoich młodszych dzieci Nathan rozdając im wystrugane pistolety.


- Mamo, zobacz! - powiedziała Ewa udając, że strzela do brata z pistoletu na co Jeff złapał się za serce kulejąc czego wcale nie musiał udawać. - Trafiłam go.

- Ładnie słoneczko. - odpowiedziała Samantha biorąc na ręce córkę. - Jeszcze trochę i będziesz nas bronić. Jak tatuś.

Nathan pchał wóz z całych sił. Było mokro, grząsko, a ich towar wcale nie był lżejszy niż wcześniej. Morgan był zadowolony, że przybyło nieco mięsa, tłuszczu i w ogóle czegoś co dało się zjeść. Kiedy było mu ciężko wojownik patrzał na swoją żonę, dzieciaki i od razu czuł, że wracają mu siły. Wiedział, że to co robi jest dla nich jedyną nadzieją na przeżycie. Musiał ich ocalić. Nawet za cenę swojego zdrowia... lub życia.


- Mamy problem... - Cygan nie wyglądał na rozweselonego mówiąc to. - Znaczy mieliśmy...

Morgan właśnie miał pomówić z Waylandem na temat tego co się działo na polowaniu. Nie szkodzi. Może później pogadać z synem lub snajperem. Przeżuwając ostatni kęs placków żołnierz spojrzał na snajpera. Ten - zdaje się - był tak samo zaskoczony jak on. Po krótkiej rozmowie z Shartlo i wysłaniu go z nowiną do żony, że zaraz wraca wojownik wraz z psem i towarzystwem Lynxa ruszył za Cyganem. Burza nie dawała za wygraną, a Tarczownik nie mówił o co chodzi dopóki grupa nie znalazła się u celu przechadzki.

Na miejscu stał kikut wieżowca. Na wysokości drugiego piętra wisiał rozkładający się trup jakiegoś mężczyzny. Na twarzy gość miał liczne blizny. Kilka starszych, kilka nowych. Jego oczodoły świeciły bursztynowymi pustkami. Morgan zaklął cicho. Zdecydowanie nie chciałby aby taki widok został zafundowany jego bliskim. Obok makabrycznego ciała stała góra innych - niemniej bestialsko - potraktowanych trupów. Kobiety, mężczyźni, dzieci... Bez oczu, z porąbanymi klatkami i głowami. Niektóre z kończyn były oderwane od ciała. Twarze tych ludzi były powykrzywiane jakby umierali w okropnych męczarniach. Nathan musiał być czujnym aby nagle startujący Rock nie wyrwał mu się wraz ze smyczą z dłoni.

Więc było tak jak podejrzewał Morgan. Mutanci. Te skurwysyny nie oszczędziły nikogo z grupy uchodźców z Pineville. Co prawda wielu, których widział Nathan brakowało, a zatem mogli już być w drodze do Nashville, ale... równie dobrze mogli zginąć kilka kilometrów dalej.


Dwudziestu mutantów. Może więcej. Nathan wiedział, że to zdecydowanie za dużo aby mogli sobie pozwolić na luksus wyminięcia grupy. To było zbyt ryzykowne. Zbyt nierozsądne...

- Sam, kochanie, bierz dzieci. - powiedział Nathan do żony. - Zabiorę was do budynku, w bezpieczne miejsce. Vincento… - upewnił się, że Tarczownik go słyszy. - Chodź zaniesiemy nosze do budynku. Moja żona przypilnuje rannego do czasu aż tego nie załatwimy. - Lynx, Ezechiel zastanówcie się co z wozem i co w ogóle robimy.

Lynx skinął głową i chwilę zostawił ich bez słowa. Przyglądał się budynkom po obu stronach szlaku i oceniał ich zdolność do obrony, a także czas jaki im pozostał.

- Bierzemy wóz i wpychamy go do budynku po lewej. Jest jeszcze w miarę solidny. Jeff spróbuj w miarę możliwości zatrzeć nasze ślady. Barykadujemy się na parterze. Cygan masz te miny co zebraliście podczas zwiadu? - Tarczownik skinął głową. - Zaminujesz front budynku. Claymora dasz na najszersze wejście. Jeśli się uda, to nas ominą i obejdzie się bez zadymy. Jak zaczną coś kombinować walimy ze wszystkiego co mamy. Ale tylko w ostateczności. Niech nikomu ręka się nie wyrywa do spustu. - zimnym wzrokiem zmierzył drugiego Tarczownika, który z takim entuzjazmem chciał przywitać mutantów. - Są z nami dzieci i kobiety. Nie będziemy głupio ryzykować. Walczymy tylko w ostateczności. Byłbym zapomniał... - odwrócił się do Przeszukiwacza, wyciągając zawiniątko z nabojami znalezionymi w piwnicy z mięśniakiem. - Oddasz po walce, jak nie wykorzystasz. - wcisnął mu je w dłoń i ruszył z Jeffem i pozostałymi pchać wóz.

- Dobry pomysł. - powiedział Nathan. - Muszę ukryć rodzinę, a później jestem wasz. Jeff, pomóż Panom znaleźć dobre miejsce w razie starcia. - były żołnierz czekał aż Vincent wraz z nim weźmie nosze z rannym Tarczownikiem.

Nathan się spieszył, ale bez przesady. Musiał rodzinie znaleźć bezpieczne, stabilne miejsce, ale nie za bardzo oddalone i… bez widoku na scenę ewentualnej walki. Nie chciał wywołać u malców czy żony paniki gdyby ktoś z nich oberwał.

- Sam, proszę przypilnuj rannego i Rocka. - powiedział do żony czule ją całując.

- Malcy… - powiedział klękając na gruzie Morgan. - Teraz musicie być bardzo cicho. Tak aby nikt was nie usłyszał.

- Boję się… - powiedziała Sharon.

- Nie bójcie się kochani. Nic wam się nie stanie. Tatuś do tego nie dopuści. Proszę tylko bądźcie cicho i słuchajcie się mamusi. - Morgan ucałował swoje pociechy i ruszył za Tarczownikiem.

Musieli się przygotować…


Burza nie ułatwiała im zadania. Morgan czuł, że przez nią coś może pójść nie tak. Mutanci nie powinni czuć się zbyt pewnie, ale kto wie co im strzeli do głowy. Nathan wolałby za wszelką cenę uniknąć walki. Żołnierz czuł w głębi duszy, że nawet jak będzie musiał zetrzeć się z przeciwnikiem to nie on odda pierwszy strzał. Nie on. Morgan przez deszcz ledwo widział Waylanda, z którym swoje pozycje nawzajem znali. Jedna z nielicznych zasad na froncie to znać pozycję przyjaciela. Nathan nie był pewien, ale Wayland chyba coś zobaczył. Jego mina nie mówiła wiele, ale raczej nic dobrego. Były żołnierz miał broń w gotowości.

Po jakimś czasie Nathan wyjrzał karawanę nieludzi. Szli gadając w najlepsze nie mając zapewne pojęcia co może ich za chwilę spotkać. Morgan wiedział, że grupa miała większe szanse wyjść z tego bez szwanku niż jakby spotkała Przepatrywaczy czy Tarczowników. Miała olbrzymie szanse odejść, ale czy z tego przywileju skorzysta? Nathan miał taką nadzieję...


Były żołnierz poczuł, że oberwał. Miał kamizelkę, ale ta nie wytrzymała pozwalając pociskowi wedrzeć się wgłąb ciała wojownika. Morgan miał zacięty wyraz twarzy, ale czuł, że nie jest dobrze. Leżąc zastanawiał się czy wszystkie organy wewnętrzne są w porządku. Jake szybko podbiegł podnosząc Nathana do góry.

- Spieprzamy stąd. - powiedział słysząc tumult na dole.

Violet zerknęła na ranę Morgana, która wydawała się poważna. Kobieta nie przebierała w słowach.

- Facet potrzebuje lekarza…

- Nie żyje. - powtórzył Jake starając się zatarasować drzwi starą szafą.

- Skąd możesz wiedzieć? Czekaj! - Krzyknęła Violet wystrzeliwując kilka krótkich serii w dół schodów, po których za chwilę odezwały się okrzyki bólu.

- Bo nie odpalił miny! Zastawcie drzwi i idziemy na górę!

Nathan zastanawiał się co się działo u Waylanda i jego syna. Czyżby King naprawdę nie żył? Medyk może nie potrafił walczyć, ale snajper nigdy nie rzuciłby go do walki. Przepatrywacz też potrafił docenić wyszkolonego felczera nie mówiąc o Tarczowniku, który był po tamtej stronie. Morgan mógł iść myślami w kierunku stanu jego rodziny, ale... wolał unikać tego typu myśli. One nie pomogą mu w realizacji zadania. Nie pomogą mu w przeżyciu tej masakry.

- Nic mi nie jest. - powiedział przez zęby Nathan. - Idziemy. - dodał kierując się wyżej, w górę schodów.

Grupa szybko wpadła na kolejne piętro, rozglądając się dookoła. Rozszabrowana klatka schodowa i dwa wejścia do różnych pomieszczeń. Każdy rozejrzał się pobieżnie zastanawiając się nad jednym:

- Co robimy? - zapytała Violet celując w dół schodów.

- Bronimy się idąc w górę schodów. Na każdym półpiętrze i piętrze walimy z czego się da. - rzucił Nathan.


Nathan od razu chwycił za potężny żelbetonowy kloc pokazując Cyganowi aby mu pomógł. Gdy drzwi na dole w końcu ustąpiły z hukiem, na nacierający tłum, uzbrojony w co popadło zsunął się kawał gruzu tratując na swojej drodze kilku z nich. Violet trzymając w jednej ręce, zawieszone na ramieniu MP5 długą serią pociągnęła po atakujących. Falujący tłum zawahał sie, ale wciąż parł do góry. Trwała chaotyczna strzelanina.

Nathan skulił się w sobie odczuwając uderzenie kolejnego pocisku. Padł na ziemię i na czworakach odpełzł od korytarza. Patrzył w dół cedząc przekleństwa. Na szczęście kula pistoletu zatrzymała się na kamizelce. Wojownik podejrzewał, że reszta też mogła oberwać.

- Na górę, kurwa! - Wydarł się Cygan wystrzeliwując ostatni pocisk z pistoletu Jake’a. Ten leżał obok z zakrwawioną twarzą.

- Żyjesz?! - Krzyknęła w jego stronę Violet.

- Tak… Hełm... - Wydusił mężczyzna, próbując wstać. Pozostali pomogli mu i ciągnąc rannych do góry, uciekali przed krzykami tłumu. Grupa wypadła na kolejny korytarz.

- Ja pierdole. - Powiedział z niedowierzaniem Cygan wskazując na schody prowadzące wyżej. Były zawalone.

Samo pomieszczenie było dosyć duże - z trzema odnogami. Jedno z nich stało otworem, a dwa były zawalone gruzem. Jednym można było z trudnościami przejść, a drugim trzeba było się czołgać. Otwarty korytarz był ślepy z oknem na końcu. Nathan nie miał zamiaru przyciśnięty do ściany wybierać walki z tłumem lub skoku z okna. jego rodzina by tego nie zniosła.

- Tędy… - wydusił Nathan czołgając się przez jedno z zawalonych przejść. - Jak będą iść za nami wytłuczemy ich.

Plan Morgana był prosty. Przeczołgać się, wstać i walić do każdego kto będzie się czołgał za nimi. Prosty, ale był w nim jeden szkopuł. Czołganie się wymagało czasu, którego oni mieli kurewsko mało. Nathan liczył naiwnie, że każdy zdąży. Pozostała zatem kolejność. Więcej jak jedna osoba nie miała szans się zmieścić w szerokości przejścia. Pierwsza ruszyła Violet, którą Morgan przepuścił już leżac. Krzyki były coraz bliżej. Drugi ruszył Cygan klnąc zajadle. Morgan zaczął się czołgać i wtedy... tłum wylał się im na spotkanie. I wylał się było w tym przypadku dobrym określeniem... Nathan nie wiedział co chciał zrobić. Wrócić aby pomóc w panicznej walce Tarczownikowi z rozbitą głową? Zatrzymać się i strzelić? Wybór nie do końca należał do niego. Kiedy był w połowie drogi Violet i Cygan przeciągnęli go plecami po ziemi - co nie przeszkodziło mu w obserwacji okropnej rzezi jaka nastąpiła w pomieszczeniu, z którego sam się ewakuował.

Jake walczył dzielnie strzelając w kierunku rozwydrzonego tłumu. Wiedział, że nie zdąży przeładować. Przerzucił karabin i chciał uderzyć kolbą, ale nawet na to było już za późno. Ciężkie kawły gruzu, pięści, znalezione na klatce schodowej pręty i broń palna bez amunicji - wszystko w czego posiadaniu był tłum - spadły na jego głowę. Wcześniej zalana posoką twarz została zmiażdżona. Nathan był pewien, że widzi jak oczy wypływają z oczodołów ofiary. Był tak pochłonięty, że nie słyszał idących mu z odsieczą ludzi. Widział tylko pękającą od uderzeń i kopnięć czaszkę. Widział rozrywaną skórę. Widział krew, całą masę krwi, ścięgien, kości wystających ze złamań otwartych i... słyszał ciche charczenie. Czuł się okropnie. Może gdyby to Jake czołgał się przed nim teraz by żył? A może to on zostałby rozszarpany... Złamania otwarte pokazywały w całej okazałości białe, podrygujące kości. Mutanty wrzeszczały jak oszalałe kopiąc, uderzając, szarpiąc bez opamiętania. Nathan czuł, że lada moment zwymiotuje. Mógł z otwartej czaszki Jake'a rozlał się po kaprawej powierzchni korytarza. Jego zęby wylatywały jeden po drugim. Szczęka odmówiła posłuszeństwa już dawno temu. Głowa, korpus, a później kończyny zmieniły się w krwawą kadź. Nathan wydarł się w szoku, ale ten krzyk słyszał jedynie on sam - w swojej głowie.
 
Lechu jest offline  
Stary 12-05-2014, 00:29   #70
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Pogrzeb był cichy. Ktoś powiedział kilka słów półgębkiem, ktoś zakrył usta dłonią. On nie powiedział ani słowa, nie czuł nic. Żadnego strachu, załamania, zrozumienia, zakłopotania, żalu, gniewu. Po prostu stał i patrzył, a deszcz rytmicznie bębnił o wraki porzuconych aut. Wszyscy podejmowali jakieś decyzje Cly postanowiła odebrać sobie życie. Widocznie nie potrafiła udźwignąć ciężaru jaki Clyde przekazał jej na barki - nie jemu było rozsądzać, czy zrobił coś dobrego. Nie był winny jej śmierci, zrobił to czego chciał Bisley, a jeśli ktoś miał prawo decydować o losie dziewczyny, był to właśnie tamten przypadkowo spotkany na pustyni łowca. Tylko dlaczego gdzieś w środku czuł jakby to on pociągnął za spust? Droga Clarice zakończyła się tutaj, 21.11.2056, pośrodku betonowej pustyni, która kiedyś była Nashville. Ich wiodła dalej, kto wie dokąd.

***

- Mutanci!

Wszyscy zaczęli się organizować, chować, zajmować pozycje strzeleckie. Zrobiło się nerwowo. Wepchnęli wóz do jednego z budynków, zatarasowali wejścia, rozstawili miny. King próbował coś powiedzieć, ale nie potrafił się przebić ze swoim zdaniem. Ustawili go na dole i wepchnęli w rękę detonator do miny kierunkowej. Nikt nie chciał go słuchać, nikogo nie interesowało, że to zły pomysł, że w ten sposób wszystko skończy się krwawą jatką. Żołnierze robili to do czego byli stworzeni, odruchowo, bezrefleksyjnie. Każdy pewnie powtarzał sobie w duchu, że to dla bezpieczeństwa, dla ochrony towarzyszy. Żeby chronić swoich nie zaminowuje się cholernej ulicy. Oni chcieli krwi, chcieli zemsty za Pinneville, za Amityville, za towarzyszy których stracili w boju. Pełne magazynki, krzyżowy ogień, odcięta droga ucieczki. Clyde mógł tylko bezradnie stać i patrzeć jak szykują pieniek i katowski topór.

***

Najpierw była cisza. Tupot stóp, odgłosy kroków, śmiechy, rozmowy. W końcu nadeszli. Najpierw pojedyncze sylwetki z karabinami, potem wielka postać przewodnika z siekierą i liczna grupa stłoczona pod brezentowym nakryciem. Było ich zdecydowanie więcej niż zwiad podał w komunikacie, ale musiał im umknąć ważny szczegół. Szeroka płachta skrywała uchodźców. Nie żadnych bandytów, zwykłych mieszkańców, kobiety, dzieci, młodych, starych, nieuzbrojonych.

- Nie…

Pętla zaciskała się coraz ciaśniej. King czekał. Ktoś krzyczał, chyba Lynx, potem odpowiedź wielkiego mutanta i krzyk z drugiej strony. Mutanci zaczęli celować w okna, pod płachtą się zakotłowało. Mieli się wycofać, nie chcieli. Nie mogli ustąpić, bo gdzie niby mieli pójść? Z powrotem na Paleniska, skąd uciekli? Jeśli naukowiec miał zapobiec tragedii to był na to najlepszy moment.

- Cywile! Pod płachtą!

Clyde ściskał nerwowo detonator. Dopiero teraz pomyślał, że zdradził swoją pozycję. Powierzenie mu tak śmiercionośnej broni jak mina kierunkowa musiało być chyba ponurym żartem. Wtedy nie miał odwagi powiedzieć im, że nie zabije kilkunastu osób, ot tak. Nie sądził nawet by był w stanie, teraz jednak było już za późno na wycofywanie się. Spec wolną ręką schwycił za Rugera. Modlił się w duchu, żeby nie musiał go użyć.

Sytuacja gęstniała z sekundy na sekundę. Z poziomu parteru widział dokładnie jak mutanci rozstawiają się pod ścianami, bezskutecznie chowając się przed strzelcami w oknach. Tłum cofał się bezwiednie wchodząc w pole rażenia miny kierunkowej. Nie zrobi tego, nie wysadzi w powietrze kilkudziesięciu niewinnych osób. Zaraz ktoś wypali, komuś puszczą nerwy.

- Nie strzelać, do cholery! - Clyde zagryzł zęby, czuł, że musi coś zrobić. Inaczej poleje się krew, bezsensowna, niewinna krew. Znowu ktoś przez niego zginie, a on będzie na to patrzył wmawiając sobie, że zrobił wszystko co mógł. Może on zginie od przypadkowej kuli? Mózg gorączkowo podsuwał mu różne rozwiązania, a on siedział zesztywniały z nerwów i milczał ściskając w dłoni zimny detonator. Niech sobie pójdą, niech idą dalej. Nie są głupi, widzą że są otoczeni, a my chcemy ich…

Wizg pocisku.

…zabić.

Potem rozpętało się piekło.

***

Huk, terkot karabinów, krzyki. Sekundy, ułamki chwil zmieniły ulicę w pole bitwy. Kule szatkowały ulicę i stłoczonych na niej uchodźców. Ciała padały jak szmaciane lalki, a on patrzył na to nie mogąc nic zrobić. Panika, szaleństwo. Ktoś krzyczał żeby odpalił minę. Nie. Nie zrobi tego, nie będzie mordował, nic mu nie zrobili, a nawet gdyby... Nie w taki sposób.

Do budynku ktoś wbiegł. Szarpnięcie eksplozji poderwało dwóch napastników do góry, ale trzeci wbiegł do środka. Mutant uzbrojony w długi drąg o żelaznym ostrzu. Stał dokładnie na minie. Wystarczyło nadusić guzik… Nie w taki sposób. Mutant biegł w jego stronę.

King uniósł dłoń z pistoletem. Wypalił raz odrywając tamtemu ucho. Jak na zwolnionym filmie obserwował jak pocisk mija o cal czaszkę napastnika. Za drugim coś szczęknęło w magazynku. Nie w takiej chwili! Kolejny strzał, strzał o życie, strzał za milion. Musiało się udać, nie było wyjścia. Metaliczny szczęk, głuche trzaśnięcie pękniętego pocisku. Zbladł, kiedy ostrze spadło na niego jak grom.

Pierwszy cios trafił w plecy rozszarpując plecak. Naukowiec poderwał się na kolana bezradnie próbując schwycić ostrze zamotane w bagażu. Drugi cios nadszedł błyskawicznie. Rozorana koszula i szybko rosnąca plama krwi. Spec stęknął łapiąc się za zraniony brzuch. Nie był wojownikiem, jego przeciwnik górował nad nim pod względem siły, umiejętności i doświadczenia. Był bez szans od momentu kiedy tamten ruszył na niego. To już koniec, zaraz się stanie. Mutant wyszczerzył się nad nim w triumfalnym grymasie biorąc kolejny zamach. Nauczyciel zamknął oczy.

Dwa wystrzały huknęły w pomieszczeniu jeden po drugim, a cios nie nadchodził. Naukowiec rozchylił powieki i niewidzącym wzrokiem spojrzał na Jeffa, który wciąż stał z uniesioną bronią.

Znikąd pojawił się też Lynx. Stanął obok, patrząc zupełnie bez wyrazu na Clyde’a: - Dasz radę iść do piwnicy. – To było stwierdzenie. Jego głos był zimny i ostry, niosący obietnicę gniewu. – Jak dasz to spierdalaj stąd, bo jeszcze nie po wszystkim.

King na próbę podniósł się na jedno kolano. Przecięte miejsce zapiekło, ale chyba wciąż mógł się przemieszczać. Bardzo szybko odzyskiwał przytomność, zachłystywał się wilgotnym powietrzem w nagłym przypływie adrenaliny. Słowa snajpera docierały do niego jak przez mgłę. Żył, znowu oszukał śmierć, żył!

Detonator. Nie mogą go odpalić. W całym rozgardiaszu chyba nawet nie wypuścił go z dłoni. Spojrzał na pęk drutów umazany krwią. Clyde przesunął spojrzenie na twarz Waylanda. Wystarczył rzut oka, by dostrzec żądzę mordu w jego oczach, tę którą podobno próbował zostawić za sobą. Widać bezskutecznie. Głos żołnierza nie znosił sprzeciwu, czujne oczy skupiły się na detonatorze. Pod tym względem Fray miał rację - człowiek nie ucieknie od tego kim jest.

- Tam są cywile. Nie zrobisz tego... - ...morderco. Spec patrzył w zimne, pozbawione wyrazu oczy żołnierza z Frontu jakby widział go po raz pierwszy w życiu.
 
Dziadek Zielarz jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 21:19.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172