Regis jako człek poczciwy i prosty nie czuł się swojsko, gdy znalazł się w komnatach paniczyka, choćby i chorowitego. Pośledniego pochodzenia, nie miał w sobie tupetu khazada, by toczyć pianę z pyska, przeklinać i złorzeczyć przy ludziach błękitnej krwi. Wszak nie od dziś wiedział, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ, tedy trzeba czymś ją zawsze sobie zaskarbić. A paplania przy Von Runstedtcie, czy jak mu matka-garmatka dała na imię, nie na wiele by się zdała.
Spuścił po sobie oczy, pokiwał głową jakby coś z tej całej sytuacji rozumiał, wymamrotał "to my już sobie pójdziemy" i czmychnął z Duinganem.
Skrzętnie podzielił się szczegółami spotkania z białogłową z krasnoludem. - Eeee, Dugi - pokręcił głową. - Ja wiem, że krew wilkołacza dotyka każdego. Niezależnie od stanu i majętności. Ale, ta baba niby wilkołak? To już gówniarza bym obstawiał. Chociaż po prawdzie, to mi ta cała familia śmierdzi - maszerował raźno przy krasnoludzie. - Cholera sen mnie po tej eskapadzie odszedł. Pójdę do kuchni czergoś do żarcia wydębić. Przy okazji służby za języki pociągnę. Już prawie świta. Czyli na nogach. Aha i jeszcze jedno, bo widzisz. Pochędożyłem w międzyczasie - walnął się w pierś. - Co tak gały wybałuszasz? Rudą lisiczkę, żem przyskrzynił. Wiele razy. Nic nie ma w niej wilkołaka. Poza apetytem na amory. Ale o tym, sza mój zabójco. Bo jeszcze nas wywałaszą. Ale warto było - rozmarzył się łasica. |