Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-05-2014, 12:10   #73
Lost
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu

21.11.2056
17:39

- Raport. – Rozkazał Roadblock przechodząc obok Violet, obwijającej rękę bandażem. Straciła mały i serdeczny palec, kula przeszła po kości i bolało cholernie, ale będzie żyć. Kobieta rozejrzała się po ulicy wypełnionej trupami. Zdecydowanie zasadzka nie poszła, według planu.
- Dwóch uchodźców nie żyje, trzeci jeszcze dostał w brzuch, przez kamizelkę.
- Kto trup?
- Ten Przeszukiwacz martwy i chyba doktora jeszcze dopadli. – Słysząc to Roadblock pokręcił głową ze złością. Twarz Randalla, który właśnie podszedł do rozmawiającej dwójki nawet nie drgnęła.
– Ja dostałam, ale powinnam dać radę z radiostacją. – Dodała podnosząc okaleczoną dłoń. – Ale zajebaliśmy wszystkich. – Dokończyła z obolałym uśmiechem.
- Nienajlepiej Violet. – Dowódca pokręcił głową z dezaprobatą.
- Zamiast walić od razu, uchodźcy próbowali się z nimi dogadać. I medyk nie zdążył odpalić ładunku… Cóż, zesrało się.
Roadblock chciał, coś jeszcze dodać, jednak oboje zwrócili się w stronę nadchodzącego Vincento. Mężczyzna na ramieniu niósł prymitywną halabardę, a w ręku odrąbaną, mechaniczną protezę nogi jednego z mutantów.
- Doktor żyję. – Odezwał się ze swoim śmiesznym akcentem. – Lekko dostał.
- To czemu nie odpalił ładunku? – Zapytała zaskoczona kobieta.
- Jaj widać nie starczyło. – Wzruszył ramionami Tarczownik.
- Ja pierdole… - Pokręcił głową Roadblock. – Dobra. Weźcie Cygana i rannych mutków dajcie pod ścianę…
- Lepiej dać mu jeszcze chwilę. – Przerwała mu radiooperatorka. Dowódca przygryzł wargę i spojrzał na nią morderczo, jednakże po chwili machnął tylko ręką na znak zgody.
- Dobra, ja pójdę z Randallem – Violet od razu wyłapała, że ton jego głosu, gdy wypowiedział imię wędrowca nie był kpiący, jak zwyczajowo, gdy mówił o pozostałych uchodźcach. – I pozbieramy
sprzęt, broń na kupę. Ogarniemy tu i ruszamy dalej. Dość zmarnowaliśmy czasu. Wykonać.

***

Kilka minut później stali na środku ulicy rozglądając się nerwowo dookoła. Na środku leżał stos broni oraz co bardziej wartościowych rzeczy. Pod ścianą budynku siedzieli bądź leżeli ranni mutanci. Niektórzy przez chwilę błagali o lekarza, albo uwolnienie, bądź złorzeczyli na żołnierzy, ale tych szybko uciszał Vincento drewnianą kolbą jednego ze zdobycznych karabinów. Trzymając go jak pałkę przechadzał się przed szeregiem jeńców, uśmiechając się do nich paskudnie. Po chwili odgłos deszczu już tylko czasami mącił płacz jakiegoś z licznych dzieciaków, które natychmiast były jednak uciszane przez swoje matki.
- No i co z nimi zrobimy? – Zapytała Violet swojego dowódcę. Sprawdzający M249 wyszarpany z dłoni martwych mutanta Lynx spojrzał na nich z zainteresowaniem.
- To co zawsze. – Odparł Roadblock bawiąc się nowym Rugerem. Stojący obok Jeff odezwał się cicho.
- King.. – Napotkał na pytające spojrzenie Tarczowników. – Lekarz – Dodał wyjaśniająco – powiedział, że chwilę mu zajmie, żeby ich wszystkich ustabilizować. Większo…
- Lekarz nie ma prawa głosu. – Brutalnie przerwał Roadblock wskazując na leżące nieopodal ciało Jake’a. – Tu masz jedyne jego dokonanie dzisiejszego dnia.
- To na co czekamy? – Zapytała kobieta, nie chcąc dalej roztrząsać, kto jest winny fiaska zasadzki.
- Na Randalla, tego co był ze mną z przodu. Szuka, czy jeszcze ktoś nie ukrył się w budynku.
W tym samym czasie Fray, klękał nad trupem starszej kobiety. Podniósł jej dłoń dokładnie przyglądając się złotemu pierścionkowi na jej palcu. W kieszeni miał już jeden taki, bardzo podobny. Z drugim do kompletu o wiele łatwiej będzie mu znaleźć kupca, na to cacko. Najmniej to z dwadzieścia gambli powinien wziąć, a to zaś starczy chyba na nową lufę do M4. Uśmiechnął się sam do siebie wyciągając zza paska kuchenny nóż, który znalazł w podróżnej walizce w stercie garnków i innych sztućców. Położył dłoń kobiety na twardej powierzchni i przycisnął ją kolanem.
- Nie… - Wysapała mutantka. Czyli nie była taka martwa, jak się zdawało Randallowi. Spojrzał na nią obojętnym wzrokiem. Ta obserwowała go z szeroko otwartymi ustami, z których pociekła stróżka krwawej śliny. Jej zęby były ostre, jak u jakieś jaszczurki.
- Wszystko.. Wszystko weź, ale jego mi nie zabieraj... – Ledwo co mówiła.
Randall uśmiechnął się do niej kpiąco, jednym mocnym uderzeniem odcinając jej kilka palców.

***

Po dłuższej chwili Fray wytoczył się z pomieszczenia prowadząc ze sobą rannego w twarz mutanta i oszołomionego Cygana. Jeniec razem z pozostałymi został rzucony pod ścianę, a Cygan zataczając się, postawił kilka kroków i ciężko upadł przy wytoczonym już wozie. Na deszczu stali Tarczownicy, Fray, Jeff oraz Lynx z Ezechielem. Reszta chroniła się jeszcze w piwnicy, opatrując rany.
- Wszyscy? – Zapytał Roadblock. – Nie mamy wiele czasu. – Wskazał lufą pistoletu na zachodzące słońce. – Niedaleko stąd jest jedno miejsce. Tam pójdziemy, jak tu skończymy. – Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale przerwały mu rozpaczliwe krzyki jakieś kobiety dochodzące z ruin nieopodal. Roadblock uśmiechnął się szpetnie, a Violet pokręciła głową z niesmakiem. Wśród nich brakowało Vincento,.
Dowódca podszedł do pierwszego z brzegu mutanta i bez ostrzeżenia wypalił mu w głowę. Ciało młodego mężczyzny wygięło się w pałąk, by po sekundzie opaść bezwładnie.
Jedna z kobiet wybuchła histerycznym płaczem i ruszyła w kierunku ciała. Roadblock wycelował w nią, kiedy z powrotem do szeregu wciągnęła ją młoda dziewczyna. Staruszka nie przestawała jednak płakać. Pozostali jeńcy skulili się jeszcze bardziej w sobie zamierając.


- Co, do… - Rzucił bezładnie Jeff, podrywając się z ziemi. Drogę zagrodziła mu Violet.
- Wojna. – Wycedziła.
Stojący kilka metrów snajper mocniej uścisnął swój karabin.
- Nawet się kurwa nie ważcie. – Powiedział z dziwnym spokojem Roadblock. – A jak wpadnie wam ten pomysł do głowy, to przypomnijcie sobie „mścicieli” Cherry Valley i tamte okaleczone trupy. A jeżeli to wam nie wystarczy, to wyobraźcie sobie, że w Cherry Valley, dowodziłem między innymi ja. – Groźba była, aż nadto wyczuwalna.
Kolejny strzał z Rugera zakończył życie mutantki, przyciskającej szkaradne dziecko do piersi. Lufa przybliżyła się do skroni potworka i karykaturalnie odskoczyła na bok, kiedy pistolet znów wypalił.
- Jeżeli choć jeden z nich ujdzie wolno, będziemy mieć całą zgraję na karku.
Następnie kolej przyszła na wciąż płaczącą mutantkę i drugą, dziwnie spokojną.
- Trochę szkoda amunicji. – Rzucił Randall.
- Mamy kilka kartonów .22, dla każdego starczy. – Powiedział Roadblock przechodząc obok kolejnych mutantów. Każdy z nich padał na ziemię z dziurą w czaszce.
Z ruin wyłonił się samotny Vincento, czyszcząc z krwi o spodnie długi nóż. Bez słowa obserwował poczynania dowódcy.
Tarczownik podszedł do kolejnego mężczyzny. Ten klęczał ze skrzyżowanymi dłońmi, uderzając w nie co jakiś czas czołem, modląc się chyba przy tym gorliwie. Żołnierz bez ceregieli przystawił mu lufę do głowy i nacisnął za spust.
- Co jest? – Zapytał sam siebie.
Modlący tylko drgnął z przerażenia, kiedy broń nie wypaliła.
- Może koniec amunicji? – Zapytała Violet dziwnym głosem.
Modlitwa załamała się, a mężczyzna upadł na ziemię pod nogi oprawcy.
- Umiem chyba liczyć do trzynastu, co? Wypierdalaj! – Kopnięciem odpędził od siebie taplającą się w błocie ofiarę, skomlącą o życie, zaklinającą się na wszystkie świętości, że nikomu nic nie powie.
- Patrz na niego.. – Powiedział Vincento. – Nawet zdychać dobrze nie umieją. – Żachnął się z pogardą. – Może się zaciął? – Dodał jeszcze.
– Zaciął się? Taki gnat?
- Sprawdź magazynek. – Rzucił Randall, gdy nagle z szeregu poderwał się jeden z jeńców z krzykiem ruszając w kierunku Roadblocka. Rozcapierzył długie pazury i rycząc jak zranione zwierze skoczył żołnierzowi do gardła. Ten poderwał karabin do biodra i jednym strzałem trafił mutanta w szyję, obalając go na ziemię. Odszczepieniec leżał w strugach deszczu dławiąc się własną krwią.
- Czekać na swoją kolej. – Powiedział z uśmiechem dowódca. Nikt więcej nawet nie drgnął.
– Rzeczywiście magazynek. – Dodał, wymieniając go na nowy. Następny strzał zakończył życie wijącego mu się u stóp mężczyzny. Błagania ustały.
Żołnierz szedł obok kolejnych ofiar, które jedna za drugą padały na ziemię wraz z suchym odgłosem zamka uderzającego o metal wyciszonego pistoletu, gdy przy ostatnich jeńcach rzeź przerwał zimny głos Randalla.
- Opuść broń. – Niespodziewanie wycedził mężczyzna. Roadblock spojrzał na niego z politowaniem.
- Że tyś taki głupi, to się nie spodziewałem.
Do tej pory stojący z boku Jeff ożywił się.
- Nie! Nie strzelaj! Ja go znam! – Wszyscy spojrzeli na siedzącego bez ruchu starca, wodzącego dookoła prawie ślepymi oczyma. Nogawka jego spodni była podwinięta, zdradzając brak jednej kończyny. Obok leżały prowizoryczne kule.


Pascal Trottier.


21.11.2056
17:58

Cygan przysiadł na ziemi zdejmując z ramion plecak. Powoli, starając się głęboko oddychać wyciągnął z niego butelkę wody. Przez dłuższą chwilę trzęsącymi się rękami mocował się z zakrętką. Wziął kilka łyków, poczym przetarł wierzchem dłoni zwilżone wargi. Poczuł wtedy, że kąciki ust również drżą mu mimo woli. Do tej pory nie widział wiele, ponieważ workowata kominiarka zsunęła mu się na oczy, zasłaniając widok. Zdjął hełm i ją nerwowo, wciąż jednak jeszcze zaciskając powieki. Bojąc się je otworzyć polał głowę wodą. Zimna ciecz spłynęła po twarzy żłobiąc koryta w brudnym pyle, jakim była pokryta.
Gdzieś z niedaleka dochodziły do niego bolesne jęki jakieś kobiety i miarowe sapanie mężczyzny. Wkrótce oddech mężczyzny przyspieszył, by nagle zamilknąć w jednej sekundzie.
- Oddam, to też oddam... Tylko nie strzelaj, błagam… - Dotarł do niego zduszony płacz kobiety. Później suchy wystrzał karabinu.
Upuścił butelkę pozwalając resztką płynu rozlać się na ziemi.
Powoli przejeżdżał dłońmi po swoim ciele w poszukiwaniu śmiertelnej rany, która za kilka chwil go zabije. Poszarpanego mięsa, poprzecinanej tkanki, albo dziury po kuli. Chociaż powiększającej się plamy krwi. Cokolwiek.
Rozczarował się, nie czując nic poza zesztywniałym od brudu materiałem munduru. Wciąż żyje i nie powinno zmienić się to w najbliższym czasie. W sumie nie był z tego zadowolony, ale nie był też zły. Było mu to obojętne. Czuł, jakby zaciął się pomiędzy skrajnymi emocjami.
Ktoś podszedł do niego, podniósł go i wypchnął na zewnątrz. Poznał po tym, jak deszcz uderzył w jego twarz. Spomiędzy huku burzy, wyłapywał nawoływania towarzyszy, pojedyncze strzały i towarzyszące im jęki. Trwało to długo, kiedy w końcu wyłapał jeszcze jeden wyraźny odgłos – charczącego oddechu, sunącego w jego stronę. Chłopak mocniej ujął sztucer, wciąż jednak nie otwierając oczu. Nagle coś złapało go mocno za kostkę. Cygan z całej siły wyprowadził kopnięcie na oślep. Po pierwszym uderzeniu chwyt zelżał, po drugim i trzecim ustąpił zupełnie. Jedynie charczenie wciąż dochodziło spod jego nóg. Na nie, nie miał już sił, ani ochoty.
Okropny smród uderzył go w nozdrza. Jednakże on też nie był wystarczający, by Cygan rozszerzył powieki. Ciemność w jakiś niewytłumaczony sposób dzieliła go od tego, co było dookoła.
Teraz myślał o dawnej przestrodze jego ojca – czterdziestoletniego weterana Przeszukiwaczy. Rozmawiali zaledwie dwa tygodnie temu, a chłopak z trudem przypominał sobie jego słowa. Dwa tygodnie w tych pieprzonych ruinach z łatwością przesłoniło mu ostatnie siedemnaście lat jego krótkiego życia, które spędził z rzadka tylko wychodząc poza mury enklawy. Ruiny skutecznie wypchnęły jego inne wspomnienia, gdzieś w najdalsze zakamarki umysłu. Zabrały mu je i dały nowe. Pełne strachu, nienawiści i obrzydzenia do siebie samego.
- Pamiętaj chłopcze o jednej rzeczy. – Głos ojca był niewyraźny, a jego twarz niknęła we mgle. – Cokolwiek się tam stanie, cokolwiek będziesz zmuszony zrobić, to kiedy wrócisz tutaj przypomnij sobie kim byłeś przed wyjściem poza mury. Tam jesteś Tarczownikiem, tu jesteś moim i twojej matki synem. Tam wołają na Ciebie Cygan, tutaj nazywasz się…
Nazywał się Bennett May. Syn Kelvina i Cindy.
Otworzył oczy.


Nie był pewien, jak się tu znalazł, klęcząc obok wozu uginającego się pod ciężarem gambli. Zupełnie nie wiedział też ile czasu minęło. Pamiętał, jak z pozostałymi biegną na górę, uciekając przed gniewem nie mających nic do stracenia uchodźców. Później jak wczołgują się do zawalonego tunelu, jak Violet osłania ich ucieczkę, jak ostatni zostaje Jake, raz za razem strzelając ze swojego pistoletu. Jak rozrywa go oszalały z bólu i nienawiści tłum. Pamięta rozkazy Lynxa, a dalej strzały, długie serie, zagłuszające krzyki mordowanych. Pamięta, jak siedzi sam i wsłuchuje się w skowyt pokonanych.
Teraz przerażony rozglądał się po pociętej kulami ulicy. Pod jego stopami leżał ciężko ranny mutant. Mężczyzna wyglądał na starca. Jego twarz poznaczona była jątrzącym się wrzodem, zapewne efektem zbyt długiego wystawienia na radiacje. Jednakże bardziej poruszającym widokiem był brzuch rozszarpany karabinową serią. Długi pas jelit ciągnął się przez prawie całą ulicę, od wejścia do budynku, aż do śmiertelnie rannego u stóp chłopaka. Cygan dopiero teraz poczuł, jak obrzydliwy jest otaczający go smród. Nie wytrzymał, zgiął się wpół i długo wymiotował, oparty o koło wozu. Zza niego dochodziły ciche trzaśnięcia, ale nie miał odwagi się odwrócić. Zamiast tego przeszedł kilka kroków, jak najdalej od dźwięków i upadł na ziemię obok martwej kobiety. Ubrana była w czerwoną, zwiewną sukienkę zupełnie niepasującą do tej pory roku. Mokry materiał opinał jej chude ciało. U dekoltu był rozerwany, odsłaniając małe, kształtne piersi. Jej delikatną szyje zdobiła ręcznie szyta kolia, komponująca się z bladością jej skóry.
Dzieciak przypatrywał się jej w milczeniu, gdy z jego oczu płynęły łzy, choć być może był to tylko deszcz, który z furią uderzał go w twarz. Stał tak przypatrując się najpiękniejszej kobiecie, jaką widział w swoim życiu. Nie szpeciła ją nawet powoli zasychająca krew, sącząca się z przestrzelonej skroni.
Z odrętwienia wyrwał go ochraniający uchodźców snajper, przyklękając obok na kolanie i bez ceremonialnie odpychając ciało dziewczyny. Leżała na dogorywającym mężczyźnie trzymającym w rękach zardzewiałego Colta. Lynx wyciągnął mu go z dłoni, wycelował w przestrzeń i po chwili włożył do kieszeni maskującej kurtki.


- Twoja pierwsza taka walka? – Zagadnął pociągającego nosem chłopaka.
Ten zignorował pytanie, patrząc mu prosto w oczy, wzrokiem pełnym złości i rozgoryczenia.
- To twoja wina… - Wycedził, szczękając zębami. Wayland spojrzał na niego spode łba, nic nie mówiąc.
- Przez ciebie, skurwysynu… - Jego głos łamał się.
- Mogli iść dalej. Ostrzegałem ich. Sami wybra… - Nie dokończył, kiedy chłopak wymierzył mu solidny sierp w podbródek. Lynx zachwiał się, ale momentalnie odzyskał równowagę, podnosząc, przy tym gardę. Drugi cios chłopaka nie dosięgną celu, trafiając w powietrze. Lynx wykorzystał to i potężnym młotem obalił go na ziemię. Chłopak leżał w błocie, szarpiąc się sam ze sobą w gniewie. Pomiędzy nich wpadł Roadblock, odpychając Lynxa kolbą karabinu od młodego.
- Co tu się do chuja wyprawia?! – Krzyknął. Dokoła nich skupili się pozostali.
- Wszystkich… wszystkich, kurwa… pomordował… - Słowa grzęzły w gardle chłopaka ledwo przebijając się przez burzę.
Violet przyklękła obok niego, kładąc mu dłoń czole.
- No co Ty.. Cygan? – Wyszeptała. Chłopak spojrzał na nią z nieukrywaną odrazą. Kobieta cofnęła się.
- Wszystkich… Kobiety, dzieci… Każdego pomordował… Uchodźców, bo dalej nie chcieli iść… Bo się bali! Bali się, kurwa! Rozumiesz, skurwielu?! – Chłopak znów rzucił się w kierunku snajpera, jednak Roadblock z łatwością powalił go na ziemię. Wayland nawet nie podniósł już pięści, nie patrząc na Cygana.
- I ja do nich też… I też jednego z nich… Jaki ja durny… - Violet chciała mu pomóc wstać, ale Vincento ją zatrzymał.
- I w budynku pomordował… Co mieli zrobić? Schody im, kurwa zasłoniliście! Jak mieli uciekać, co skurwiele?! Gdzie?! No gdzie? Morderco pierdolony… Gówno, bo chcieliście ich zabić… – Wskazał, klęcząc na Jeffa i Vincento. – Jezus Maria… - Wyszeptał chowając twarz w dłoniach. – Przez okno, widziałem jak kobieta poduszki wyrzuca.. a później dzieciaka na te poduszki, żeby byle od kul nie ginął… Poduszki, przecież żadna różnica z trzeciego piętra takie małe na beton… Wyrzuciła, a oni ją i tak zabili. - Wziął głęboki oddech, połykając łzy. – Ty gnido… Gnido… - Poruszał już tylko wargami patrząc na nieodzywającego się Lynxa. –Milcz! Nic nie mów… - Słowa więzły mu w gardle. – Nawet nic ty kurwo nie mów, bo ja cię… - Wstał grożąc mu pięścią. Wtedy dopiero dostrzegł pozostałych mutantów, lezących rozstrzelani pod ścianą budynku.
- Wszystkich? – Powiedział głucho, wciąż niedowierzając. – Wszystkich żeście zabili? A ten dzieciak… Bo on się mógł jednak uratować, tylko nogę złamać… Go też? Oszaleliśmy? Co oni nam niby wszyscy zrobili?... Kurwa… – Nie mogąc znaleźć odpowiedzi, opuścił tylko ręce i nie odezwał się już ani słowem.
- Chodź już. Chodź już, Cygan. – Powiedziała Violet obejmując chłopaka. Z tego jakby momentalnie uszło powietrze i prawie by się przewrócił, gdyby nie podtrzymujące go ramię kobiety.
- Ja jestem Bennett May. – Odparł niezrozumiale.
Wkrótce ruszyli dalej, zostawiając za sobą kolejne pobojowisko.


21.11.2056
21:13


Słońce już dawno zaszło za horyzontem, niestety nie pociągając jednak za sobą burzy. Ranni niesieni byli na prowizorycznych noszach. Pascal, sprawiający wrażenie otępiałego, nie reagujący na żadne pytanie jechał na wozie razem z dziećmi, które tylko cicho popłakiwały. Pozostali nie odzywali się zbyt wiele.
W końcu kompletnie przemoczeni, zmęczeni wydarzeniami mijającego dnia dobrnęli to dwupiętrowego budynku na uboczu głównego szlaku.
Maria oglądając zasłonięte stalowymi płytami okna, umocnione drzwi i postrzępione pociskami mury, mimowolnie zadrżała na wspomnienie feralnej nocy kilka dni temu. Opad, przerażające wizje i mała twarzyczka dziecka wykopana z pyłu.
Vincento jakby czując jej niepewność, odezwał się ściszonym głosem.
- Strażnica, albo Niebo, różnie wołają. Rozsiane są po całych ruinach. Kiedyś kontrolowaliśmy ich więcej, teraz stoją najczęściej opuszczone. Nie ma co się bać.
Z drugiego piętra budynku, trzykrotnie zgasło i zapaliło się światło latarki. Sygnał, który miała posłać Violet z Roadblockiem, wcześniej wysłani by sprawdzić budynek. Wkrótce dowódca wyszedł im naprzeciw machając ręką. Bez słowa pomógł pozostałym dopchnąć wóz do budynku i wnieść rannych do środka. Pomieszczenia były całkowicie ogołocone ze zbędnych mebli. Gdzieś leżało kilka materacy, stał zbity z nieheblowanych desek stół i pięć plastikowych krzeseł. Obok wejścia w rozpadającej szafie znajdował się zwinięty w kłąb drut kolczasty i kilkadziesiąt pustych worków na piasek oraz para łopat. W dawnej kuchni, teraz ogołoconej z większości sprzętów Randall znalazł skrzynię wypełnioną pustymi, szklanymi butelkami i kawałkami szmat. Obok niej stał pełny kanister, z zapachu można wnioskować, że benzyny.
- Obejdziemy dom dookoła. – Violet klepnęła wpatrującego się pustkę Lynxa w ramię. – Rozstawimy pułapki.
Mężczyzna wstał ciężko, zrzucając z siebie plecak. Po chwili para żołnierzy znalazła się na zewnątrz znów targana przez zimny, listopadowy deszcz. Po kilkunastu minutach ukryli w mokrej ziemi kilka min i już mieli wracać, kiedy Lynx w zielonkawym świetle noktowizora dostrzegł kształt, który nieznacznie wyróżniał się z ruin. Skinął na kobietę i skulony ruszył przed siebie.
Pomiędzy gruzowiskiem dostrzegł płachtę okrywającą coś dużego, przysypaną gruzem oraz roślinnością, jakby ktoś próbował coś zamaskować. Dziewczyna nie zwracając uwagi na ostrzeżenia snajpera zerwała płachtę odrzucając ją na bok.

 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 18-05-2014 o 14:54.
Lost jest offline