Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 13-05-2014, 23:51   #71
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Lynx z pozostałymi pchał wóz w kierunku budynku po lewej stronie, kiedyś zapewne dwupiętrowa kamienica wyglądała okazale, teraz jednak z jej ostatniej kondygnacji nie zostało za dużo, drugie piętro częściowo zostało zmiecione przez wybuch, jednak mury wydawały się solidne, choć popękane. Na parterze było jedno większe wejście centralne, do którego właśnie pchali wóz. Pomieszczenie na parterze okazało się być hallem, ze zdezelowanymi schodami prowadzącymi wyżej. Wraz z Kingiem, Jeffem i Jakiem dopchali wóz tak, by nie było go widać z zewnątrz. Młody Morgan ruszył zatrzeć ślady, z zaplecza wyszedł Nathan z Vincentem, widocznie tam zostawił rodzinę i rannego.

Lynx spojrzał na rząd otworów okiennych, ziejących od frontu, tu mieli zająć pozycję. - Nathan póki mamy jeszcze chwilę, sprawdzimy piętro? - zapytał patrząc na Morgana.

Nie ruszył jednak od razu na górę, tylko podszedł do Marii, która kręciła się jeszcze wokół wozu i złapał ją delikatnie za rękę: - Nie mogę Ci zabronić, ani rozkazywać, ale proszę Cię, byś została z Samanthą z tyłu z dzieciakami? Zrozum.. nie mogę podczas walki myśleć o tym, że może Ci się stać krzywda… - czekał na jej odpowiedź, w duchu modląc się by go posłuchała. Zastanawiała się przez chwilę, bijąc z myślami. Potem pokiwała głową. - Zawołasz mnie, jeśli.. coś zacznie iść nie tak, dobrze? Nie czekając na odpowiedź wspięła się na palce i pocałowała go, szybko, jakby wstydząc się, lub obawiając, że ktoś ich zobaczy. - Uważaj na siebie.

Miękkie usta kobiety niosły ze sobą obietnicę przyjemności, ale w duchu czuł ulgę, że go posłuchała: - Będę uważał… dla Ciebie - ruszył w stronę schodów przy których czekał Nathan, nie mieli nawet chwili do stracenia. - Ruszamy. - powiedział Morgan ruszając przodem z odbezpieczoną bronią.

Burza rozszalała się na dobre. Wdzierając się przez wyrwy w budynkach atakowała czekających na karawanę mutantów ludzi. Lynx delikatnie wychylił się zza muru obserwując okolicę. - Pięciu na przodzie. Uzbrojeni, karabiny i strzelby. - Powiedział cicho do sprawdzającego obok, po raz ostatni swój karabin Jeffa. - Jeden wielki skurwiel… Później duża grupa, przykrywają się płachtą. Gówno widać ilu ich tam jest. Z boku idzie jakiś z karabinem. Jeszcze jeden zamyka pochód. Też ma broń. - Dwudziestu łącznie? - Zapytał chłopak opierając się plecami o ścianę. Lynx pokiwał przecząco głową. - Chyba więcej.





Czekali jeszcze kilkanaście minut, aż tamci wolnym tempem pokonując burzę zbliżyli się między zajmowane przez nich budynki. W końcu dotarli pod pozycje uchodźców. Dobiegały ich ciche rozmowy, śmiechy i szczęk ekwipunku. Nagle bez żadnej zapowiedzi urwały się. - Chyba nas nie widzą. - Wyszeptał Vincento w kierunku Violet. Jak na sygnał karawana zatrzymała się. Przygotowujący zasadzkę zamarli. Prowadzący grupę mutant podniósł ogromną łapę do góry. Pozostali mutanci rozproszyli się dookoła płachty, pod która opadła, gdy idący pod nią odszepieńcy musieli paść na ziemię.

Jeff wychylił się kilka centymetrów, by natychmiast schować głowę. - Widzą nas… - Wyszeptał. - Widzą nas, skurwiele…

Snajper nie czekał na inicjatywę mutantów: - Idźcie dalej!!! - krzyknął Lynx znad lufy karabinu - nie chcemy kłopotów!!! Zaminowaliśmy obie strony drogi Claymorami!!! Przejdziecie obok siebie i obędzie się bez ofiar!!! - złapał się ostatniej deski ratunku. Jak nie posłuchają, to i tak będą walczyć i choć mieli przewagę pozycji i terenu, to jednak nadal mieli przed sobą ponad dwudziestkę mutantów. W odpowiedzi największy z mutantów wycharczał coś niezrozumiale. Płachta z ociąganiem podniosła się do góry i znajdujący się pod nią mutanci zaczęli cofać się byle dalej od głosu Lynxa - wprost na pozycje Jake’a, Violet, Cygana i Nathana. Pozostali mutanci jak na komendę wycelowali w miejsce skąd dobiegał krzyk.

- Człowieki?! - Wykrzyczał jeden z mutków. - Tak - odkrzyknął Lynx - nie ruszajcie się!!! Czekam na odpowiedź natychmiast inaczej otwieramy ogień!!!

- Stać! Ani kroku dalej, bo otworzymy ogień!
- krzyknął wyraźnie Nathan. - Odejdźcie w kierunku, w którym zmierzaliście, a nic nikomu się nie stanie! W przeciwnym wypadku zaczniemy strzelać! Lufa kaemu prowadzącego mutanta skierowała się w okno, przy którym chował się Lynx. Drugi wycelował w miejsce, z którego krzyknął Nathan. Część tarczowników przestała się już kryć, zza osłon celując w stronę mutantów. Karawana powoli cofała się z całą kolumną, trzech z nich zajęło pozycje za wrakami samochodów i gruzowiskiem. - My pójdziem do przodu, a tam pewnie miny! - Krzyknął jeden z nich.

- Gówno, nie do przodu! - Część płachty zwinęła się i spod niej wychyliło się kilku następnych mutantów. Kobiety, dzieci, bez broni, bądź trzymający jakieś zaimprowizowane noże i pałki mężczyźni. Słysząc głos Nathana z budynku, w którego stronę się cofali zamarli, jednakże popędzani przez uzbrojonych mutantów, kontynuowali swój marsz.
- Z Nashville są człowieki?! - Krzyknął znów prowadzący mutant.
- Pineville, idziemy do Misji!!! - snajper trzymał siatkę celownika wprost na głowie mutanta z karabinem maszynowym, gotów był w każdej chwili otworzyć ogień. - Z Nashville, z Nashville, skurwiele… - Wysyczał Vincento, głaszcząc spust strzelby.

Z dołu usłyszał ostrzegawcze wołanie Kinga: - Cywile! Pod płachtą!
- My też mamy kobiety i dzieci - odkrzyknął Lynx - obie strony drogi są zaminowane, a krzyż celownika mojego karabinu jest dokładnie na twoim łbie. Jakbyśmy chcieli walki, dawno byśmy odpalili miny. Oba budynki mamy obsadzone… nam też walka się nie opłaci. Wybieraj - idziecie dalej albo otwieramy ogień!!!

-
Wszystkie je powybijamy, wszystkie słyszysz?! - Wydarł się inny mutant ze zwyrodniałą ręką, kryjący się za wrakiem samochodu. Chciał dodać coś jeszcze, kiedy podniesiona ręka dowódcy wstrzymała go w połowie słowa. Snajper zacisnął dłonie mocniej na łożu broni, wzmianka o mordowaniu podgrzała i tak już wypełnioną adrenaliną krew. - Skąd wiem, że was kilku, tylko, a dalej nie miny?! - Krzyknął prowadzący mutant. Jego ludzie zajęli już pozycje obronne. Pojedynczy odszczepieńcy, kryjący się wcześniej pod płachtą prawie wchodzili do budynku zajmowanego przez Nathana i Tarczowników. - Ostrzegałem, następny krok twój albo twoich ludzi nie w tę stronę co mówiłem i strzelamy!!! Ty będziesz pierwszy!!! - Lynx celował do przywódcy, jeśli ten dałby sygnał do ataku, albo tamci nie zostaną na miejscach, z jego łba zostałaby krwawa miazga. - Clyde, odpalaj miny po pierwszym strzale!!! Albo my albo oni jak nie słuchają!!! - krzyknął głośno, tak by siedzący na parterze King go usłyszał. - Nie strzelać, do cholery! - odpowiedź sanitariusza sprawiła, że weteran poczuł uczucie niepokoju, sygnał, że ich genialny plan zaczął się walić w gruzy

. Mutanci nie reagowali, co gorsza zajmowali coraz dogodniejsze pozycje, a ich przywódca wydawał się być głuchy na ich ostrzeżenia, snajper jeszcze raz sprawdził nastawy karabinu, wypuszczając powietrze ściągnął spust snajperki celując w głowę przywódcy mutantów.

I wtedy gówno wpadło w wentylator… deszcz bębnił o nasiąknięty wodą mundur, a dołem zaczęła płynąć rzeka krwi...

Pocisk trafił w jednego z nieuzbrojonych mutantów. Kobieta upadła na ziemię trzymając się za brzuch i krzycząc z bólu. Lynx zakął kiedy chybił, nie dał jednak czasu przeciwnikowi, przeniósł punkt celowania trochę niżej i ściągnął spust raz jeszcze, krzyknął przy tym głośno: - Clyde!!! Kiedy jego krzyk nie poniósł ze sobą echa potężnego wybuchu, zdał sobie sprawę, że wdepnęli w gówno. Mogło się skończyć spokojnie, przeszliby nie zauważając ich. Mogło się skończyć spokojnie po prostu słuchając się jego słów. W sumie nie dziwił im się, przebywał w okolicy tylko kilka tygodni, ale dowiedział się paru rzeczy o tej parszywej okolicy.

Najśmieszniejsze, że najwięcej od mutanta właśnie… Ruszył po schodach na dół, zostawiając za sobą kanonadę, za sobą miał Jeff-a do osłony. Kiedy wychylał się zza załamania schodów wielki mutant, który zamykał pochód, właśnie wyciągał z brzucha Clyda zakrwawione ostrze włóczni. Nie dał mu więcej szans, kula ze świstem obaliła go na ziemię, a młody Morgan nie czekał, przyłożył broń do głowy rannego mutanta i szybkim ściągnięciem spustu zamienił go w krwawą papkę. Ulicę zasnuł dym z granatu, którym zapewne mutanci chcieli osłonić swój odwrót w kierunku pozycji Nathana i tarczowników.

Sądząc po strzałach, które tłumiła ulewa i rozdzierające niebo pioruny, walka na uliczy przycichła. Lynx, Jeff i Vincent, kryjąc swoje plecy wzajemnie, ruszyli w kierunku budynku po drugiej stronie ulicy. W dymie, powoli rozwiewanym deszczem i wiatrem, przestępowali przez poszarpane odłamkami i pociskami ciała, niektórzy jeszcze dychali, próbując chwytać ich za nogi, ale tych odpędzali uderzeniami kolb i kopniakami. Na parterze dobili przywódcę mutantów, który tylko zdołał wycharczeć - Mordercy. Snajper miał co do tego odmienne zdanie, skrócił męki umierającemu strzałem w głowę.

Lynx przypadł do jednej ściany i wspinał się na górę wzdłuż niej, podobnie po drugiej stronie przesuwał się Jeff, za nimi szedł Vincento, robiąc za wsparcie. Karabin który snajper trzymał w rękach, miał zawieszony na taktycznej uprzęży, a strzelbę naszykował sobie, tak by mieć ją do szybkiego użycia.Kiedy zbliżali się do krawędzi piętra ostrożnie wyglądali, gotowi oddać natychmiast strzały do potencjalnych wrogów. Na drodze napotykali kolejnych rannych, część z nich padała na ziemię prosząc o litość widząc kolejnych ludzi, część uciekała, część mijała bez słowa. W końcu weszli na trzecie piętro. W rogu pomieszczenia tłum osób skupiony był nad czymś. Lynx spojrzał ponad ich głowami. Wśród masy ludzkiej leżały zwłoki raz po raz katowane przez zebranych mutantów.
- Dawaj go! Przez okno! Przez okno! Morderca! Do dzieci strzelali! Mocniej! - Skandował tłum, jeszcze nie dostrzegając stojących za nim ludzi. Weteran wycelował broń w potencjalnie najgroźniejszego mutanta i głośno zawołał: - Zostawcie ich i wypierdalać, to przeżyjecie!!! Dość już tego szaleństwa, chcieliśmy, żebyście szli dalej, ale kurwa nie!!! - Lynx i Jeff stali na ostatnim stopniu schodów, w razie zmasowanego ataku mogli się łatwo cofnąć i bronić w wąskim przejściu. Gdy Lynx krzyknął mutanci obrócili się przerażeni. Wszyscy zamilkli wpatrując się w broń ludzi. Konsternację przerwała bezzębna kobieta: - Na miny! Na miny nas chcieli wprowadzić! - Krzyknęła popychając Lynxa. Ten cofnął się o krok celując w nią. Kobieta bez strachu spojrzała w lufę karabinu - A zastrzel! No zastrzel! Wnuczka, mi ty szujo zastrzeliłeś to i mnie morderco dobij! Na co czekasz?! - Pozostali razem z staruszką zaczęli się jeszcze bardziej burzyć, naciskając na ludzi. - Chcesz?! - Krzyknął Vincento. - No chcesz?! - Uderzając lufą w najbliżej stojącego mężczyznę. Ten upadł na ziemię trzymając się za rozbity nos. - Na co czekamy?! - Krzyknął Jeff, wodząc lufą automatu po agresywnych sylwetkach. Z tłumu wyleciał kamień uderzając gdzieś obok żołnierza. - Wynoście się stąd! - Krzyczeli.

- Gdybyśmy chcieli was zabić, zdetonowalibyśmy miny zanim nas zauważyliście, noga by nie uszła!!! Rozwiązanie jest proste, zostawiacie wszelką broń i tych tu na górze i schodzicie odchodząc dalej!!! Jak chcecie żyć to nas posłuchacie, na dole jest jeszcze czterech uzbrojonych ludzi, nie macie żadnych szans jeśli stawicie opór… - zamilkł na chwilę, ale nie dał im się odezwać wołając głośno: - Nathan!!! Violet!!! Jesteście tam gdzieś?!!! - broń miał cały czas na celu, czekając na reakcję mutantów. Czuł że tuż obok Jeff cały się gotuje, to nie mogło się skończyć dobrze... Snajper stracił cierpliwość, wiedział, że słowami do nich nie dotrze, a ich towarzyszą czas się mógł właśnie kończyć. Wziął na cel któregoś z mężczyzn z bronią i strzelił. Na strzał Lynxa odezwała się strzelba Vincento i przestawiony na ogień automatyczny karabin Jeffa. Pociski szatkowały tłum, który rzucił się w z krzykiem rozpaczy w kierunku schodów. Ci, którzy biegli pierwsi zostali rozszarpani przez długą serię z AK. Pozostali widząc to próbowali się ratować, część wyskakując na asfalt z trzeciego piętra, część padając po prostu na ziemię. Jednakże pociski dosięgły większość z nich. Pozostali ciężko ranni leżeli jęcząc na ziemi. Lynx zmienił magazynek. Bezzębna kobieta już nie krzyczała. Spod kilku ciał wygrzebali pobitego. Ciężko go było rozpoznać przez porozrywane ubrania i spacyfikowaną ciężkim przedmiotem twarz. Lynx zauważył jednak myśliwski sztucer, na którym trup zacisnął palcę. Sztucer Jake’a.

- Tato?! - Krzyknął Jeff.
- Tutaj. - Zduszony głos dobiegał z jednego z zawalonych korytarzy. Z pomocą grupy z gruzów udało się wyciągnąć wcześniej schowanych wśród nich żołnierzy. Nathan nie wyglądał dobrze, głos miał słaby i bladą twarz. Spomiędzy palców, przyciskanych do brzucha, ciekła ciemno - brunatna krew. Również Tarczownicy nie wyglądali najlepiej. Przygotowali prowizoryczne nosze, którymi jak najszybciej chcieli przetransportować rannego do Clyda. Snajper miał nadzieję, że rana doktora nie była na tyle poważna, żeby nie mógł zoperować starszego z Morganów. Czekał ich marsz powrotny, wśród deszczu i jęczących rannych. Po drodze zbierali w pośpiechu gamble, nie wiedzieli co ich mogło jeszcze czekać, przecież kilku mutantów uciekło w ruiny.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451

Ostatnio edytowane przez merill : 14-05-2014 o 00:01.
merill jest offline  
Stary 14-05-2014, 23:53   #72
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Dziwnie było siedzieć w piwnicy, kiedy nad nimi toczyła się walka. Nie, żeby chciała strzelać – zdecydowanie nie chciała - ale miała poczucie winy, że jej.. tchórzostwo zmniejsza szanse pozostałych. Wiedziała, że takie myślenie nie ma sensu. Po prostu się bała. I dziwnie było tak siedzieć, i nic nie robić.

Dzieci denerwowały się, Sam też, choć starała się tego nie okazywać. To musiało być straszne – mieć w tych koszmarnych warunkach tyle osób do troszczenia się o nie.. Olbrzymia odpowiedzialność.

- Hej – powiedziała dziewczyna przysiadając obok dzieci. – Kto chce grać?
Zobaczyła wdzięczność w oczach Samanty.

- Gramy w gesty. Ja robię gest, jakiś znak rękami, potem tywskazała dziewczynkę naśladujesz, i dodajesz swój. Potem brat pokazuje nasze i dodaje swój. Zobaczymy, ile uda się wam zapamiętać.
- Tylko cichutko
– ostrzegła.- Buzie odpoczywają, rączki pracują.
Dzieci skupione na zabawie, przestały przysłuchiwać się wystrzałom, nie myślały o strachu.

Maria też starała się nie myśleć o kulach wbijających się w ciało Lynxa. .

Coś zamajaczyło na szczycie schodów. Dzieci pisnęły, tuląc się do Samanty. Maria stężała, ściskając pistolet.

Clyde.

Odetchnęła i podbiegła do niego, schodził dziwnie, przyciskając dłoń do brzucha. Zarzuciła jego wolne ramię na swoja szyję, pomogła mu usiąść. Jęczał. Odsunęła koszulkę. Rana była rozległa, krwawiła obficie, ale na szczęście powierzchowna. Równe przecięcie.

Clyde pozwolił jej na szycie. Kierował jej dłońmi, coś mówił, pouczał. Nauczał. Kiwała głową. Zabandażowała ranę.

Chwilę – a może godzinę, czas płynął obok niej - Lynx wespół z Jeffem, wnieśli rannego Nathana na prowizorycznych noszach. Krwawił z rany na brzuchu, ciemnoczerwona krew przesączała się przez rozerwaną kamizelkę. Położyli ostrożnie starszego Morgana, zostawiając go pod opieką obolałego Kinga. Wyglądało na to, że doktor już ogarnął swój bałagan, Lynx wiedział, że medyk jest teraz bardziej potrzebny innym, słowa które chciał mu przekazać mogły poczekać. Zresztą czy miały one teraz w ogóle jakiekolwiek znaczenie. W mroku piwnicy szukał wzrokiem Marii, zauważył ją sprzątającą zakrwawione bandaże. Podszedł do niej, zakurzony, oblepiony zaschniętą krwią, mokry od ulewnego deszczu jaki padał nieustannie. Nie wiedział, czy to właściwe, szczerze miał gdzieś co pomyśli reszta, podszedł do niej i wziął z ramiona szczupłą dziewczynę, po chwili pocałował.

Maria stężała na moment, a potem przylgnęła do niego i oddała pocałunek.
Po krótkiej chwili wysunęła się z ramion mężczyzny i zaczęła wodzić dłońmi po jego ciele, szybko, badawczo.
- Jesteś cały?

- Jestem, chyba
- głos miał zmęczony i nieco zrezygnowany - trochę obolały, ale chyba wszystko gra. Jak się czuje Clyde? Da radę zająć się Nathanem? - szukał jej wzroku.
- Clayde oberwał w brzuch, mocno, ale dość płytko - jej ręce ciągle krążyły po jego ciele, dotykały twarzy, brzucha, wsuwały pod kamizelkę, szukając ran, postrzałów, złamań. - Zszyłam go, chciał sam, oczywiście, ale pozwolił… da radę. Nathan?

- W tamtym budynku było gorzej, wdarli się tam i prawie rozerwali ich na strzępy… na szczęście w ostatniej chwili zdążyliśmy, Jake ten Poszukiwacz nie żyje
- przerwał na chwilę, łapiąc ją za ręce, które cały czas sprawdzały czy jest cały: - Mario, nic mi nie jest, naprawdę. - Stał przez chwilę nie wiedząc jak jej to powiedzieć: - Tam na górze, zrobiliśmy straszne rzeczy…

Spojrzała mu, w końcu w twarz.
- Nie żyją, tak? Mutanci? Jak w tunelu? Pomogę Clyde’owi z Nathanem.. Czy ktoś jeszcze...ktoś ..nie przeżył?
- Prócz Jake’a wszyscy przetrwali. Violet i Vincent też chyba są ranni, ale nie wiem, bo chciałem jak najszybciej Nathana tu przynieść. Prawie wszyscy mutanci nie żyją, tylko, że…
- wreszcie wyksztusił to z siebie - oni mieli ze sobą swoje kobiety i dzieci…

Potrząsnęła głową. Nie rozumiała.
- Zabrali dzieci, żeby walczyły?
- Nie wiem
– on też potrząsnął głową. - Chyba nie, chcieliśmy, żeby przeszli dalej, a potem oni zaczęli wrzeszczeć, że zamordują nasze kobiety i dzieci, chciałem ich postraszyć, a potem rozpętała się strzelanina… wszyscy z nich chyba zginęli. Nie chcę byś to oglądała… nie chcę żebyś mnie za to znienawidziła…
- Uspokój się
- powiedziała.- Usiądź. I tak trzeba tam będzie pójść, zebrać sprzęt. Widziałam różne rzeczy. W karawanie… kobiety często przeszukiwały zwłoki. Ja też. Potrafię to robić, nie musisz sie martwić.

Przebiegła, jeszcze raz, wzrokiem po jego sylwetce.
- Na pewno nic ci nie jest? Wiem, że oberwałeś w żebra, napiąłeś się, jak tam dotknęłam, ale to chyba tylko stłuczenie.. Trzeba zając się Nathanem…
Po raz pierwszy tego dnia, mogła zauważyć jakąś otuchę w jego twarzy: - Zapomniałem, że jesteś twardą dziewczyną z Teksasu - prawie zażartował. Pocałował ją i zapewnił: - Nic mi nie jest. Muszę wrócić na górę, jest tam jeszcze parę spraw do załatwienia. Pomożesz Clydowi? Ja się na tym nie znam, ale Morgan potrzebuje najbardziej pomocy, Cygan z Vincento niosą tu Violet.
- Idź
- przesunęła dłonią po jego zarośniętym policzku. - Damy tu rade z Clydem.
- Ok. Pogadaj z Clydem, czy rannych da radę przenieść, nocowanie w pobliżu tego miejsca nie będzie najlepsza opcją na tę noc.


Uśmiechnęła się zmęczonym uśmiechem. Nie zapytała, jakie sprawy ma do załatwienia. Czasem lepiej nie wiedzieć takich rzeczy.

Wróciła do Clyde’a. Pracowali razem, medyk pokazywał jej co i jak. Może miała talent, a może to Clyde był wyjątkowym nauczycielem – w każdym razie szło jej coraz sprawniej. Nathan był ranny najciężej, prawdopodobnie będzie go trzeba nieść. Ręka Violet wyglądała fatalnie, ciężko jej będzie potem jej używać.

Maria pracowała powoli, w skupieniu. Robiła, co się dało, zajmując mniejszymi obrażeniami – dezynfekowała, zszywała, bandażowała.

Słyszała jęki i krzyki rannych mutantów. Kobiety. Dzieci. Im też powinni pomóc. Czy wystarczy nici i bandaży? Czy powinni je zachować dla siebie? Ciągle ktoś ginął, ciągle kogoś trzeba było łatać.

Ile im jeszcze zostało? Ile czasu?
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 15-05-2014, 12:10   #73
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu

21.11.2056
17:39

- Raport. – Rozkazał Roadblock przechodząc obok Violet, obwijającej rękę bandażem. Straciła mały i serdeczny palec, kula przeszła po kości i bolało cholernie, ale będzie żyć. Kobieta rozejrzała się po ulicy wypełnionej trupami. Zdecydowanie zasadzka nie poszła, według planu.
- Dwóch uchodźców nie żyje, trzeci jeszcze dostał w brzuch, przez kamizelkę.
- Kto trup?
- Ten Przeszukiwacz martwy i chyba doktora jeszcze dopadli. – Słysząc to Roadblock pokręcił głową ze złością. Twarz Randalla, który właśnie podszedł do rozmawiającej dwójki nawet nie drgnęła.
– Ja dostałam, ale powinnam dać radę z radiostacją. – Dodała podnosząc okaleczoną dłoń. – Ale zajebaliśmy wszystkich. – Dokończyła z obolałym uśmiechem.
- Nienajlepiej Violet. – Dowódca pokręcił głową z dezaprobatą.
- Zamiast walić od razu, uchodźcy próbowali się z nimi dogadać. I medyk nie zdążył odpalić ładunku… Cóż, zesrało się.
Roadblock chciał, coś jeszcze dodać, jednak oboje zwrócili się w stronę nadchodzącego Vincento. Mężczyzna na ramieniu niósł prymitywną halabardę, a w ręku odrąbaną, mechaniczną protezę nogi jednego z mutantów.
- Doktor żyję. – Odezwał się ze swoim śmiesznym akcentem. – Lekko dostał.
- To czemu nie odpalił ładunku? – Zapytała zaskoczona kobieta.
- Jaj widać nie starczyło. – Wzruszył ramionami Tarczownik.
- Ja pierdole… - Pokręcił głową Roadblock. – Dobra. Weźcie Cygana i rannych mutków dajcie pod ścianę…
- Lepiej dać mu jeszcze chwilę. – Przerwała mu radiooperatorka. Dowódca przygryzł wargę i spojrzał na nią morderczo, jednakże po chwili machnął tylko ręką na znak zgody.
- Dobra, ja pójdę z Randallem – Violet od razu wyłapała, że ton jego głosu, gdy wypowiedział imię wędrowca nie był kpiący, jak zwyczajowo, gdy mówił o pozostałych uchodźcach. – I pozbieramy
sprzęt, broń na kupę. Ogarniemy tu i ruszamy dalej. Dość zmarnowaliśmy czasu. Wykonać.

***

Kilka minut później stali na środku ulicy rozglądając się nerwowo dookoła. Na środku leżał stos broni oraz co bardziej wartościowych rzeczy. Pod ścianą budynku siedzieli bądź leżeli ranni mutanci. Niektórzy przez chwilę błagali o lekarza, albo uwolnienie, bądź złorzeczyli na żołnierzy, ale tych szybko uciszał Vincento drewnianą kolbą jednego ze zdobycznych karabinów. Trzymając go jak pałkę przechadzał się przed szeregiem jeńców, uśmiechając się do nich paskudnie. Po chwili odgłos deszczu już tylko czasami mącił płacz jakiegoś z licznych dzieciaków, które natychmiast były jednak uciszane przez swoje matki.
- No i co z nimi zrobimy? – Zapytała Violet swojego dowódcę. Sprawdzający M249 wyszarpany z dłoni martwych mutanta Lynx spojrzał na nich z zainteresowaniem.
- To co zawsze. – Odparł Roadblock bawiąc się nowym Rugerem. Stojący obok Jeff odezwał się cicho.
- King.. – Napotkał na pytające spojrzenie Tarczowników. – Lekarz – Dodał wyjaśniająco – powiedział, że chwilę mu zajmie, żeby ich wszystkich ustabilizować. Większo…
- Lekarz nie ma prawa głosu. – Brutalnie przerwał Roadblock wskazując na leżące nieopodal ciało Jake’a. – Tu masz jedyne jego dokonanie dzisiejszego dnia.
- To na co czekamy? – Zapytała kobieta, nie chcąc dalej roztrząsać, kto jest winny fiaska zasadzki.
- Na Randalla, tego co był ze mną z przodu. Szuka, czy jeszcze ktoś nie ukrył się w budynku.
W tym samym czasie Fray, klękał nad trupem starszej kobiety. Podniósł jej dłoń dokładnie przyglądając się złotemu pierścionkowi na jej palcu. W kieszeni miał już jeden taki, bardzo podobny. Z drugim do kompletu o wiele łatwiej będzie mu znaleźć kupca, na to cacko. Najmniej to z dwadzieścia gambli powinien wziąć, a to zaś starczy chyba na nową lufę do M4. Uśmiechnął się sam do siebie wyciągając zza paska kuchenny nóż, który znalazł w podróżnej walizce w stercie garnków i innych sztućców. Położył dłoń kobiety na twardej powierzchni i przycisnął ją kolanem.
- Nie… - Wysapała mutantka. Czyli nie była taka martwa, jak się zdawało Randallowi. Spojrzał na nią obojętnym wzrokiem. Ta obserwowała go z szeroko otwartymi ustami, z których pociekła stróżka krwawej śliny. Jej zęby były ostre, jak u jakieś jaszczurki.
- Wszystko.. Wszystko weź, ale jego mi nie zabieraj... – Ledwo co mówiła.
Randall uśmiechnął się do niej kpiąco, jednym mocnym uderzeniem odcinając jej kilka palców.

***

Po dłuższej chwili Fray wytoczył się z pomieszczenia prowadząc ze sobą rannego w twarz mutanta i oszołomionego Cygana. Jeniec razem z pozostałymi został rzucony pod ścianę, a Cygan zataczając się, postawił kilka kroków i ciężko upadł przy wytoczonym już wozie. Na deszczu stali Tarczownicy, Fray, Jeff oraz Lynx z Ezechielem. Reszta chroniła się jeszcze w piwnicy, opatrując rany.
- Wszyscy? – Zapytał Roadblock. – Nie mamy wiele czasu. – Wskazał lufą pistoletu na zachodzące słońce. – Niedaleko stąd jest jedno miejsce. Tam pójdziemy, jak tu skończymy. – Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale przerwały mu rozpaczliwe krzyki jakieś kobiety dochodzące z ruin nieopodal. Roadblock uśmiechnął się szpetnie, a Violet pokręciła głową z niesmakiem. Wśród nich brakowało Vincento,.
Dowódca podszedł do pierwszego z brzegu mutanta i bez ostrzeżenia wypalił mu w głowę. Ciało młodego mężczyzny wygięło się w pałąk, by po sekundzie opaść bezwładnie.
Jedna z kobiet wybuchła histerycznym płaczem i ruszyła w kierunku ciała. Roadblock wycelował w nią, kiedy z powrotem do szeregu wciągnęła ją młoda dziewczyna. Staruszka nie przestawała jednak płakać. Pozostali jeńcy skulili się jeszcze bardziej w sobie zamierając.


- Co, do… - Rzucił bezładnie Jeff, podrywając się z ziemi. Drogę zagrodziła mu Violet.
- Wojna. – Wycedziła.
Stojący kilka metrów snajper mocniej uścisnął swój karabin.
- Nawet się kurwa nie ważcie. – Powiedział z dziwnym spokojem Roadblock. – A jak wpadnie wam ten pomysł do głowy, to przypomnijcie sobie „mścicieli” Cherry Valley i tamte okaleczone trupy. A jeżeli to wam nie wystarczy, to wyobraźcie sobie, że w Cherry Valley, dowodziłem między innymi ja. – Groźba była, aż nadto wyczuwalna.
Kolejny strzał z Rugera zakończył życie mutantki, przyciskającej szkaradne dziecko do piersi. Lufa przybliżyła się do skroni potworka i karykaturalnie odskoczyła na bok, kiedy pistolet znów wypalił.
- Jeżeli choć jeden z nich ujdzie wolno, będziemy mieć całą zgraję na karku.
Następnie kolej przyszła na wciąż płaczącą mutantkę i drugą, dziwnie spokojną.
- Trochę szkoda amunicji. – Rzucił Randall.
- Mamy kilka kartonów .22, dla każdego starczy. – Powiedział Roadblock przechodząc obok kolejnych mutantów. Każdy z nich padał na ziemię z dziurą w czaszce.
Z ruin wyłonił się samotny Vincento, czyszcząc z krwi o spodnie długi nóż. Bez słowa obserwował poczynania dowódcy.
Tarczownik podszedł do kolejnego mężczyzny. Ten klęczał ze skrzyżowanymi dłońmi, uderzając w nie co jakiś czas czołem, modląc się chyba przy tym gorliwie. Żołnierz bez ceregieli przystawił mu lufę do głowy i nacisnął za spust.
- Co jest? – Zapytał sam siebie.
Modlący tylko drgnął z przerażenia, kiedy broń nie wypaliła.
- Może koniec amunicji? – Zapytała Violet dziwnym głosem.
Modlitwa załamała się, a mężczyzna upadł na ziemię pod nogi oprawcy.
- Umiem chyba liczyć do trzynastu, co? Wypierdalaj! – Kopnięciem odpędził od siebie taplającą się w błocie ofiarę, skomlącą o życie, zaklinającą się na wszystkie świętości, że nikomu nic nie powie.
- Patrz na niego.. – Powiedział Vincento. – Nawet zdychać dobrze nie umieją. – Żachnął się z pogardą. – Może się zaciął? – Dodał jeszcze.
– Zaciął się? Taki gnat?
- Sprawdź magazynek. – Rzucił Randall, gdy nagle z szeregu poderwał się jeden z jeńców z krzykiem ruszając w kierunku Roadblocka. Rozcapierzył długie pazury i rycząc jak zranione zwierze skoczył żołnierzowi do gardła. Ten poderwał karabin do biodra i jednym strzałem trafił mutanta w szyję, obalając go na ziemię. Odszczepieniec leżał w strugach deszczu dławiąc się własną krwią.
- Czekać na swoją kolej. – Powiedział z uśmiechem dowódca. Nikt więcej nawet nie drgnął.
– Rzeczywiście magazynek. – Dodał, wymieniając go na nowy. Następny strzał zakończył życie wijącego mu się u stóp mężczyzny. Błagania ustały.
Żołnierz szedł obok kolejnych ofiar, które jedna za drugą padały na ziemię wraz z suchym odgłosem zamka uderzającego o metal wyciszonego pistoletu, gdy przy ostatnich jeńcach rzeź przerwał zimny głos Randalla.
- Opuść broń. – Niespodziewanie wycedził mężczyzna. Roadblock spojrzał na niego z politowaniem.
- Że tyś taki głupi, to się nie spodziewałem.
Do tej pory stojący z boku Jeff ożywił się.
- Nie! Nie strzelaj! Ja go znam! – Wszyscy spojrzeli na siedzącego bez ruchu starca, wodzącego dookoła prawie ślepymi oczyma. Nogawka jego spodni była podwinięta, zdradzając brak jednej kończyny. Obok leżały prowizoryczne kule.


Pascal Trottier.


21.11.2056
17:58

Cygan przysiadł na ziemi zdejmując z ramion plecak. Powoli, starając się głęboko oddychać wyciągnął z niego butelkę wody. Przez dłuższą chwilę trzęsącymi się rękami mocował się z zakrętką. Wziął kilka łyków, poczym przetarł wierzchem dłoni zwilżone wargi. Poczuł wtedy, że kąciki ust również drżą mu mimo woli. Do tej pory nie widział wiele, ponieważ workowata kominiarka zsunęła mu się na oczy, zasłaniając widok. Zdjął hełm i ją nerwowo, wciąż jednak jeszcze zaciskając powieki. Bojąc się je otworzyć polał głowę wodą. Zimna ciecz spłynęła po twarzy żłobiąc koryta w brudnym pyle, jakim była pokryta.
Gdzieś z niedaleka dochodziły do niego bolesne jęki jakieś kobiety i miarowe sapanie mężczyzny. Wkrótce oddech mężczyzny przyspieszył, by nagle zamilknąć w jednej sekundzie.
- Oddam, to też oddam... Tylko nie strzelaj, błagam… - Dotarł do niego zduszony płacz kobiety. Później suchy wystrzał karabinu.
Upuścił butelkę pozwalając resztką płynu rozlać się na ziemi.
Powoli przejeżdżał dłońmi po swoim ciele w poszukiwaniu śmiertelnej rany, która za kilka chwil go zabije. Poszarpanego mięsa, poprzecinanej tkanki, albo dziury po kuli. Chociaż powiększającej się plamy krwi. Cokolwiek.
Rozczarował się, nie czując nic poza zesztywniałym od brudu materiałem munduru. Wciąż żyje i nie powinno zmienić się to w najbliższym czasie. W sumie nie był z tego zadowolony, ale nie był też zły. Było mu to obojętne. Czuł, jakby zaciął się pomiędzy skrajnymi emocjami.
Ktoś podszedł do niego, podniósł go i wypchnął na zewnątrz. Poznał po tym, jak deszcz uderzył w jego twarz. Spomiędzy huku burzy, wyłapywał nawoływania towarzyszy, pojedyncze strzały i towarzyszące im jęki. Trwało to długo, kiedy w końcu wyłapał jeszcze jeden wyraźny odgłos – charczącego oddechu, sunącego w jego stronę. Chłopak mocniej ujął sztucer, wciąż jednak nie otwierając oczu. Nagle coś złapało go mocno za kostkę. Cygan z całej siły wyprowadził kopnięcie na oślep. Po pierwszym uderzeniu chwyt zelżał, po drugim i trzecim ustąpił zupełnie. Jedynie charczenie wciąż dochodziło spod jego nóg. Na nie, nie miał już sił, ani ochoty.
Okropny smród uderzył go w nozdrza. Jednakże on też nie był wystarczający, by Cygan rozszerzył powieki. Ciemność w jakiś niewytłumaczony sposób dzieliła go od tego, co było dookoła.
Teraz myślał o dawnej przestrodze jego ojca – czterdziestoletniego weterana Przeszukiwaczy. Rozmawiali zaledwie dwa tygodnie temu, a chłopak z trudem przypominał sobie jego słowa. Dwa tygodnie w tych pieprzonych ruinach z łatwością przesłoniło mu ostatnie siedemnaście lat jego krótkiego życia, które spędził z rzadka tylko wychodząc poza mury enklawy. Ruiny skutecznie wypchnęły jego inne wspomnienia, gdzieś w najdalsze zakamarki umysłu. Zabrały mu je i dały nowe. Pełne strachu, nienawiści i obrzydzenia do siebie samego.
- Pamiętaj chłopcze o jednej rzeczy. – Głos ojca był niewyraźny, a jego twarz niknęła we mgle. – Cokolwiek się tam stanie, cokolwiek będziesz zmuszony zrobić, to kiedy wrócisz tutaj przypomnij sobie kim byłeś przed wyjściem poza mury. Tam jesteś Tarczownikiem, tu jesteś moim i twojej matki synem. Tam wołają na Ciebie Cygan, tutaj nazywasz się…
Nazywał się Bennett May. Syn Kelvina i Cindy.
Otworzył oczy.


Nie był pewien, jak się tu znalazł, klęcząc obok wozu uginającego się pod ciężarem gambli. Zupełnie nie wiedział też ile czasu minęło. Pamiętał, jak z pozostałymi biegną na górę, uciekając przed gniewem nie mających nic do stracenia uchodźców. Później jak wczołgują się do zawalonego tunelu, jak Violet osłania ich ucieczkę, jak ostatni zostaje Jake, raz za razem strzelając ze swojego pistoletu. Jak rozrywa go oszalały z bólu i nienawiści tłum. Pamięta rozkazy Lynxa, a dalej strzały, długie serie, zagłuszające krzyki mordowanych. Pamięta, jak siedzi sam i wsłuchuje się w skowyt pokonanych.
Teraz przerażony rozglądał się po pociętej kulami ulicy. Pod jego stopami leżał ciężko ranny mutant. Mężczyzna wyglądał na starca. Jego twarz poznaczona była jątrzącym się wrzodem, zapewne efektem zbyt długiego wystawienia na radiacje. Jednakże bardziej poruszającym widokiem był brzuch rozszarpany karabinową serią. Długi pas jelit ciągnął się przez prawie całą ulicę, od wejścia do budynku, aż do śmiertelnie rannego u stóp chłopaka. Cygan dopiero teraz poczuł, jak obrzydliwy jest otaczający go smród. Nie wytrzymał, zgiął się wpół i długo wymiotował, oparty o koło wozu. Zza niego dochodziły ciche trzaśnięcia, ale nie miał odwagi się odwrócić. Zamiast tego przeszedł kilka kroków, jak najdalej od dźwięków i upadł na ziemię obok martwej kobiety. Ubrana była w czerwoną, zwiewną sukienkę zupełnie niepasującą do tej pory roku. Mokry materiał opinał jej chude ciało. U dekoltu był rozerwany, odsłaniając małe, kształtne piersi. Jej delikatną szyje zdobiła ręcznie szyta kolia, komponująca się z bladością jej skóry.
Dzieciak przypatrywał się jej w milczeniu, gdy z jego oczu płynęły łzy, choć być może był to tylko deszcz, który z furią uderzał go w twarz. Stał tak przypatrując się najpiękniejszej kobiecie, jaką widział w swoim życiu. Nie szpeciła ją nawet powoli zasychająca krew, sącząca się z przestrzelonej skroni.
Z odrętwienia wyrwał go ochraniający uchodźców snajper, przyklękając obok na kolanie i bez ceremonialnie odpychając ciało dziewczyny. Leżała na dogorywającym mężczyźnie trzymającym w rękach zardzewiałego Colta. Lynx wyciągnął mu go z dłoni, wycelował w przestrzeń i po chwili włożył do kieszeni maskującej kurtki.


- Twoja pierwsza taka walka? – Zagadnął pociągającego nosem chłopaka.
Ten zignorował pytanie, patrząc mu prosto w oczy, wzrokiem pełnym złości i rozgoryczenia.
- To twoja wina… - Wycedził, szczękając zębami. Wayland spojrzał na niego spode łba, nic nie mówiąc.
- Przez ciebie, skurwysynu… - Jego głos łamał się.
- Mogli iść dalej. Ostrzegałem ich. Sami wybra… - Nie dokończył, kiedy chłopak wymierzył mu solidny sierp w podbródek. Lynx zachwiał się, ale momentalnie odzyskał równowagę, podnosząc, przy tym gardę. Drugi cios chłopaka nie dosięgną celu, trafiając w powietrze. Lynx wykorzystał to i potężnym młotem obalił go na ziemię. Chłopak leżał w błocie, szarpiąc się sam ze sobą w gniewie. Pomiędzy nich wpadł Roadblock, odpychając Lynxa kolbą karabinu od młodego.
- Co tu się do chuja wyprawia?! – Krzyknął. Dokoła nich skupili się pozostali.
- Wszystkich… wszystkich, kurwa… pomordował… - Słowa grzęzły w gardle chłopaka ledwo przebijając się przez burzę.
Violet przyklękła obok niego, kładąc mu dłoń czole.
- No co Ty.. Cygan? – Wyszeptała. Chłopak spojrzał na nią z nieukrywaną odrazą. Kobieta cofnęła się.
- Wszystkich… Kobiety, dzieci… Każdego pomordował… Uchodźców, bo dalej nie chcieli iść… Bo się bali! Bali się, kurwa! Rozumiesz, skurwielu?! – Chłopak znów rzucił się w kierunku snajpera, jednak Roadblock z łatwością powalił go na ziemię. Wayland nawet nie podniósł już pięści, nie patrząc na Cygana.
- I ja do nich też… I też jednego z nich… Jaki ja durny… - Violet chciała mu pomóc wstać, ale Vincento ją zatrzymał.
- I w budynku pomordował… Co mieli zrobić? Schody im, kurwa zasłoniliście! Jak mieli uciekać, co skurwiele?! Gdzie?! No gdzie? Morderco pierdolony… Gówno, bo chcieliście ich zabić… – Wskazał, klęcząc na Jeffa i Vincento. – Jezus Maria… - Wyszeptał chowając twarz w dłoniach. – Przez okno, widziałem jak kobieta poduszki wyrzuca.. a później dzieciaka na te poduszki, żeby byle od kul nie ginął… Poduszki, przecież żadna różnica z trzeciego piętra takie małe na beton… Wyrzuciła, a oni ją i tak zabili. - Wziął głęboki oddech, połykając łzy. – Ty gnido… Gnido… - Poruszał już tylko wargami patrząc na nieodzywającego się Lynxa. –Milcz! Nic nie mów… - Słowa więzły mu w gardle. – Nawet nic ty kurwo nie mów, bo ja cię… - Wstał grożąc mu pięścią. Wtedy dopiero dostrzegł pozostałych mutantów, lezących rozstrzelani pod ścianą budynku.
- Wszystkich? – Powiedział głucho, wciąż niedowierzając. – Wszystkich żeście zabili? A ten dzieciak… Bo on się mógł jednak uratować, tylko nogę złamać… Go też? Oszaleliśmy? Co oni nam niby wszyscy zrobili?... Kurwa… – Nie mogąc znaleźć odpowiedzi, opuścił tylko ręce i nie odezwał się już ani słowem.
- Chodź już. Chodź już, Cygan. – Powiedziała Violet obejmując chłopaka. Z tego jakby momentalnie uszło powietrze i prawie by się przewrócił, gdyby nie podtrzymujące go ramię kobiety.
- Ja jestem Bennett May. – Odparł niezrozumiale.
Wkrótce ruszyli dalej, zostawiając za sobą kolejne pobojowisko.


21.11.2056
21:13


Słońce już dawno zaszło za horyzontem, niestety nie pociągając jednak za sobą burzy. Ranni niesieni byli na prowizorycznych noszach. Pascal, sprawiający wrażenie otępiałego, nie reagujący na żadne pytanie jechał na wozie razem z dziećmi, które tylko cicho popłakiwały. Pozostali nie odzywali się zbyt wiele.
W końcu kompletnie przemoczeni, zmęczeni wydarzeniami mijającego dnia dobrnęli to dwupiętrowego budynku na uboczu głównego szlaku.
Maria oglądając zasłonięte stalowymi płytami okna, umocnione drzwi i postrzępione pociskami mury, mimowolnie zadrżała na wspomnienie feralnej nocy kilka dni temu. Opad, przerażające wizje i mała twarzyczka dziecka wykopana z pyłu.
Vincento jakby czując jej niepewność, odezwał się ściszonym głosem.
- Strażnica, albo Niebo, różnie wołają. Rozsiane są po całych ruinach. Kiedyś kontrolowaliśmy ich więcej, teraz stoją najczęściej opuszczone. Nie ma co się bać.
Z drugiego piętra budynku, trzykrotnie zgasło i zapaliło się światło latarki. Sygnał, który miała posłać Violet z Roadblockiem, wcześniej wysłani by sprawdzić budynek. Wkrótce dowódca wyszedł im naprzeciw machając ręką. Bez słowa pomógł pozostałym dopchnąć wóz do budynku i wnieść rannych do środka. Pomieszczenia były całkowicie ogołocone ze zbędnych mebli. Gdzieś leżało kilka materacy, stał zbity z nieheblowanych desek stół i pięć plastikowych krzeseł. Obok wejścia w rozpadającej szafie znajdował się zwinięty w kłąb drut kolczasty i kilkadziesiąt pustych worków na piasek oraz para łopat. W dawnej kuchni, teraz ogołoconej z większości sprzętów Randall znalazł skrzynię wypełnioną pustymi, szklanymi butelkami i kawałkami szmat. Obok niej stał pełny kanister, z zapachu można wnioskować, że benzyny.
- Obejdziemy dom dookoła. – Violet klepnęła wpatrującego się pustkę Lynxa w ramię. – Rozstawimy pułapki.
Mężczyzna wstał ciężko, zrzucając z siebie plecak. Po chwili para żołnierzy znalazła się na zewnątrz znów targana przez zimny, listopadowy deszcz. Po kilkunastu minutach ukryli w mokrej ziemi kilka min i już mieli wracać, kiedy Lynx w zielonkawym świetle noktowizora dostrzegł kształt, który nieznacznie wyróżniał się z ruin. Skinął na kobietę i skulony ruszył przed siebie.
Pomiędzy gruzowiskiem dostrzegł płachtę okrywającą coś dużego, przysypaną gruzem oraz roślinnością, jakby ktoś próbował coś zamaskować. Dziewczyna nie zwracając uwagi na ostrzeżenia snajpera zerwała płachtę odrzucając ją na bok.

 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 18-05-2014 o 14:54.
Lost jest offline  
Stary 18-05-2014, 20:37   #74
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję MG oraz merillowi za dialogi...

- Nathan... - oczy Sam zaszły łzami, a jej głos załamał się na widok męża. - Kochanie... Jesteś ranny.

- Nic mi nie będzie. Nie martw się. - powiedział z zacięciem na twarzy Morgan.

- Jak mam się nie martwić. - odparła żona pomagając mężowi usiąść. - Mocno oberwałeś? Mogę zobaczyć?

- Kochanie... King już się mną zajął. - stalowy głos byłego żołnierza był czuły, ale wchodził w ton nie znoszący sprzeciwu. - Nic mi nie będzie. Oberwałem, ale nie jakoś przesadnie. Jake umarł. Przeze mnie.

- Nie mów tak! - Sam otarła załzawioną twarz. - Co się tam stało?

- Uciekaliśmy w górę klatki schodowej aż w końcu stanęliśmy przed wyborem. Wczołgać się pod zawalonym przejściem albo zginąć. - Nathan spojrzał na żonę spokojnie. - Położyłem się pierwszy, ale przepuściłem Cygana i Violet. Tłum był blisko. Niemal sięgał moich stóp kiedy Tarczownicy wciągnęli mnie do pomieszczenia. Jake nie zdążył. Nie miał szans... - mężczyzna pokiwał głową.

- Nie mogłeś nic na to poradzić, Nathan. Nie mogłeś! - powiedziała żona.

- Mogłem. Ja leżałem. Jakby go wciągnęli może bym zdążył...

- Może?! - kobieta znowu zaczęła płakać. - Może?! Ty samolubny... - ze złości Samantha uderzyła męża w twarz. - I mógłbyś zostawić mnie i dzieci? Aby ratować kogoś kogo nawet nie znasz? Myślałam, że Ciebie znam...

- Nie rozumiesz. - powiedział próbując się wytłumaczyć żołnierz. - On miał szanse. Ja też je miałem. To, że mam rodzinę nie czyni mnie...

- Właśnie, że czyni! - wtrąciła się Sam. - Przyrzekałeś mi chronić mnie i moje dzieci! Na dobre i na złe. W chorobie i...

- Wiem Sam. - tym razem to Nathan się wtrącił. - I zamierzam tej obietnicy dotrzymać. Nie opuszczę was i nie dam wam zrobić krzywdy. Prędzej umrę. - objął żonę mocno, aż sam poczuł ból w rannej klatce piersiowej.

- Nie chce abyś umierał. - powiedziała cicho. - Chce abyś był z nami. Abyśmy żyli w spokoju. Bez walki i rzeźnickich wybryków jak ten. Kto to zaczął? - zapytała.

- Nie wiem. - skłamał Morgan. - Strzał padł na długo za późno. Mutanci zdążyli zająć pozycje obronne i... zaczęła się jatka. Bardziej niż o siebie martwiłem się o Jeffa, Ciebie i dzieci.

- Tam również ginęły dzieci. Również ginęły ich matki. - odpowiedziała Samantha.

- Wiem, ale zrobię wszystko aby was chronić. Mogli iść dalej. Wiedzieli, że teren jest zaminowany i są na celowniku grupy zbrojnej. Mimo to wybrali walkę. Bali się. Rozumiem. Tylko dlaczego nie chcieli chociaż spróbować odejść? - żołnierz nie potrafił zrozumieć.

- Najpierw zastanów się czy Twoje dzieci chciałyby aby ich bezpieczeństwo kosztowało tyle niewinnych ofiar. Ja nie chce.

- Nie pytam was o zdanie. Będę was bronił na dobre i na złe. Nie ważne czy grozi nam armia mutantów czy grupa kupców. Nie mogę dopuścić aby coś wam się stało. Nie mogę...


- Witaj Pascalu… - powiedział Nathan siadając powoli obok starca. - Przepraszam. - powiedział po czym położył delikatnie dłoń na ramieniu szczura. - Wybacz mi, że nie potrafiłem zapewnić Ci bezpieczeństwa. Wybrałeś nas na swoich towarzyszy, a my Ciebie zawiedliśmy. - Nathan westchnął. - Ja Ciebie zawiodłem. Wiem, że to co się stało jest okropne, ale nie łam się. Jak tylko zechcesz pomogę Ci dostać się do misji i, kiedy wydobrzejesz, dostać się do Nashville. Tam byłbyś bezpieczniejszy. Co ty na to? - zapytał Morgan spoglądając na starca.

Przez dłuższą chwilę mężczyzna zachowywał się jakby nie słyszał Nathana. Później tylko pokiwał głową. Żołnierz nerwowo spojrzał na prowizoryczne kule swego rozmówcy.

- Jesteś może w stanie mi określić kto Ci to zrobił? - zapytał Morgan. - Martwię się nie tylko o Ciebie, ale i o resztę. O moją rodzinę…

Mężczyzna milczał. Nathan spojrzał mu prosto w oczy. Być może przez zmęczenie, ale wydawało mu się, że oczy starca zmieniły kolor na znacznie bielsze niż przy ostatnim spotkaniu.

- Rozumiem. - powiedział Morgan spokojnie. - Jak byś chciał coś mi przekazać nie krępuj się. Zachęcam Ciebie abyś trzymał się blisko grupy. Nie odchodź nigdzie, nie oddalaj się. Śpij blisko reszty. Obiecuję, że pogadam z resztą abyśmy byli jeszcze czujniejsi. Jak coś się na nas czai nie będziemy na to czekać z założonymi rękami…

Pascal nie odezwał się ani nie poruszył. Równie dobrze mógł nie usłyszeć tego co powiedział Nathan. Morgan powoli wstał, ale jeszcze chwilę poświęcił starcowi, który wiele przeszedł. Stał i pilnował. W ciszy...


Nathan nie miał się najlepiej. Najpierw walczył z bólem zaciskając zęby, a zaraz po operacji spał. Przypominał sobie pierwsze słowa żony. Przypominał jak ciężko było znieść rozrywane przez tłum ciało Tarczownika. Morgan był blady, osłabiony i niepewny. Rana cały czas bolała i jakkolwiek by żołnierz nie stanął, nie leżał, nie siedział nie dawała o sobie zapomnieć. Była niczym koszmar na jawie, który zaakceptował wyłącznie on.

Nathan nie chciał aby Samantha patrzyła na obrażenia - nawet po ich oczyszczeniu. Jeffa też pognał twierdząc, że teraz on musi bronić matki i rodzeństwa. Ciężko mu było z tym o się stało, ale... innym było jeszcze ciężej. Rozmowa, którą musiał odbyć z Jeffem nie należała do łatwych. Ciężko było wytłumaczyć dlaczego to się stało i czemu ranni nie mogli odejść w swoją stronę. Jego syn nie był głupi i wiedział, że nawet jak ranni, osamotnieni mutanci ruszą w ruiny miną dni zanim spotkają kogokolwiek ze swoich. Prędzej mogli natrafić na Tarczowników, którzy... zrobiliby to czego dokonali Roadblock i reszta ich eskorty. I mimo iż Jake należał do grupy takich skurwysynów Nathan cały czas nie mógł zapomnieć jego pokiereszowanego trupa. Nie mógł zapomnieć mózgu na betonowej, brudnej posadzce. Nie mógł zapomnieć białych, umorusanych we krwi i pyle kości. Nie mógł i nie chciał zapomnieć. To takie uczucia sprawiały, że nadal był sobą, a nie kolejnym mordercą jak - daleko nie szukając - Randall czy Vincento.


Lynx przypatrywał się jak Samantha zajmuje się dzieciakami. Starsza dziewczynka pomagała jej jak mogła, teraz jeszcze doszedł do opieki ranny Nahtan. Podszedł do kobiety i zapytał:

- Jak on się czuje? - wskazał na leżącego na prowizorycznych noszach Morgana. - Jak sobie radzicie? Gdybyście czegoś potrzebowali to daj znać. Ile będę mógł pomogę. Mogę z nim porozmawiać? - dodał po chwili.

- Nie jest z nim dobrze. - powiedziała z nietęgą miną kobieta. - Jak się czuje nie wyciągnie z niego nikt poza medykiem. To co mówi czyli, że wszystko jest w porządku i to tylko draśnięcie… Nikt mu w to nie uwierzy, bo rana jest bardzo poważna. Boję się o niego. - Samantha zastanowiła się chwilę. - Najlepiej jak byśmy teraz unikali starć i zostawili ten wóz zabierając jedynie najważniejsze rzeczy… Jak chcesz możesz z nim pogadać. Z tym akurat problemu nie będzie żadnego. - Samantha jakby się zawahała czy powiedzieć więcej, ale w końcu się przełamała. - Możesz coś dla mnie zrobić? Wytłumacz mu, że Jake nie zginął przez niego. To twardziel, ale okropnie się przejmuje losem innych. Nawet obcych ludzi. Ja chciałam mu wygarnąć za tę rzeź, a to on mnie zaskoczył…

- Nie chcieliśmy tego. - powiedział głucho snajper. - …ja nie chciałem, potem wszystko się pokręciło… - pokiwał głową. - Zrobiliśmy straszne rzeczy, czy Ty go za to potępiasz? Mam wrażenie, że Maria mi tego nie wybaczy… - postanowił poznać jej opinię. Jako kobiecie, byłoby mu dzięki temu łatwiej pogadać z Marią.

- To było straszne, ale wiem, że Nathan zrobi wszystko aby bronić mnie i dzieciaki. Jeff również. - powiedziała ciężko Sam. - Nienawidzę tego w nim. On jest w stanie zabijać tylko dlatego, bo zdaje mu się, że coś stanowi zagrożenie. Ilu bezbronnych tam zginęło? Jak kogoś bronicie zastanówcie się najpierw czy te osoby chciałyby obrony wiedząc jakim dzieje się to kosztem. Chce aby moje dzieci były bezpieczne. Aby były całe i zdrowe, ale… nie za wszelką cenę. Wiedz, że mówię o tym z bardzo ciężkim sercem. - kobieta chwilę się zastanowiła. - Z drugiej jednak strony… rozumiem mojego męża. Wiesz jaką ulgę czułam jak usłyszałam, że zginął Jake, a nie on? Okropnie się z tym czuję. Mimo iż staram się trzymać moich zasad to w chwili kiedy pomyślałam, że on mógł zginąć… Byłam gotowa wyrzec się ich wszystkich aby tylko przeżył. Nie rozumiałam tego co myśli, potępiałam, ale do chwili dopóki sama tego nie poczułam. Namiastki pustki, która pozostałaby gdyby on zginął… Nienawidzę kiedy Nathan mówi, że zrobiłby wszystko abym była bezpieczna, ale czuję, że równocześnie nie mogłabym oczekiwać niczego wspanialszego. Jak Maria chociaż nie postara się zrozumieć tego co dla niej zrobiłeś to oznacza, że nie jest warta zachodu i twojego poświęcenia. Może być zła, może się wściekać, możesz nawet dostać “liścia”, ale czuję, że ona to zrozumie. Albo chociaż będzie próbowała.

Słowa Samanthy niosły ze sobą odrobinę nadziei. “Oby tylko Maria myślała podobnie” - dedukował Wayland. Podziękował kobiecie niemrawym uśmiechem i ruszył w stronę noszy, na których leżał mężczyzna. Jego twarz była bardzo blada, a oddech lekko nierówny, ale na twarzy Morgana gościł dość pogodny wyraz twarzy. Wayland nie wiedział, czy robi dobrą minę do złej gry czy po prostu nie było tak źle. Niemniej banalnie zapytał:

- Jak się czujesz stary?

- Nie jest źle. - powiedział siląc się na lekki uśmiech Morgan. - Już zapomniałem kiedy ostatnio żona przyniosła mi posiłek do łóżka. - zaśmiał się co widocznie sprawiło mu ból. - Jake nie miał tyle szczęścia. Przeze mnie zginął…

- Przestań pieprzyć. A jak Ty byś zginął to by było lepiej? Każdy z nas mógł dostać dzisiaj czapę. Ty, ja… wypadło na Jake’a. Bardziej mnie dobija to co się stało później… to była zwykła egzekucja… a na to się nie pisałem.

- Nie rozumiesz. - powiedział żołnierz. - Leżałem na ziemi i przepuściłem przed siebie w przejściu Violet i Cygana. Jake został za mną. Gdyby się wczołgał, a ja bym już leżał istniała szansa, że zdążę. Mała, ale była. - Nathan się chwilę zastanowił. - Słyszałem co mówiłeś. Sam namawiałem ich aby odeszli, ale oni dokonali wyboru. Nie wiń się za to. Egzekucja to by była gdybyśmy zaczęli walić nagle i bez ostrzeżenia. Uwierz, że wtedy nie dopadliby osłon, nie ukryli się, a może nawet nie oddali jednego strzału. Tak by ich załatwili Tarczownicy… - powiedział Nathan z pewną emocją w głosie.

- Sam już nie wiem co o tym myśleć. Clyde nazwał mnie prosto w twarz mordercą, ale się z tym nie zgadzam. Choć sam już nie wiem. Czasem mi się wydaje, że doktorek pieprzy jak potłuczony, a czasem, że ma rację. Nie wiesz co się stało z rannymi mutantami? Roadblock załatwił wszystkich pozostałych. Kula w łeb, rozumiesz? Nikt nie zasługuje na taką śmierć… - Givens za późno zastanowił się, czy dobrze robi mówiąc mu. Potem dodał: - Ty też nie powinieneś się obwiniać. Masz rodzinę, jesteś im potrzebny…

- Wiem, że jestem. - powiedział Nathan. - Myślę, że gdybyś był po drugiej stronie i to my byśmy szli, a oni czekali nie mielibyśmy szansy iść dalej. Zabiliby nas nie mając litości dla kobiet i dzieci. Chociaż… nie wszystkie mutanty takie są. - Nathan się wyraźnie nad czymś zastanawiał. - Co się stało z rannymi nie wiem. Sam byłem zbyt mocno zaangażowany w moje rany aby się tym interesować. Nie miałem sił aby to sprawdzić.

Nathan - mimo iż nie widział egzekucji - słyszał strzały. Po częstotliwości, towarzyszących im krzykach mógł podejrzewać co tam się dzieje i... mógł przeciwdziałać. Nie chciał jednak narażać swoich bliskich. Nie chciał aby rana z tej ciężkiej stała się jeszcze gorszą i bardziej uciążliwą. Widywał już ludzi, którzy po draśnięciach umierali, bo zamiast się kurować zwyczajnie strugali komandosów. On tego nie chciał. Musiał być silny. Dla swojej rodziny i ludzi, którzy mu zaufali…
 
Lechu jest offline  
Stary 18-05-2014, 21:10   #75
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Snajper trzymał w rękach zdobyczny karabin maszynowy, kłykcie zaciśnięte na kolbie i uchwycie pobielały z wściekłości. Z wściekłości na swoją bezsilność. Mokry, porywisty wiatr siekł po twarzy sporymi kroplami zimnego deszczu. Nie czuł jednak zimna, nie czuł prawie bólu w żebrach po rykoszecie w kamizelkę. Czuł tylko przemożną wściekłość … i nie mógł nic zrobić. Przywódca Tarczowników strzelał każdemu złapanemu, rannemu jeńcowi w głowę. metodyczne, bezcelowe zabijanie. Krok, cichy klik wyciszonego pistoletu i kolejna osuwająca się na ziemię postać. Kobiety, dzieci, starcy. “Skurwiel” - pomyślał. “Najpierw strzelał do uciekających, teraz to…” - myślał kalkulując. Nawet gdyby zaprotestował, co by to dało, nie było ich teraz stać na wewnętrzne konflikty. Byli w środku ruin, między dwoma zwalczającymi się bezpardonowo frakcjami, z rannymi, którym kończył się czas. “Masz szansę stać się pierwszym, który będzie neutralny w tym konflikcie” - słowa Silnego wróciły do niego niczym bolesny bumerang. Nie mógł, jego bierność oznaczałaby śmierć, Marii, jego, dzieciaków Morgana, nie miał złudzeń, że gdyby zamienili się miejscami z mutantami, skończyli byt teraz tak jak oni. Neutralność to luksus, na który nie mógł sobie dziś pozwolić, ale też nie popierał Roadblocka. W głębi duszy wiedział, że temu człowiekowi obiecał już śmierć… Niebo rozdzierały co rusz błyskawice, jakby w ostrzeżeniu. Odwrócił się demonstracyjnie plecami i ruszył pomóc zabierać się do drogi.

Szli w milczeniu, posępna cisza była zagłuszana tylko przez świst wiatru i deszcz. Tempo marszu był dość szybkie, rannym kończył się czas, a Tarczownicy prowadzili ich ponoć w jakieś bezpieczne miejsce. Kiedy do niego dotarli, Lynx obejrzał w świetle kończącego się dnia ufortyfikowany budynek, będący swoistym przystankiem Tarczowników w morzu ruin. Był w całkiem dobrym stanie, dwukondygnacyjny z dość szerokim pasem ziemi niczyjej, co oznaczało, że przedpole było łatwiejsze do obrony. Kiedy weszli do środka, każdy ze strzelców zabrał się za przeszukiwanie pomieszczeń, ale wszędzie było czysto. Znaleźli parę przydatnych rzeczy do obrony. Lynx przeszukał piwnicę, pomieszczenia były puste, prócz paru walających się resztek mebli i dość solidnego stołu. “King będzie miał tu chyba najlepsze miejsce do opatrzenia rannych”, zebrał trochę opału i ruszył na górę. Na parterze Tarczownicy rozpalili już ognisko i parę worków z piaskiem zagościło w wejściu do budynku.

Lynx właśnie miał zamiar rozłożyć swoje rzeczy, kiedy Violet skinęła mu głową i powiedziała: - Pójdziemy na zwiad - potrząsnęła torbą z paroma minami w środku - zostawimy pare tych maleństw wokół budynku. Obolałe żebra i inne sprawy musiały zaczekać. Zostawił plecak pod opieką Marii i ruszył za kobietą z Armii Enklaw.

Wayland szedł w ciemność z Violet, kobieta rozkładała miny w mokrej ziemi, fachowo je maskując. Lynx służył jej raczej za obstawę, na minach znał się raczej słabo, znał schematy rozkładania i proste sposoby jak sobie z nimi radzić, ale nie odważyłby się ich uzbrajać. Wśród ciemności dojrzał odcinający się od zielonkawego nieba kształt, ostrożnie zbliżył się do tego czegoś, przykrytego moknącą plandeką. Tarczowniczka bez ceregieli zdjęła płachtę, odsłaniając terenowego łazika. Snajper ze zdziwieniem wypuścił powietrze z płuc: - To wasz? - zapytał kobietę.
- Chyba teraz to już tak. - W ciemności błysnęły jej zęby.

Wóz został kilkanaście razy przestrzelony. Jedno z kół uszkodzone kulą, osiadło z braku powietrza. Reszta wygląda na wypełnione. Podłoga po stronie strzelca była zawalona łuskami. Siedzenie kierowcy, przestrzelone pokryte było dawno zaschniętą krwią. Pomiędzy przednimi, a tylnymi siedzeniami leżało na brzuchu ciało, w stanie rozkładu. Ubrane w mundur, kamizelkę taktyczną, a na plecach trup miał mały plecak patrolowy. Snajper chciał podnieść ciało, ale najpierw sprawdził, czy wokół wozu, albo w wozie nie było jakichś pułapek. W końcu kto zostawia takie cacko na takim zadupu? Nawet jeśli starannie zamaskowane i ukryte.

Przeczucie go nie myliło - pod pedałem gazu Lynx znalazł przyczepioną małych rozmiarów minę przeciwpiechotną. Prymitywna pułapka, ale nieuważnemu mogła by oderwać nogę do kostki. Jej rozbrojenia snajper się nie podjął, ale póki co im nie przeszkadzała w oględzinach wozu. Obejrzał broń przyspawaną do trójnogu na masce, to był stary model M1919A4, mająca ponad piętnaście dekad konstrukcja, nadal świetnie się spisywała. Zasilany taśmą, na której wisiało jeszcze z sześćdziesiąt sztuk dość mocnego naboju .30-06. Prócz karabinu i przestrzelonego radia oraz standardowego wyposażenia łazika znaleźli sporo łusek różnych kalibrów.

Wayland ostrożnie wyciągnął ciało z wozu. Mężczyzna mógł umrzeć najdalej tydzień temu, choć ciężko było mu to stwierdzić.

- No to teraz jasne, do kogo należał ten wóz. - Powiedziała Violet podnosząc obwieszoną akcesoriami półcalówkę.

Kobieta pokazała mu broń, wziął ją do ręki i ocenił okiem znawcy: - Do kogo należała? Sądząc po nieśmiertelniku pewnie do kogoś z Armii Enklaw?
- Spójrz na kaliber. Półcalówka. Widziałeś kiedyś półcalówkę? - Kobieta rzuciła z przekąsem. - Obrońcy.
- Mogę się założyć, że widziałem więcej broni niż Ty - chłodno zażartował - Obrońcy? To wasze tak zwane oddziały elitarne? - w jego ostatnich słowach dało się wyczuć odrobinę ironii.
Kobieta nie wiedząc, że Lynx może to zobaczyć podniosła do góry brwi w geście zniechęcenia.
- Tak. To nasze tak zwane oddziały elitarne. Chodźmy do pozostałych, pokażemy im zabawki i powiemy, jak to wygląda.

Wrócili do budynku, Violet zdawała reszcie Tarczowników relację, a Lynx dobił paru targów z żołnierzami, wymieniając zdobyty na mutantach karabin SAW, na półcalówkę, granatnik i parę innych drobiazgów jakie znalazł przy martwym Obrońcy. Maria już skończyła pomagać Kingowi, wyglądała na zmęczoną, ale zgodziła się mu pomóc przy wędzeniu mięsa. Wkrótce dołączył do nich Jeff. Na miejsce pracy wybrali najwyższą kondygnację. Za wskazówkami Marii zbudował palenisko i długi tunel doprowadzający dym, do wędzącego się mięsa. Jeff pozbierał drewno, jakie znalazł na opał. Wkrótce poporcjowane i powieszone na kilku zbrojeniowych drutach mięso konserwowało się w dymie.

Kiedy pilnowali mięsa, pomógł Marii uporządkować jej ekwipunek, a także przekazał jej znalezioną przy Obrońcy kamizelkę, poczuł ulgę, że dziewczyna będzie choć trochę bardziej bezpieczna. Dał jej Scara i pokazał jak obsługiwać niezawodny karabin. Potem uporządkował swoje rzeczy, pukładał amunicję i oporządzenie, przedzieranie się przez ruiny do Misji, nie było łatwym zadaniem, więc wolał być przygotowany.

Żołnierz skończył pracę przy mięsie i zszedł na dół szukał okazji by porozmawiać z Clydem, ale wolał by ten był sam. Miał do niego parę słów, zaraz po walce był wściekły, ale teraz deszcz i wędrówka w zmroku osłabiła jego emocje. Kiedy doktor został sam, podszedł do niego. Siedział zmęczony na siedzisku, zakrwawiony i ciężko dychał. Wyciągnął do niego rękę, z częścią bandaży i medykamentów jakie znalazł przy mutantach:
- Przydadzą Ci się jeszcze pewnie. - trzymał wyciągniętą rękę.
- Połóż koło plecaka. - King nawet nie odwrócił się w jego kierunku zajęty porządkowaniem rozsypanego sprzętu. Miał szczęście, że cios halabardy tylko rozorał mu sprzęt zamiast pogruchotać kości.
Obojętność Kinga nieco go wzburzyła, zacisnął szczęki, ale położył medykamenty we wskazanym miejscu. - Nathan? Jak on się czuje? Wyjdzie z tego?
Clyde odwrócił głowę w kierunku rannego Morgana w zamyśleniu, jakby coś kalkulował.
- Tak, wyjdzie z tego. To wbrew pozorom twardy gość - żyje chociaż stracił wiele krwi.

Snajper dłużej już nie wytrzymał: - Nawet kurwa na mnie nie patrzysz- wysyczał, tak by nie zwrócić uwagi reszty - Myślisz, że tego kurwa chciałem? Też tak mówisz jak ten szczyl - wskazał głową Cygana - zrobiłem co mogłem, a potem zrobiłem co należało… choć tej egzekucji nie pochwalam… ale temu nie mogłem zapobiec. To by się skończyło walką, taką której byśmy nie wygrali. Zginelibyśmy, tak jak Ty, gdybym nie zdążył na dół...

King milczał. Nie przerywał Lynxowi, kiedy ten wyrzucał z siebie potki słów, jakie podsuwały mu ściśnięte dotąd we wnętrzu emocje. Zwykle spokojny żołnierz aż się trząsł, żyła na skroni pulsowała mu groźnie zdradzając jego wściekłość. Nauczyciel w końcu westchnął i powoli obrócił się w stronę snajpera. Podniósł głowę zrównując z nim spojrzenie. W oczach doktora nie było gniewu, nie było żalu, ani wyrzutu. Nie było tam nic. Givensa uderzyło to, że w przeciwieństwie do wszystkich poprzednich rozmów, kiedy gdzieś tam w źrenicach speca czaił się blask, jakaś zadziorna iskierka pozwalająca mu trzymać się swojego, teraz owa jasność zgasła. Snajper patrzył w pustkę, wypraną z emocji, nieprzyjemną, chłodną czeluść. Kiedy w końcu naukowiec przemówił, jego głos wydawał się odległy, zaschnięty, jakby jego właściciel bardzo długo nie pił.

- Jednak coś tam umarło, Waylandzie Givens. Czegokolwiek mi teraz nie powiesz, nie cofniesz tego co się stało. - Clyde przekrzywił wargi w smutnym grymasie. - Nie próbuj mi też powiedzieć, że zrobiłeś wszystko, bo to nieprawda. Zabijałeś, bo tego chciałeś, nie dlatego, bo nie miałeś wyboru. Zawsze jest wybór.

- Jaki? Dać się zabić? Ot kurwa wymyślił, dałbyś zabić małych Morganów? Patrzyłbyś na dzieciaki które leczyłeś? Jak je mordują? Prosiłem i groziłem, nic nie poskutkowało… jedyne z czym się nie zgadzam, to ta egzekucja, ledwo to strzymałem...

- To sie w ogóle nie powinno było wydarzyć. - Clyde potarł skronie i wskazał Lynxowi miejsce na ziemi. - Usiądź.

Lynx usiadł.

- Zrobiłem co mogłem, żeby chronić wtedy dzieciaki. Byłem gotowy na śmierć. - King wydął wargi. Mówił cicho i spokojnie. - Ale nie byłem gotowy, wątpię żebym kiedykolwiek był, żeby z zimną krwią zabić niewinnych ludzi. - Uwadze snajpera nie umknęło, że nazwał mutantów ludźmi. Po dłuższej przerwie dodał:

- Swój wybór podjęliście jeszcze zanim tamci się zbliżyli. Potem tylko puściły wam nerwy.

Lynx cieżko westchnął: - Gdybyś spędził choć jeden dzień w okopie na Froncie, to byś tak głupio nie gadał. Zeszliśmy im z drogi, ukryliśmy się, miałem nadzieję, że nas miną bez problemów. Potem sam to proponowałem… może się myliłem, ale myślałem, że zabicie przywódcy sprawi, że ruszą dalej… Gdybanie Clyde… ten zabijany dzieciak będzie mi się śnił po nocach, nikt tego kurwa ze mnie nie zdejmie… ale pocieszam się, że naszym kobietom i dzieciom kolejny raz się udało…

- Pocieszasz się… przyznaj, Lynx, to tylko kolejny trup na Twoim koncie. Wkrótce o nich zapomnisz jak o całej reszcie. Tak jak wszyscy od lat robicie. - Gorzkie słowa zostały wypowiedziane powoli, dając rozmówcy czas na ich zrozumienie. - Nie czujcie ciężaru swoich decyzji. To właśnie zrobił z wami Front.

- Może od tego uciekałem? Tego kurwa miałem dość, zabijanie to nie jest dla mnie problem. Mutanci, maszyny, bandziory… ale kobiety i dzieci… Co ty możesz o tym wiedzieć? Znowu Ci się udało, żyjesz… nie pobrudziłeś rączek, lekko oberwałeś i prawisz morały King - głos Lynxa znowu stał się odrobinę zgrzytliwy. - Nie sądzisz, że tak jest łatwiej…?

- Spróbuj podróżować bez swojego wielkiego karabinu i odpowiedz sobie wtedy na pytanie, jak jest łatwiej. Doskonale wiesz jak pociągnąć za spust. Najwyraźniej nigdy się nie zastanowiłeś kiedy tego nie robić. - Clyde zrobił dłuższą pauzę.

- Wtedy, zanim to wszystko się stało… Chciałem wyjść, stanąć między wami i przemówić wam do rozsądku. Nawet gdybyście zaczęli strzelać, myślę, że tak byłoby lepiej. Ale tego nie zrobiłem. Ufałem w wasz rozsądek. - Zacięte spojrzenie wbijało się w snajpera jak sztylet.

- Wiesz co Cię chroni Clyde - Snajper popukał się w głowę - to. Twoja wiedza, ten czerwony krzyż jest w dzisiejszych czasach lepszy niż moja kamizelka. Takich jak ja są tysiące a lekarzy ilu? Więc komu jest łatwiej? W Posterunku byłbyś na wagę złota, odpowiedz sobie szczerze na pytanie. Dałbyś się tam zabić? Dałbyś? Wtedy byś już nie widział tego, jak mordują resztę?

- Nie dałbym się zabić, ale pewnie i tak bym zginął. Nie jestem wojownikiem, nie rozumiem walki. Nie tego mnie uczono. - Głos jakby mu się zawiesił, ale nie wydawało się to związane z tematem rozmowy. Po chwili wrócił do poprzedniego tonu, ale jakby żywszego, mniej wypranego z emocji. - Nikt nie broni Ci odłożyć karabinu. Ty sam nie potrafisz się na to zdobyć.
- Nie znam innego życia Clyde, zabijanie mnie nie przeraża, przeraża mnie zabijanie kobiet i dzieci… tylko to mogę sobie dzisiaj zarzucić. Co innego zabić maszynę, mutanta zabójcę czy bandziora. Nie rusza mnie to, zgadzam się z Tobą, że to co się stało, nie powinno się wydarzyć i obciąża moje sumienie, ale nie poświęciłbym swojego życia, żeby to cofnąć… a Ty?

- Mógłbym Ci teraz zacytować jakąś wzniosłą maksymę, ale darujmy to sobie. Żyjemy innymi wartościami. Wy macie prawo silniejszego, mit żołnierza - obrońcy zdolnego do nadludzkich poświęceń. Ja… sam już nie wiem. Zawsze myślałem o tym jak o sprawiedliwości. Czytałeś kiedyś konstytucję? Tę starą, przedwojenną?

- Nie - odpowiedź Lynxa była krótka.

King zaśmiał się gorzko.

- Było wiele takich dokumentów. Karta praw człowieka, konwencja Genewska, Konstytucja. Kiedyś wierzono w to, że każdy rodzi się wolnym człowiekiem, że ma prawo do podejmowania własnych wyborów, prawo do szczęścia, szacunku i godności. Że najwyższą wartością jest obrona ludzkiego życia, nieważne jakie by ono nie było, a wystąpienie przeciw niemu było najgorszym wykroczeniem. Kiedyś byli ludzie, którzy w to wierzyli i tego bronili. Prawa do tego, by stanowić o sobie i pozwolić innym na to samo. Teraz to wszystko poszło w diabły, chociaż dalej są tacy jak ja, którzy naiwnie wierzą, że to jednak ma jakiś sens. Spróbuj mi teraz powiedzieć, że ta… rzeź… miała cokolwiek wspólnego z byciem człowiekiem.

Snajper długo trawił słowa lekarza: - Nie miała, ale też nie takie mieliśmy zamiary. Tego nikt nie planował. Teraz pozwolisz, że ja zadam Ci pytanie. Gdybyśmy zrobili inaczej, a oni wykorzystując nasze nieprzygotowanie czy dobrą wolę, uznali nas za łatwy cel i spróbowaliby zrobić z nas, to samo co widzieliśmy po drodze? To kim bylibyśmy, pozwalając im na to?

- Nie wiem. Ci mieli cywilów i rannych. Nie mogli nam nic zrobić, a nawet jeśli... W każdym jest jakaś odrobina rozsądku do której można dotrzeć. Po prostu w tym miejscu wszyscy zapomnieli jak to jest mieć dobrą wolą. Wy najwyraźniej też. Zostało tylko zabijanie, po prostu każdy inaczej usprawiedliwia swoje zbrodnie.

- Może masz rację, a może nie… nikt nas nie osądzi, bo i kto? Prawda?

- Nieprawda. Każdy może siebie osądzić. Jeśli jedyne co Ci z tego osądu zostało to niesmak w ustach to jest mi Ciebie żal. Chociaż dla Ciebie takie akcje to pewnie zwykła konieczność.
Kiedy King skończył, jego słowa nadal wybrzmiewały w głowie snajpera. Zastanawiał się, czego tak naprawdę oczekiwał po tej rozmowie?
Doktor kontynuował:
- Widzisz, sam stwierdziłeś, że pogardzasz ludźmi takimi jak Randall, a sam nie różnisz się od niego zbyt wiele. Tyle, że on nie kryje tego kim jest, a Ty próbujesz temu przeczyć. Jeśli naprawdę zależy Ci na zerwaniu z przeszłością nie możesz dalej żyć, tak jak wcześniej. Niczego na tym nie zbudujesz, Wayland. Tylko zmarnujesz sobie i Marii życie. - King sam nie wiedział po co to mówi. Znał żołnierza ledwie kilka dni, jednak coś, jakieś głęboko zakorzenione przekonanie kazało mu kontynuować. - Musisz skończyć z zabijaniem.

Słowa Kinga nie były łatwe, ale je przyjął kiwając ciężko głową: - Nie mogę odmówić twoim słowom racji, ale nigdy więcej nie próbuj porównywać mnie z Frayem. Robiłem co robiłem, początkowo bo wierzyłem w to co mówili mi inni, potem bo wykonywałem rozkazy, teraz sam już nie wiem dlaczego, ale nigdy mi to nie sprawiało przyjemności… więc nie waż się więcej - zerwał się z posłania, głos mu drżał wyczuwalnie - … nie waż się… mnie z nim porównywać... - powtórzył mocnym tonem, po czym odwrócił się gwałtownie i odszedł. Musiał porozmawiać z Marią, ale najpierw postanowił zajrzeć do Nathana.

Rozmowę z Nathanem poprzedził kilkoma zdaniami zamienionymi z jego żoną. Był pełen podziwu, jak ta kobieta dawała sobie radę z dziećmi i rannym mężem. Była silniejsza niż oni wszyscy razem wzięci. Niosła tak wielkie brzemię i odpowiedzialność za swoje pociechy, było to uczucie, którego Lynx jeszcze nigdy nie doświadczył. Był odpowiedzialny niejednokrotnie za dowodzenie, za chłopaków z oddziału. Tylko, że tak każdy wiedział, że jest spisany na straty, oni szli do walki już martwi, dlatego tak długo dawali radę. Niemniej był Samancie wdzięczny za słowa otuchy, wlała trochę nadziei w jego ogołoconą duszę.

Dowódca Tarczowników poczekał, aż większość z uchodźców zbierze się przy ognisku, przełknął ostatni kęs pszennego placka i odezwał się.
- Zapłaciliście nam za jeden dzień eskorty. Było ciężko - Spojrzał na wejście do pokoju obok, gdzie King operował Nathana. - Jeden z waszych zginął. Nie chcę szukać winnego… Możecie nie popierać moich metod, ale robię, co do mnie należy i to najlepiej, jak potrafię.
Jeff spojrzał na niego zaskoczony. Nie sądził, że tamten będzie się tłumaczył.
- Jutro rano mieliśmy ruszyć dalej sami… Violet?
Siedząca po jego lewej stronie kobieta podniosła wzrok znad rozebranego pistoletu maszynowego. Widać było, że czynności, które wykonywała już setkę razy, stały się nagle trudne, po odniesionej ranie.
- Na zewnątrz znaleźliśmy ze snajperem łazik. Przestrzelany, nie ma zbyt wiele ropy, ale chyba jest na chodzie.
- Nasz człowiek potrzebuje pomocy. Wasz też. Oboje nie mogę czekać. - Kontynuował dowódca. -Będzie tak. Rano sprawdzimy dokładnie wóz. Jeżeli jest na chodzie, to ja i Violet weźmiemy rannych i spróbujemy się, jak najszybciej przebić do Nashville. Idziecie do Misji. Cygan i Vincento was zaprowadzą. Jutro się rozdzielimy.

Lynx do tej pory stał w cieniu, a jego twarz oświetlał płomień rozpalonego ogniska. Nie patrzył w stronę Roadblocka, nie odezwał się do niego od egzekucji, jaką wykonał na mutantach. Teraz powiedział: - Mam lepszy pomysł, zamiast Ciebie, niech jedzie Cygan? Violet jest ranna, a Cygan… sam widziałeś. Poza tym, po tym co widziałem, skąd mam wiedzieć, czy nie spisujesz nas na straty, nawet z własnymi ludźmi…? - jego głos był jakby wyprany z emocji.

- Nie pierdol. - Roadblocka wyraźnie wzburzył pomysł Lynxa. - Cygan jest za młody na coś takiego. Mówię o przedarciu się dwójki ludzi z dwoma ciężko rannymi poza szlakiem z toczącą się wojną za rogiem. I nie wiem jak Ty - spojrzał znacząco na pozostałych uchodźców. - Ale ja ludzi nie zostawiam. Zresztą mógłbym to olać i nie proponować zabrania waszego człowieka.
- Ja też nie, gdyby tak było, już dawno mógłbym zniknąć w tych ruinach, a wierz mi, że bywałem w miejscach, które Ty nazwałbyś piekłem. Właśnie o tym mówiłem, Cygan może nie dać rady z nami się przedzierać. Tu każdy dzień wydaje się być coraz gorszym.

Randall właśnie składał swój karabin, nie przerywając czynności podniósł wzrok na Roadblocka.
- Jest jeden problem. Mamy z Nathanem pewną umowę. Zabranie go Nashville ją zrywa.
Przeniósł wzrok najpierw na Samanthe potem na Jeffa, spojrzał młodzikowi prosto w oczy.
- Chyba, że Ty będziesz wstanie załatwić nam wejście do miasta.
- On nie, ale ja owszem. - odezwała się Samantha. - Znam Ojca Gianni niemal tak samo dobrze jak Nathan. Po ich wspólnych przeżyciach na froncie mój mąż i ja staraliśmy się utrzymywać dobry kontakt z duchownym. To dobry człowiek wierzący w swoją misję i… Wystarczy, że będę z wami, a poza pomocą medyczną Ojciec pomoże nam dostać się do Nashville. - Sam chwilę milczała przenosząc wzrok z Randalla na Roadblocka upewniając się wcześniej, że jej mąż jest nieprzytomny. - Nathan… obwinia się za śmierć Jake’a. Miał się tam czołgać jako pierwszy, ale wpuścił Violet i Cygana, a potem… Jakby puścił i Tarczownika to on… - jej głos się lekko podłamał, ale kontynuowała. - Wybaczcie, ale cenię życie męża bardziej i… nie potrafię żałować tak jak on. Nie potrafię.
Fray skinął głową na wyznanie Samanthy. Gdy usłyszał o tym jak to Nathan się obwinia kąciki jego ust lekko się uniosły. Odezwał się jednak do Roadblocka.
- Mi plan pasuje. Jedna tylko uwaga. Wiem, że dla wielu z nas to najbezpieczniejsze miejsce od dawna ale trzeba wziąć pod uwagę, że to pułapka. Dziwi mnie pozostawienie takiej ilości sprzętu samego sobie. Szczególnie, że w buggym jest zapasowe koło.

- Fray, to Ty mnie zadziwiasz coraz bardziej, skoro uważasz mnie za takiego idiotę, który by tego nie sprawdził. Pod pedałem gazu jest mina przeciwpiechotna zamontowana, ale rozbrojeniem jej, to już się ktoś inny musiałby znaleźć. - powiedział to takim głosem jakby zamawiał piwo w jakiejś spelunie. - Co do reszty planu, proponowałbym, by każdy przejrzał swój ekwipunek i zabrał to co najpotrzebniejsze w dalszej drodze. Wóz powinniśmy zostawić, z Jeffem i Marią uwędzimy i zapeklujemy mięso z mięśniaka, kady powinien wziąć tyle wody i jedzenia ile da rady. Samantho to się tyczy także twoich starszych dzieci - powiedział, łagodząc ton przy tym zdaniu. - Zbędne gnaty i cenniejsze gamble, jak się da to wrzucimy na łazika, w końcu leczenie też pewnie będzie kosztować. Jeśli nie, to trzeba będzie niektóre rzeczy zostawić. Trudno - skwitował krótko.
- A czy każdy tutaj jest paranoikiem? Do tego miałem na myśli czy to nie jest przynęta. Karawana mutków mogła tędy przechodzić.
- W łaziku leżał trup. - Wtrąciła się Violet. - Jak nic ekwipunek Obrońcy. Jasne, że to śmierdzi, ale prawda jest taka, że oni wożą się takim sprzętem. Buggy też kilka kul zebrał, wszędzie walają się łuski z KMu, trochę też krwi. Może dostali po dupie, porzucili wóz i ukryli się w okolicy.
- Mogli przed kimś uciekać a ten ktoś może zamiast Obrońców znaleźć nas. Nie ma co mnożyć hipotez. Po prostu nie traćmy czujności tylko dlatego, że jesteśmy w łatwym do obrony miejscu.

Wszystko było ustalone, każdy wrócił do swoich spraw, wystawiono warty. Lynx rozmawiał długo z Marią, potem dziewczyna poszła spać. Oparł się o plecak, wpatrując się w odwrócone ciało dziewczyny, myślał. O wszystkim o tym co mu powiedziała Samantha, o słowach Clyda i o Marii. Zasnął. Jeśli przyjdzie jego kolej na wartę, z pewnością ktoś go zbudzi.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 18-05-2014, 21:30   #76
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
I dotarli do bezpiecznego miejsca. Chociaż gdy się okazało, że nie daleko jego jest jeszcze odbajerzony łazik Randallowi przestało się ono podobać. Było zbyt pięknie, zbyt różowo. A tak w ruinach nie było nigdy. Dlatego teraz nie miał zamiaru odpuścić jak podczas akcji z Osadem. Mimo argumentacji Lynxa i Violet miał przeczucie, że w nocy coś się rypnie. I to tak porządnie. Nie chodziło o jakieś przesłanki a pewien instynkt. Instynkt drapieżnika, który poczuł, że wszedł na teren innego. Do tego Pascal... Ludzie się cieszyli, że go odnaleźli ale i martwili tym co się stało. Nikt nie mógł wydobyć z niego co się stało. Randallowi to się nie podobało. Wszystko było podręcznikowo, ktoś tu pogrywał sobie z nimi w kotka i myszkę. A on nie nawykł do bycia myszką.

Zaraz po rozbiciu obozowiska pomógł Tarczownikom zabezpieczyć teren. Dużo lepiej mu się pracowało z zawodowcami. Może Ezechiel był twardy, Clyde bystry a Maria... zaradna ale nie byli żołnierzami. Inaczej sprawa wyglądała z Lynxem i Nathanem ale z nimi nie mógł się zgrać. Byli... Inni. Po wszystkim z ulgą dał wypocząć obolałym mięśniom, szczególnie źle zrośniętej nodze. Nie miał zamiaru jednak poddać się lenistwu. Póki był w ruinach nie mógł sobie na to pozwolić. Chociaż nawet ktoś taki jak on miał ochotę walnąć się w jakimś przytulnym miejscu i rozpić z kimś flaszkę. Zamiast tego zaczął czyścić broń. Nie dawno to zrobił ale niedawna strzelanina, deszcz i błoto zrobiło swoje. Zaczął od M4, gdy kończył głos zabrał Roadblock.

Pomysł z zabraniem samochodem do miasta rannych był dobry. Miał sens. Jednak Frayowi średnio się podobało osłabienie dla czyjegoś zdrowia ich zdolności bojowej. Niestety jeśli chciał uzyskać pomoc od Morganów i Tarczowników nie mógł postawić na swoje. Upewnił się tylko, że Samantha będzie wstanie wprowadzić ich do miasta. Gdy wszystko ustalili odczekał jeszcze chwilę sprawdzając w tym czasie zdobycznego colta. Nie miał zaufania do broni póki nie przyjrzał się jej bebechom. Klamka wyglądała jakby sporo przeszła ale powinna być sprawna. Na nic innego nie mógł liczyć. Gdy klamka złożona, załadowana i zabezpieczona wylądowała w plecaku wytarł w szmatę ręce i wyciągnął jedną z zdobycznych butelek bimbru. Z nią podszedł do Tarczowników. W okolicy siedział tylko Ezechiel ale rewolwerowiec mu nie przeszkadzał. Odkręcił butelkę, napił się i podał Roadblockowi.
- Nieźli jesteście. Na początku myślałem, że zwykłe ciule z Was ale przeszkoleniem i dyscypliną nie ustępujecie Frontowcom.
- Ty jak na ciula uchodźcę też sobie radzisz. - Roadblock ze śmiechem przejął butelkę. - Byłeś na Froncie? - Zapytał z powątpiewaniem.
Randall nie obraził się na ciula a też się zaśmiał. Na pytanie pokręcił głową.
- Nie.
Z kieszeni wyciągnął papierosy, wyciągnął jednego z nich, postukałem w paczkę i odpalił zippo. Potem wyciągnął szlugi w stronę Tarczownika.
- Zabijałem ludzi dla Posterunku. Gangerzy, ugrupowania militarne… Głównie czarna taktyka. Wejście, pacyfikacja, wyjście. Rzadziej przejęcie. Mój oddział liczył maksymalnie kilkanaście osób. A Ty nauczyłeś się wszystkiego podczas tego konfliktu?
- Dla nas tutaj jest front, aye? - Odezwał się Vincento wyciągając rękę po bimber. Roadblock wyciagnął z kieszeni tabakę i wciągnął na dwie dziurki.
- Chcecie? - Zaproponował pozostałym.
Fray skinął głową i przyjął używkę.
Przez chwilę patrzył w ogień po czym zaczął swoją historię.
- Za młodego chłopaka pilnowałem karawan z głębi Federacji do Enklaw. Dobra robota, jeździliśmy po w sumie bezpiecznych drogach i najdalej to waliliśmy do zdziczałych kundli. Odłożyłem trochę gambla i osiadłem razem z matką w Nashville. Mieliśmy trochę bydła, małe pole, takie tam.
- Carter chyba od ciebie odkupił, nie? - Zapytał się Vincento. Roadblock tylko skinął głową.
- Przyszła kiedyś susza, matka nie domagała, gówno z tych gambli mi zostało. To się znów zaciągnąłem. Tym razem do Przeszukiwaczy. Robiliśmy ruiny w parze razem z Violet. Dobrze nam szło, zawsze się coś na boku odłożyło. No a później gówno uderzyło w wentylator. - Omiótł gestem ręki okolicę. - Wojna to trwa z dwa lata, ale mutki to się już wcześniej stawiały. Graliśmy z nimi ostro i teraz jeszcze przyspieszyliśmy, to się kilku rzeczy nauczyłem. Później przyszedł Cotard i zaproponowali mi instruktora, ale ja nie chciałem. Jak siedzisz w Enklawie, to nie dorabiasz, więc latałem w pole. I tak mnie usadzili w Tarczownikach, ale zrobiliśmy kilka akcji i zamiast murów bronimy szlaków. Chyba więcej, nie ma co gadać.
Fray skinął krótko głową, Tarczownicy raczej nie byli towarzystwem które chciało by się nad nim litowano czy filozofowało.
- Łapie. Zastanawiam się czy nie spróbować się do Was wkręcić. Ponoć Nashville zatrudnia ludzi z zewnątrz.
- I płacą talonami na wypierdolenie stąd przy pierwszej okazji. - Rzucił Vincento śmiejąc się. Obaj tarczownicy pociągnęli kolejny mocny łyk bimbru.
- Dobre. - Powiedział dowódca, lekko się krzywiąc. - Jest zaciąg, robią. W obozie uchodźców pod murami, jest kilku gości i szukają ludzi. Średnio płacą, ale można dorobić, powiedział wskazując na zakrawawioną sakwę przywiązaną do pasa najemnika, uśmiechając się.
Randall wyciągnął rękę po butelke i również wziął drugi łyk, podał ją ponownie Tarczownikom.
- Innej opcji raczej nie ma, mutasy Was oblazły a w pojedynkę się nie przebije na zewnątrz. Słuchajcie, wporządku jesteście a ja kogoś szukam. Jak Roadblock zauważył nie jestem takim ciulem jak większość z uchodźców. Kojarzycie łowców niewolników, którzy handlują na tym terenie? Przewodzi im gość na którego wołają Dentysta.
- Taa… - Roadblock od razu zmienił ton. - Głupi chujek. Znasz go? Kilku z nich siedzi w Nashville, robią swoje interesy.
- Mocną mają pozycje w mieście?
- Trwałą. - Odezwał się Vincento. - Ile oni będą już siedzieć w Nashville?
- Chyba z pięć lat, albo sześć nawet. - Odpowiedział Roadblock. - Wiesz, na polach pracują niewolnicy, przy odgruzowaniu pracują niewolnicy, mury wybudowali niewolnicy. A oni ich dostarczają… Zresztą, to nie moja sprawa.
- Dzięki. Kończe już. Wydajecie się średnio ich lubić to może ucieszy Was, że niedawno dostali ładny wpierdol od mutków. Cała ich straż przednia poszła w pizdu a i resztę nieźle poszarpali.
- W listopadzie, to bez różnicy. Teraz to już nie trzeba zbyt wielu roboli. Dopiero na wiosnę, na pola, do gorszych prac... Jeszcze przyjdź później, to ustalimy warty. - Zakończył Roadblock.
- Dzięki za bimber. - Dodał Vincento, wstając i odchodząc w stronę Violet.
- Jasne. Dzięki za rozmowę.
Fray rzucił peta na podłogę i go zdeptał.

Ez, który chyba słyszał co najmniej część rozmowy skinął na niego. Odeszli kawałek. Krótka rozmowa w zasadzie nic nowego nie wniosła. Informacji by zaplanować zabicie Dentysty ciągle mieli za mało a rewolwerowiec nie dał się wyprowadzić z równowagi. Ba! Nie dał się nawet wciągnąć w dyskusje. Mimo to Fray z ciekawością obserwował jego reakcje gdy zeszli na temat Marii. Wymienili się też nabojami, weteran oddał nawet zdobyczny pistolet. Po wszystkim Randall ponownie wrócił do czyszczenia sprzętu. Przejrzał oba shotguny a potem wyregulował paski w plecaku oraz zaczepy nałokietników i nakolanników. Gdy już cały jego sprzęt był sprawdzony podszedł do Roadblocka i ustalił warty. Do swojej miał jeszcze parę ładnych godzin. W sam raz na sen...

***

Było już późno, grubo po północy. Fray palił spokojnie papierosa, gdzieś przy wyrwie w murze, patrząc na strugi deszczu płynące z nieba, kiedy gdzieś za nim wyrósł jak z pod ziemi jakiś kształt. Żołnierz odruchowo poderwał strzelbę celując w intruza, ale już po chwili plama cienia uformowała się w idącego powoli naukowca. Randall wykrzywił usta w grymasie, po czym opuścił strzelbę i wrócił do palenia szluga. King usiadł ciężko, stawiając koło niego kubek czegoś parującego.

- Herbata. - Clyde chrząknął, żeby pozbyć się chrypki. - Bimber niestety się zbił.
- Dzięki doktorku. Jak chcesz odpalę Ci jedną butelkę a na Misję mam coś specjalnego. Jak tam rana? Druty nie wyleciały z brzucha?
Na koniec lekko się uśmiechnął.
- Na swoim miejscu. - Spec pogładził się po świeżo opatrzonym brzuchu. - Daleko mamy do Misji?
- Wiem tyle co i Ty. Tarczownicy równie dobrze mogliby prowadzić nas w zupełnie innym kierunku i bym się nie skapnął. Chyba trzy dni. O ile Misja jeszcze istnieje.
- I co dalej, jak już tam dotrzemy, a Ty dopadniesz Dentystę. Obrócisz się na pięcie i wrócisz do domu?
- Jeżeli zabiję potem Ezechiela to tak. Znaczy nie do domu a w dalszą podróż na stopa. Chce zwiedzić jak najwięcej.
Ten człowiek chyba naprawdę był socjopatą i to nie w rozumieniu slangowym. Mówił o zabójstwie jednego z ich towarzyszy tonem luźnej pogawędki.
- Zabić Ezechiela? Po co?
- Bo on chce mnie zabić.
King sięgnął pamięcią wstecz, do chwili kiedy karawana przejeżdżała przez Texas, kiedy wśród nich pojawiła się Maria. Nigdy się nad tym nie zastanawiał, ale teraz nagle do niego dotarło. Spojrzał podejrzliwie na Randalla, ale mimo to zapytał:
- Dlaczego?
Randall oparł strzelbę o ścianę i podniósł kubek z herbatą. Wydawało się jednak, że bardziej chce się napić niż kupić czas.
- Pamiętasz tę dziurę z której wyciągnęli między innymi Marie? To z niej pochodzi Ezechiel. A ja ułożyłem plan ataku i poprowadziłem jeden z oddziałów. Do tego zabiłem jego przyjaciela bo ten chciał zastrzelić Zszywacza. Dlatego mnie tak lubił, uratowałem mu jego zawszoną dupę. To ma mi za złe. Może też to, że sypiałem z Marią… Nie wiem.
- Właśnie sobie przypomniałem, dlaczego przez ten cały czas Cię nie lubiłem. Niewolnicy - nadzorcy to była chyba najgorsza kategoria pośród więźniów.
Randall się uśmiechnął jak dziecko które znalazło nową zabawkę, zwykle zaraz po tym próbował sprowokować rozmówcę. Tym razem jednak tylko otworzył usta i je zamknął. Po chwili odpowiedział normalnym tonem.
- Najgorsza albo najlepsza. Miałem najwięcej swobody, kobietę na wyłączność a potem nawet spluwę. Zresztą to dzięki zastrzeleniu tamtego Teksańczyka mogłem ją nosić.
- Ironia, uratował nas gość, który ścigał karawanę dlatego, bo zabiłeś jego rodzinę. Popierdolone ponad ludzkie pojęcie.
- Nie ścigał mnie a Dentystę. Dopiero po tunelu powiedziałem mu o mojej roli w jego małej tragedii.
- Teraz to i tak nie ważne. Ezechiel nie odpuści, Ciebie to bawi. Nie powstrzymam tego, co?
- Nie. Nawet nie próbuj. I tak są małe szanse, że któryś z nas nie zginie. Najpierw czeka nas długa i niebezpieczna droga do Nashville a potem starcie z łowcami.
- Głupia sprawa. Dać się zabić gdzieś po drodze. - Clyde westchnął i upił ze swojego kubka. - Każdego gdzieś ciągnie, nawet jeśli nie ma dokąd. Pokrętna ludzka natura.
- A Ciebie gdzie ciągnie?
- Hmmm… Na początku miało być byle dalej od Nowego Yorku. Potem, byle uciec z karawany. Teraz… Teraz jest Nashville, ale potem… - Spec wyjrzał przez dziurę w ścianie jakby gdzieś tam, w ciemności miała być ukryta odpowiedź. - Chciałbym wrócić do Waszyngtonu. Zobaczyć to na własne oczy. - Pokiwał głową w zamyśleniu. - Poznać prawdę.
- Ucieczka z karawany, Nashville to konieczność. Nie mieliśmy i nie mamy innych opcji. Waszyngton…
Randall na chwilę zamilkł zastanawiajac się.
- Będziesz potrzebował całej ekipy speców. Łowcy mutków, cyngla, łowcy… Może kogoś jeszcze. Porządnych skafandrów, liczników geigera i innego drogiego sprzętu. Ciężka sprawa.
- Nikt nie mówił, że będzie lekko. Chociaż po tylu latach… Na początek rozejrzę się w Jabłku, może ktoś coś wie. Potem się zobaczy.
- Każdy coś wie. Mało co z tego będzie prawdą. Ja bym uderzył do łowców. Mogli natrafić na jakieś dokumenty czy inne dane. Do tego ci lepsi nie mogą sobie pozwolić na ściemę.
- Powiedz mi… gdbyby było już po wszystkim, po Nashville. - Clyde spojrzał z ukosa na Randalla. - Gdybym zaproponował Ci wspólną podróż do Nowego Yorku. Może znalazłoby się coś o Tobie?
Randall chwilę wpatrywał się w Kinga z poważną miną.
- Nie chce się dowiedzieć niczego o sobie. Ale jeżeli przeżyjemy obaj podróż, potem ja starcie z Dentystą i pojedynek z Ezechielem to czemu nie? W Zgniłym Jabłku dawno nie byłem a w Waszyngtonie nigdy. Przynajmniej odkąd pamiętam. Dobry kierunek na podróż. A w podróży jedną z ważniejszych rzeczy jest dobry kompan do rozmowy.
- W takim razie postaraj się nie zginąć.

Clyde przeciagnął się próbując odpędzić zmęczenie. Niedługo warta miała dobiegać końca, wtedy się położy spać. Łyk herbaty nieco otrzeźwił zmysły. Fray zgasił niedopałek na fragmencie betonu i cisnął nim przez wyłom.

- Życie nie przestaje mnie zaskakiwać. Nigdy bym nie pomyślał, że będę tu sobie siedział ze znienawidzonym nadzorcą karawany, popijał herbatę i planował wycieczkę do Nowego Yorku. To w pewnym sensie bardzo pouczające.
Randall zaśmiał się.
- I brał pod uwagę, że znienawidzony nadzorca z którym planujesz wycieczkę wcześniej spróbuje się zabić z człowiekiem, któremu zawdzięczasz życie? Dobra doktorku, nie powinienem gadać na warcie. Naplanujemy się i na filozofujemy przy przedwojennej whisky na miejscu.
Żołnierz z plecaka wyciągnął noktowizor by być pewnym, że podczas rozmowy nikt nie podszedł za blisko.
 
Szarlej jest offline  
Stary 18-05-2014, 21:44   #77
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Dom wydawał się solidny. Duża, przedwojenna willa, przestronna, kilkupiętrowa. Było tam dość miejsca by nie musieć cały czas przebywać w towarzystwie innych osób. Miało to być dobre miejsce do obrony, ale to nie leżało już w gestii Clyde’a. On chciał zaszyć się gdzieś i nie musieć myśleć.

Część ludzi poszła na zwiad, inni wzięli się za umacnianie schronienia, kolejni rozpalili ogień i przygotowywali kolację. King zorganizował prowizoryczny punkt medyczny na piętrze. Znowu byli ranni, kolejne ofiary które potrzebowały jego pomocy. Tak było o nich łatwiej myśleć, jak o niewinnych ofiarach, niż o żołnierzach odbierających innym życie, o których w końcu upomniały się ołowiane kule. Niestety medykamenty były na wykończeniu. Zamiast typowych znieczulaczy musiał uciec się do otumaniającego działania narkotyku. Lepsze jednak to niż dać komuś umrzeć. Znów czekała go rzeźnicka robota.

Jedynym jasnym punktem całej sytuacji była pomoc Marii. Dziewczyna ujawniła się ze swoimi talentami medycznymi, kiedy zszywała brzuch specowi. Co prawda brakowało jej wiedzy i doświadczenia, ale nadrabiała to skrupulatnością i chłodną głową. Dobry materiał na pielęgniarkę, nawet jeśli jej zadania miałyby się ograniczyć do podawania narzędzi i pilnowania oświetlenia.

***

Operacja trwała długie, nerwowe godziny. Blady Nathan parokrotnie wybudzał się z maligny charcząc coś niezrozumiałego. Jak to jest, że ze wszystkich ludzi dostał ten, który był najbardziej potrzebny swoim bliskim? Życie Morgana wisiało na włosku, sam upływ krwi zabiłby mniej odpornych od niego. W końcu udało się usunąć kulę i potrzaskaną tkankę, a brzuch żołnierza znaczył długi szlak ze szwów i bandaży. Obaj sanitariusze i ich pacjent mieli twarze blade jak papier, jednak wszystko wskazywało na to, że właśnie ocalili jedno życie.

Potem, kiedy Clyde porządkował sprzęt, pojawił się Lynx… King nie chciał wracać do tej rozmowy. Co więcej - chciał jej uniknąć, ale się nie dało. Widać tak miało być. Wcale nie jest łatwo rozgrzebywać świeże rany, tym bardziej jeżeli bolą jak cholera i nie ma na nie lekarstwa. Spec włóczył się z miejsca na miejsce próbując uspokoić skołatane myśli. Nie zarejestrował nawet kiedy zszedł do wspólnej sali i stanął w kręgu ognia.

Wyłowił wzrokiem miejsce, w którym legowisko zrobił sobie kaleki starzec z Pinneville i ruszył w jego stronę. Tamten zwinął się odruchowo, jak zawsze kiedy ktoś zwracał na niego uwagę. Ta cecha zdecydowanie sie pogłębiła od czasu jego zniknięcia. Naukowiec bez słowa podał mu butelkę wody i przysiadł w pobliżu opierając się plecami o zimną ścianę. Spec skrzywił się, kiedy świeża rana brzucha zaprotestowała ostrzegawczym pieczeniem. Oddychając miarowo przyjrzał się wychudzonej twarzy Trottiera. Mężczyzna spoglądał wystraszonym wzrokiem na wodę, po czym szybkim ruchem przyciągnął ją do siebie i zaczął pić krótkimi, nerwowymi łykami. Szczur miał sporo szczęścia, że przeżył to wszystko.

- Co się stało, Pascalu? Dlaczego ciągle żyjesz? - Szorstkość tego pytania uderzyła samego Clyde’a. Gdzie się podziała dyplomacja? Nie miał siły na retorykę i łagodne słowa. Dwóch zmęczonych życiem ludzi popatrzyło na siebie oczami, które widziały zbyt wiele.

Szczur przez długi czas wpatrywał się Kinga nie widzącym spojrzeniem. W końcu oderwał od niego wzrok i dalej milcząc przyglądał się Samancie i skupionym dookoła niej dzieciom.

- No tak...

Clyde wziął się w garść, wstał i podszedł do szczura. Ten skulił się odruchowo, kiedy spec spojrzał na niego z góry. Po chwili ciemnoskóry mężczyzna kucnął żeby zrównać sie wzrokiem ze staruszkiem.

- Przepraszam za oschły ton. Tutaj wszystko jest na opak. - Nauczyciel potarł kark w roztargnieniu. – Potrzeba Ci czegoś? Jedzenia, pomocy medycznej?

Mężczyzna zachowywał się, jakby nie słyszał pytania. King usiadł obok. Nawet nie patrzył na starca. Czasem takim jak on potrzeba zwyczajnej obecności drugiego człowieka, nie słów, nawet nie pomocy. Zwyczajnego bycia obok. Clyde nie naciskał. Wyjął z kieszeni odtwarzacz mp3, założył słuchawki i włączył muzykę.


Spoglądał spokojnie na starca obserwując jego ruchy. Milczenie, dłonie schowane w rękawach, skulona pozycja, pochylona głowa, odwracanie spojrzenia. Objawy traumy aż krzyczały do niego swoją oczywistością. Clyde dziwił się, dlaczego on sam jeszcze nie zamknął się zupełnie w sobie. Jeszcze kilka miesięcy temu, w niewoli. miał napady introwertyzmu. To pomagało nie myśleć o bólu i upokorzeniu. Teraz jednak ktoś go potrzebował, nawet jeśli były to ofiary bezsensownego konfliktu, ludzie bez sumienia, albo zwykli mordercy. Musiał być silny dla nich, ratować ich, dawać nadzieję kiedy i jemu jej brakowało. Powtarzał sobie, że tak trzeba, ale teraz sam nie był już pewien.

Co chwilę zawodził. Josh umarł mu na rękach powierzając ostatnim tchem imię kogoś dla niego ważnego. Chciał pomóc Ridleyowi - zastrzelili go następnego dnia. Udało mu się wreszcie dotrzeć do Nemroda - zginął przez Randalla i ten przeklęty opad. Potem Gaston i jego mutanci, Jake, jego zmarła przed tunelem żona, Kaspar, Silny, Czarnuch, Clarice, karawana... Wszystko się spieprzyło na tym świecie.

Poczucie nieuzasadnionej winy paliło go od środka. Chciało mu się wyć, ale nie miał sił. Płakałby, gdyby została mu choć jedna łza. Reszta znosiła to jakby lepiej, nie myśleli, nie rozgrzebywali spraw. Nie kłuła ich powszechna niesprawiedliwość, nie miewali oporów przed robieniem okrutnych rzeczy w imię wyższej racji, a nawet jeśli to szybko przekonywali samych siebie, że nie dało się inaczej. Nie wiedział skąd w nim tyle słabości. Co wieczór zapracowywał się nad czymś byle tylko nie rozpamiętywać wszystkiego na okrągło, byle odgonić niechciane koszmary. Teraz jednak wylewał z siebie okropności minionych dni w zupełnym milczeniu, w bezruchu. Jak pole ogarnięte pożogą, która ucichnie dopiero kiedy wytrawi wszystko na swej drodze. Pole nienawiści.

***

Pascal wpatrywał się w ogień. Niewidzące oczy wodziły za odblaskami płomienia, jakby odnajdywał w ich tańcu jakiś nieuchwytny porządek. Siedzenie obok starca było na swój sposób kojące, jakby obecność kogoś tak doświadczonego przez życie czyniło ostatnie wydarzenia jakby łatwiejszymi do zniesienia. Trudno było powiedzieć co dokładnie przeżył Pascal Trottier, bo staruszek niemal w ogóle się nie odzywał, ale sam jego wiek wystarczył za odpowiedź. Mógł mieć z osiemdziesiąt lat, może więcej, co oznaczało, że doskonale pamiętał czasy sprzed wojny. W opinii Kinga, człowiek który widział Początek, moment w którym stary świat spłonął w atomowym ogniu, prawdziwą apokalipsę miał prawo powiedzieć, że widział już wszystko. Chrapliwy, nierówny oddech odmierzał czas niczym jakiś stary zegar z zadyszką.

Siedzieli tak obok siebie patrząc na małych Morganów bawiących się z psem. Gdyby ktoś nowy wszedł tu zupełnym przypadkiem mógłby nawet powiedzieć, że zrobiło się przytulnie. Ironia losu. Jednak z drugiej strony, czy nie o to właśnie chodzi? By nie dać się pokonać trudnościom i na przekór złemu losowi brnąć naprzód? By starać się dostrzegać dobro, tam gdzie wszystko jawi się złem? Clyde poczuł jakby ulgę. Morze goryczy, które dotąd wydawało się nieprzebrane teraz stało się znośniejsze. Naukowiec uśmiechnął się półgębkiem do ściany, przymknął oczy i pozwolił sobie odpłynąć.

***

Wkrótce się ocknął. Nie spał chyba zbyt długo, bo w pobliżu wciąż kręcili się ludzie. Odtwarzacz był wyłączony, ale słuchawki wciąż tkwiły mu w uszach. Pascal gdzieś sobie poszedł, ale na jego miejscu siedziała mała dziewczynka, Ira. Naukowiec uniósł się na łokciach i przetarł oczy. Brzdąc nic nie mówił tylko kiwał się lekko na rozciągniętym płaszczu Trottiera.

- Jak się czujesz? – Clyde popatrzył na nieśmiałe dziecko siląc się na uśmiech. – Lepiej z oddychaniem?

Dziewczynka nieodpowiadając tylko skinęła głową, wskazując na plecak lekarza.

- To dobrze. W Nashville znajdziemy Ci odpowiedni inhalator i nie będziesz potrzebowała mojej pomocy. - King spoglądał przez chwilę w umorusaną twarzyczkę. Wciąż lekko kręciło mu się w głowie. Wielkie oczy dziecka połyskiwały jak paciorki. – Nic nie mówisz. Umiesz mówić?

Ira pokręciła przeczącą głową, wstając i próbując otworzyć plecak medyka.

- Hej, co ty robisz? - King schwycił małą rączkę grzebiącą przy torbie. – Chcesz coś ze środka?

Dziewczynka z przestrachem zareagowała, gdy naukowiec złapał ją za rękę, jednakże gdy już się z tym oswoiła, uśmiechnęła się tylko i energicznie pomachała głową na tak.

- Co takiego? Coś do zabawy? - Clyde uważał, żeby dziecko przypadkiem nie dobrało się do świeżo posegregowanej części na medykamenty. Rozpiął kieszeń w której trzymał różne niegroźne drobiazgi, jakiś zegarek, piłkę baseballową, zdobioną łuskę, długopisy. Dziewczynka zastanowiła się przez chwilę, po czym wyciągnęła z plecaka długopis, niespodziewanie pocałowała medyka w policzek i z pogniecioną kartką papieru, wyciągniętą z kieszeni podbiegła do ognia. Położyła się w jego blasku i zaczęła rysować. Clyde zapiął plecak, wstał i niespiesznie podszedł w krąg światła, ciekawy co też powstaje na papierze.

Sądząc po stanie kartki i ilości różnych kredek oraz długopisów użytych do jego narysowanie bazgroły dziewczynki powstawały przez dłuższy czas. Po lewej stronie Ira narysowała małą postać, sądząc po kolorach ubrań i włosów siebie samą. Na prawo ciągnął się szereg różnych postaci. Najpierw wysoka kobieta z długimi blond włosami, później trochę niższy mężczyzna z zielonymi spodniami, brązowym plecakiem i coś co przypominało karabin w ręce. Obok niego stał kolejny ze smutnym wyrazem twarzy i piegami na nosie oraz siekierką w ręku. Później kobieta z rudymi włosami i o wiele większym od niej plecakiem. Następny był siwy mężczyzna z brzuchem w grubej, czarnej kurtce. Obok niego stała smutna, chuda dziewczyna z kręconymi włosami i w za dużej niebieskiej koszuli. Teraz Ira malowało kolejną postać. Niebieskiego od koloru długopisu mężczyznę z plecakiem, w hełmie z krzyżem na głowie.
 
Dziadek Zielarz jest offline  
Stary 19-05-2014, 00:26   #78
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Wcześniej


Spec zrobił kilka kroków w stronę rewolwerowca. Starzec wyglądał na poważnie przeziębionego. Własna duma i harda natura nie pozwalały mu się pewnie do tego przyznać, ale potrzebował pomocy i to szybko, inaczej będą mieli tu kolejnego trupa.

- Ezechielu… - Poza jednym, jedynym razem, gdy Teksańczyk poprosił go o udzielenie pierwszej pomocy, w zasadzie ze sobą nie rozmawiali. Nawet wtedy Deakin nie mówił zbyt wiele. Nauczyciel nie był pewien, czy powinien zwracać się do niego po imieniu, jednak potrzeba chwili jak zawsze kazała mu przejść do rzeczy. - Wyglądasz jak we wczesnym stadium hipotermii. Powinieneś trochę odpocząć i przykryć się czymś ciepłym. - W ręku naukowca był złożony koc termiczny.

- Dawno nie słyszałem tego słowa - odparł - W zasadzie od jakichś dwudziestu lat, a i wtedy chyba tylko w serialach. - Spojrzał na Kinga. - Może trzydziestu lat. - Uśmiechnął się.

- Rozpalimy jakiś ogień, zagotuję ci trochę wody na herbatę, dostaniesz coś na wzmocnienie…
- Rzeczowe komendy pomagały się skupić i nie tracić głowy. King nie próbował odprowadzać Teksańczyka, wiedział że tamten jest na to zbyt dumny, jednak gestem zasugerował by ten spoczął w jakimś osłoniętym od wiatru miejscu, kiedy spec zajmie się doprowadzaniem go do stanu używalności. - Nie powinieneś się tak nadwyrężać, nawet nie chodzi o wiek. Jeśli wszyscy mamy dotrwać szczęśliwie do końca musimy trzymać resztę w jednym kawałku, prawda? - Clyde ściągnął brwi i zajął się krzesaniem ognia. Chwilę milczał, najwyraźniej nie chcąc zbytnio narzucać się obcemu w gruncie rzeczy mężczyźnie. W końcu kiedy pierwsze płomyczki zatańczyły na podpałce, naukowiec podstawił nad nimi metalowy kubek i wlał do niego nieco wody. Popatrzył nad malutkim ogniskiem na starca siedzącego z zasępioną twarzą pod kocem termicznym.

- Kim w zasadzie jesteś, Ezechielu Deakin?

- Tym na kogo wyglądam
- odparł wpatrując się w tańczący płomyk - Starcem po sześćdziesiatce, z rewolwerem przy pasie. Chyba, że pytasz kim byłem kiedyś.

- Tak, to miałem na myśli.
- Odparł King grzebiąc w szpargałach w poszukiwaniu czegoś na wzmocnienie. W końcu odnalazł dotąd nieużywaną flaszeczkę ze spirytusem. Na rozgrzanie dobre i to, jeśli dodać do gotującej się wody. Obok butelki wylądowała pastylka z witaminami.

- Z drugiej strony to kim byliśmy kiedyś rzutuje na to kim jesteśmy teraz, ale myśl o tym jak uważasz. Proszę. - Dodał wręczając Ezechielowi pastylkę.

- Tak uważasz? - Przyjął pastylkę. - Dziękuję. Byłem kiedyś policjantem, dawno, dawno temu. Mam wrażenie, że jedynym co łączy młodego Deakina ze starym jest spluwa przy pasie. - Westchnął. - A kim ty jesteś? - spytał.

- Zbiegłym z niewolniczej karawany, zagubionym w ruinach naukowcem. Chyba, że pytasz kim byłem. - King uśmiechnął się lekko. - Jestem kimś niedopasowanym, żyjącym niedzisiejszymi wartościami. Bezbronnym, bo sam sobie odbieram możliwość obrony. Kimś komu przed wojną potrzebna była policja. - Pokiwał głową w zadumie. - Zapomniałem podziękować ci za książkę. Dziękuję.

Milczenie trwało w zasadzie dłużej niż rozmowa. Było w tej konwersacji coś melancholijnego. Wszyscy z którymi miał okazję porozmawiać bardzo wiele mówili, za to przy Teksańczyku więcej znaczenia nabierało to czego ostatecznie się nie wypowiadało. Tymczasem woda w kubeczku zaczynała powoli parować. Spec dodał do niej odrobinę mocnego alkoholu i postawił naczynie obok kowboja.

- Chcesz mścić się na Dentyście. - To było w zasadzie stwierdzenie. Słysząc to rewolwerowiec nawet nie drgnął. - I co dalej?

- Nie ma “dalej”, Clyde
- odparł po dłuższej chwili rewolwerowiec - Zabiją mnie - stwierdził bez żalu w głosie, jakby to była rzecz już dawno zaakceptowana. Zrobił kolejną dłuższą pauzę. Wreszcie zaczął zmieniając temat. - Jesteś wykształcony. Świadczy o tym sposób w jaki się wypowiadasz. Jak się w to wpakowałeś? - zapytał.

- Porwali mnie łowcy niewolników, tak jak innych. Tych trzech których już nie żyje i Marię. Jechałem w swoją stronę i jakoś tak wyszło. Seria nieszczęśliwych przypadków i złej woli. W jednym momencie wszystko jest w porządku, a potem opadają mnie gangerzy i po chwili trafiam do jedynego zajazdu na pustyni opanowanego przez bandytów. Największy pech w życiu. - King wypowiedział te słowa z goryczą, ale i on wydawał się przetrawiać to już tak wiele razy, że rozpacz pojawiła się jedynie na moment.

- Kto miałby cię zabić?

- Mutanci, Dentysta, jego ludzie, może Fray -
wymieniał - może ktoś jeszcze. W tym świecie łatwo o śmierć. Pamiętasz świat sprzed wojny? - spytał z zainteresowaniem.

Lekarz nie od razu odpowiedział. Wspomnienie Fraya wywołało coś na kształt krzywego uśmiechu, ale kiedy rewolwerowiec wspomniał o przeszłości, na twarzy speca pojawił się wyraźny cień.

- Ja… dużo czytałem. Poza praktyczną wiedzą, uczyłem się też historii, geografii, języków… Czasem czuję się jakbym wtedy żył. - Wszystko było powiedziane bardzo powoli, jakby Clyde ostrożnie dobierał słowa. Trudno było powiedzieć co naprawdę miał na myśli.

- Nie mówisz jak człowiek z TYCH czasów - rzucił Ezechiel, spojrzał na Kinga i powiedział spokojnie - Jesteśmy w tym bagnie po uszy, wszyscy razem, a jednak wszyscy mamy swoje tajemnice. Nie ma sensu ich jednak poznawać, są rzeczy, które po prostu trzeba uszanować. - Odchylił się, wsparł się na rękach i odwrócił wzrok w niebo. - Przydałbyś się w Teksasie. Pomimo najazdów hegemońskich brudasów jest tam spokojnie. To nie śmierdzący Nowy Jork czy inne ścierwo. A medyk zawsze jest w cenie.

- Z tego co wiem w Teksasie ciągle jest po staremu.
- Ktoś pokroju Ezechiela musiał zdawać sobie sprawę jaki mają stosunek do ciemnoskórych na południu. Jak to mówią, stare uprzedzenia nie rdzewieją. - Nie wiem, czy potrafiłbym się wpasować. Nie wyglądam za dobrze w kapeluszu. Poza tym, do czasu gdy będę mógł sobie swobodnie planować wycieczkę po Stanach wszystko może się zmienić. Jak sam mówiłeś dzisiaj łatwiej o śmierć niż o cokolwiek innego. - Clyde zasępił się nad ogniskiem, które zdążyło się już rozpalić na dobre.

- Nie jest tak źle, mieszka tam kilku waszych - odparł bez zastanowienia Ezechiel, był rodowitym Teksańczykiem i minęła chwila nim zdał sobie sprawę, że słowa wybrał nieco niefortunnie. Chciał nawet powiedzieć “czarnych”. ale w porę ugryzł się w język. - Nie trać nadziei, Clyde - dodał i palcem wskazującym zatoczył koło w powietrzu - w tym świecie jest bardzo ważna. - Nagle zmienił temat. - Musisz się dziwnie czuć w otoczeniu takich zabijaków.

- Przyzwyczajam się. Do wielu rzeczy, prędzej czy później, da się przyzwyczaić.
- Naukowiec ziewnął przeciągle. - W końcu towarzystwo byłych żołnierzy i jednego policjanta nie jest najgorszym co może człowieka spotkać. Może to tylko moje naiwne spojrzenie, ale chyba wszyscy zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy sobie potrzebni. Z pewnością do czasu nim dotrzemy do Nashville. - King wstał.

- Wybacz, muszę zajrzeć jeszcze do dzieci Morganów. Kuruj się, Ezechielu.


- Jasne. Dzięki za rozmowę.


Później


Ezechiel stał na tyle blisko by usłyszeć część rozmowy Fraya i dowódcy Tarczowników. Nie spodobały mu się, skinął głową na Randalla by go do siebie przywołać.

Fray siedział oparty wygodnie o ścianę, jego uzbrojenie, karabin i strzelba leżały kawałek dalej razem z plecakiem. Wprawne oko mogło jednak wychwycić otwartą kaburę od shortyego. Na widok rewolwerowca idącego w jego kierunku, krótkim gestem pokazał miejsce obok siebie.

Stary rewolwerowiec podszedł powoli do Randalla, zajął miejsce obok niego. Jego spojrzenie omiotło ekwipunek Fraya, zatrzymując za każdym razem na kilka sekund wzrok na każdej sztuce jego broni. - Słyszałem trochę z waszej rozmowy - skinął głową w kierunku przywódcy Tarczowników. - Wszystko potwierdza tylko moje obawy. Dentysta ma tam mocną pozycję.

- Ciężko się rejestruje wszystko jednym okiem? - W charakterystyczny dla siebie sposób uśmiechnął się lekko przechylając głowę. Obserwując z zaciekawieniem reakcje rozmówcy.

- Nie jeśli zawsze musiałeś mieć oczy dookoła głowy - odparł rewolwerowiec - Nawet ślepy mógłbym strzelać. Nie trzeba mieć dwojga oczu by wiedzieć co się dzieje obok.

- Ale wtedy widzisz tylko to co się dzieje z tego boku. A co do Dentysty będzie ciężko, ale na pewno nieźle się wykrwawił. Do tego w mieście raczej ich nie kochają. Najwyżej kropniemy tylko jego. Może znajdzie się ktoś komu to będzie na rękę.

- Nie kochają, a jednak nikt go jeszcze nie sprzątnął
- odparł Ezechiel, przymknął zdrowe oko. - Ludzie pokroju tych Tarczowników nic z tym nie zrobili. Mimo to widzę, że musimy tylko znaleźć odpowiednie osoby. Może nie pokroju Lynxa, za to bezpłatnych. Kiedy tam dotrzemy, jeśli dotrzemy, byli niewolnicy Dentysty powinni zadbać by nie rzucać się w oczy.

- Mam parę pomysłów. Do tego potrzebuję jednak informacji. Zorientować się kto przeżył a kto nie. Rozmawiałem z Kingiem i nie chce się mścić. A co do nie rzucania się w oczy…
- uśmiech Randalla poszerzył się jeszcze bardziej. - Naprawdę myślisz, że potrafię nie rzucać się w oczy?

- Ty nie
- rzucił z niekrytą niechęcią - ale to akurat może działać na naszą korzyść.

- Mhm. Maria to nie moje zmartwienie a twoje a Clyde nie jest głupi. Szkoda, że Szajbus zginął… Wtedy bym wszedł na kreta.

- Nie martw się, Lynx przygarnął twoją ex
- rzucił wręcz z pewnym rozbawieniem w głosie - Poradzi sobie, w to nie wątpię. Ty, jako były nadzorca niewolników mógłbyś spróbować się wkupić.

- O ile nie spróbuje go zabić. Powiedz mi, psychopatyczne zapędy są u was dziedziczne czy to ja miałem taki zły wpływ na nią?


- Jako spec w tej dziedzinie chyba nie powinieneś mieć problemów z diagnozą, prawda? Czy studiowanie własnych zapędów nie było już tak ciekawe, Fray?

Randall się zaśmiał. - Punkt dla ciebie. Tylko, że ja znalazłem inny sposób na radzenie sobie z światem i problemami. I chyba nie jestem tutaj jedynym, który go wybrał. Prawda Staruszku?

Ezechiel westchnął, otworzył oko, nie spojrzał jednak na swojego rozmówcę. Zamiast tego wbił spojrzenie w ziemię, wyglądał przy tym na całkiem zrelaksowanego. - Wszyscy podejmujemy jakieś decyzje - powiedział wreszcie - możemy tak jednak gadać cały dzień.

- No tak… Skoro nie chcesz rozmawiać o sobie i swojej rodzinie to wrócimy do pomysłu mnie jako kreta. Ma on sens, dlatego przydałby się Szajbus. Jakby przyszedł do Dentysty jako ocalały i przyprowadził ze sobą zbiegłego niewolnika mógłbym zostać jednym z nich. Tak to mogę najwyżej się “odkupić”. Zobaczymy jednak na miejscu, zorientuje się kto przeżył a kto nie, w jakiej są sytuacji… Na razie wiemy za mało.

- Nie ma Szajbusa, są inni. Nie wszyscy muszą się zgadzać z podjętą decyzją
- przeniósł spojrzenie na Fraya - Robi ci to różnicę?

- Kinga zostawiamy. Trzeba by złapać jakiegoś frajera, a ledwo mamy siłę by ochronić naszą karawanę. Morgani odpadają bo potrzebujemy ich w misji. Chyba, że chcesz zięcia się pozbyć, ale Lynx to zawodowiec… Albo ty będziesz podstawionym niewolnikiem. Chociaż mam lepszy pomysł. Wkręćmy się obaj. Postawmy im Marię. Po paru dniach, gdy się zorientujemy co i jak zabijemy Dentystę, a ją odbijemy.


- Zastanawiająca jest twoja moralność, bo jednak ją masz. Co jest takiego w Kingu, że od razu wykreśliłeś go z planu?

- Nie jest hipokrytą, jest inteligentny i ma swoje zasady. Zabawniej jest oglądać jak próbuje według nich postępować. No i czasem trzeba się do kogoś odezwać.


Rewolwerowiec otrzepał spodnie i wstał. - W Nashville zdecydujemy. Kto wie? Może w misji coś się zmieni, pojawią się inne opcje. A jeśli nie, równie dobrze ja mogę zostać niewolnikiem. Spróbujemy go przechytrzyć. - Odszedł na kilka kroków, poprawił pasek i dodał. - Będę się trzymał blisko Morganów, w tej chwili są naszą kartą przetargową. Lepiej żeby pozostali cali.

- Poczekaj Staruszku. Właśnie poruszyłeś ważny temat. Od jutra będzie nas szóstka strzelców, do tego niektórzy są ranni. Masz naboje do tego obrzyna? Przydałyby mi się.


Wsunął dłoń do torby i wyciągnął z niej kilka nabojów, rozłożył je na dłoni, łącznie 6 pocisków, w tym jedna breneka. Podał je Randallowi. - Tylko tyle.

Fray zgarnął naboje i położył je obok siebie. - A ty masz czym strzelać?

- Sporo nabojów do Skorpiona, przydałoby się coś do Colta.


Fray podszedł do plecaka. Wyciągnął z niego colta, wyjął magazynek a następnie włożył go ponownie. Pistolet podał za lufę Ezechielowi. - Możesz nie mieć czasu przeładować. Do zwrotu.

Ezechiel skinął mu tylko głową, zabrał broń i odszedł. Planował sprawdzić jeszcze swoje uzbrojenie, a następnie odpocząć i się rozgrzać. Główny cel był prosty, być blisko Morganów i mieć ich na oku.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 19-05-2014, 19:02   #79
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Najpierw pomagała Clayde’wi przy opartywaniu, a potem szli przez cały dzień, w deszczu. Miało to swoje dobre strony – deszcz rozmywał brud. I krew mutantów, zalewającą całą okolicę. Minęli mnóstwo ciał. Starcy, kobiety, dzieci. Niektórzy zabici jak na egzekucji. Jeden strzał.
To mogło znaczyć tylko jedno – jeśli ich mutanci kiedyś dorwą nie mogą liczyć na nic. Na nic.

Nie potrafiła go spytać. Ani wtedy, kiedy szli w deszczy, ani potem kiedy wspólnie wędzili mięso. Dopiero w nocy zdobyła się na odwagę.

Podeszła, podniosła lekko jego brodę oglądając rozcięcie na podbródku po ciosie tego chłopaka. Cygana, nie... Bennetta.
-O czym on mówił? – zapytała. Bez potępienia. Bez złości. Obojętnie. Po prostu.

Jej dotyk w całym tym popieprzonym dniu, był jedyną rzeczą, która mogłaby mu sprawić przyjemność. - Wini mnie za to wszystko, za ten mord. Zrobiłem co mogłem, tylko ta egzekucja na końcu… - głos mu zadrżał - … z tym się nie zgodziłem, ale gdybym zaprotestował? Jeszcze jedna walka… to byłoby zbyt dużo.

Usiedli, Lynx zdjął kamizelkę kuloodporną i zaczął masować obolałe żebra. Widocznie kawał betonu, albo rykoszet z karabinu maszynowego mutanta, trafił w kamizelkę. Kości były chyba całe, ale siniak zapewne był potężny. Czekał na odpowiedź dziewczyny, bał się jej, ale miała prawo go potępić, on sam był rozdarty, między koniecznością a sumieniem. Zrobił co musiał…

- Clyde miał ich wysadzić, prawda? Nie zrobił tego. Ale i tak zginęli. Rozstrzelaliście.. kazałeś strzelać? Dlaczego?
– chciała zrozumieć.

Westchnął ciężko: - Egzekucja… to nie mój wybór był, strzelałem tylko podczas walki, chciałem tylko nas uchronić… Ciebie, dzieciaki i resztę… nie wiem, czy podjąłem słuszne decyzje. Ale podjąłem i będę musiał z nimi żyć… znowu.
- Lynx, widziałam..
- słowa przychodziły jej z trudem. Jego słowa .. coś maskował, miała wrażenie, że nie mówi prawdy. - Dzieciaki, jakieś staruszki.. O jakiej walce mówisz?

- Na początku była strzelanina na ulicy
- ta część przyszła mu łatwo - myślałem, że zmiękną i odejdą, widząc przewagę. Potem wszystko się spierdoliło, w tamtym budynku, ta walka o której mówił Cygan… - gardło mimowolnie mu się ścisnęło -… gdzieś tam był Nathan i reszta, widzieliśmy tylko rozerwane na strzępy ciało… a oni nie chcieli odejść. Czas się kończył… - podbródek mężczyzny drgał, a po policzku, cienką liną spłynęła łza, znacząc bruzdę w brudzie pokrywającym twarz. Miał nadzieję, że w ciemności Maria tego nie zauważyła.

Zauważyła. Zdziwiła się. Mężczyźni, których znała, nie płakali.
- Jaki czas, jaki czas? – dopytała goraczkowo, jednak nie rozumiała. - Zobaczyliście rozszarpanego Jake’a i .. -szukała słowa. - Odwaliło wam?

- Wtedy nie wiedzieliśmy, że to był Jake… chciałem, żeby odeszli na dół i poszli dalej… wołaliśmy Nathana, ale nikt nie odpowiadał, a oni byli coraz bardziej agresywni… nie wiem, czy ja strzeliłem pierwszy, czy zrobił to Jeff, albo Vincento… nie wiem, ale nie mogę powiedzieć na pewno, że to nie byłem ja…
- wykrztusił to wreszcie z siebie. - Wiesz czego się bałem, cały czas kiedy pociągałem za spust?

Pokręciła przecząco głową, powoli.
- Tego, że jak to wszystko zobaczysz i się dowiesz, będziesz mnie miała na równi, z twoim niedoszłym… mężem - odparł smutno.
Twarz jej pociemniała. Szarpnęła gwałtownie głową w bok jak po uderzeniu, uciekła wzrokiem.
- To było nie fair - wyszeptała.

- Przepraszam, to nie miało tak zabrzmieć. Chodziło mi o to, że mogłaś mnie za to znienawidzić, od tego uciekam… cały czas, a to wciąż do mnie wraca…
- Co wraca? Nienawiść, śmierć?
- Zabijanie niewinnych… nienawiść i śmierć są czasami uzasadnione, to co się stało tam nigdy, rozumiesz? Też będziesz mnie uważać, za bezdusznego mordercę jak King?
- zapytał z odrobiną nadziei w głosie, że zaprzeczy.
- Clyde tak ci powiedział? Ja.. nie wiem, co mam myśleć. - szukała słów, żeby ubrać swoje uczuca, ale nie przychodziły. - Mam mętlik w głowie. Ale jedno wiem - jeśli ktoś ma ciebie sądzić, albo tobie przebaczyć, to tylko ty. Ty sam.
Spojrzała mu w końcu w twarz.
- Potrafisz sobie wybaczyć to, co zrobiłeś?

Zaśmiał się cicho: - Kilka dni temu, mówiłem Ci to samo, pamiętasz?
Zmieszała się.
- Nie.. nie pamiętam. Przepraszam. Wszystko się nakłada. Miesza. To jest jak koszmar senny, tam nie ma czasu. Tylko na prawdę. Koszmar na prawdę.
Snajper pokiwał głową: - Byłem w wielu parszywych miejscach, ale te ruiny wydają mi się jakieś przeklęte… jedyną dobrą rzeczą, jaka mnie spotkała, kiedy trafiłem tutaj, jest spotkanie Ciebie. I choć ostatnie dni, czy tygodnie to koszmar, to jednak Ty, sprawiłaś, że jakoś łatwiej mi się ten koszmar śni… nie chciałbym tego stracić.
- Tak..
- powiedziała powoli.- Dziękuję. To miłe. Czuję.. - zawahała się i dokończyła: -czułam podobnie. Teraz nie wiem. - potarła skronie dłońmi. - Chciałabym się obudzić. Nie potrafię.
Słowa dziewczyny nieprzyjemnie zakłuły - Już późno, powinniśmy się przespać, mogę tu zostać z Tobą, czy wolisz zostać sama?
- Jak wolisz. Dobranoc
- powiedziała, układając się na ziemi, twarzą do ściany. Nie chciała, zeby widział, że ona też płacze.
Jak miała mu wytłumaczyć, co by chciała, skoro sama tego nie wiedziała? A raczej wiedziała, ale to było niemozliwe: że chciała by jego, ale nie tutaj, że tutaj nie potrafi być, a tam – gdziekolwiek ono jest – nie potrafiła by być bez niego?

Lynx spojrzał na leżącą do niego tyłem dziewczynę. On sam nie wiedział, co ma myśleć o tym wszystkim co zrobił. Nie mógł od niej wymagać, żeby ona wiedziała. Wyczuł dystans w jej ostatnich słowach. “Jak wolisz” - to mogło znaczyć cokolwiek, ale skąd on, prosty żołnierzyna mógł o tym wiedzieć? Potrafił wiele rzeczy, ale interpretacja kobiecych zachowań, to nie było to w czym przodował doświadczeniem. “Jak wolisz” - wolał przytulić się do niej, poczuć jej ciepło i odetchnąć po całym tym koszmarze. Przyłożył plecak do ściany, oparł się o niego. Nie położył się obok niej, ale nie potrafił odejść gdzieś dalej. Zasnął na siedząco, wiedząc, że kiedy przyjdzie czas jego warty, ktoś go obudzi.

Maria leżała, wpatrując się w ścianę. Łzy sie skończyły, a mimo zmęczenia sen nie nadchodził. Wracały za to obrazy poszarpanych ciał mutantów. Dzieci. Mogły tam leżeć dzieci Samanty. Ocalały. Próbowała, przez chwilę, przekonać samą siebie, że śmierć tamtych dzieci była ceną za życie dzieciaków Samanty.

Bezskutecznie. Miała głębokie przekonanie, ze wszystkie powinny żyć – nie było ich winą ani wyborem, że znalazły się w złym miejscu i czasie. Czy postawiona w sytuacji wyboru potrafiłaby zabrać życie jednym, żeby ocalić inne? Nie wiedziała.

Jeśli chodziłoby o życie kogokolwiek z dorosłych nie wahałaby się – strzeliłaby do każdego mutanta czy wroga. Ale życie dzieci? Było tak samo cenne. Poczuła olbrzymią ulgę, ze nie musi być matką, jak Samanta – to dawało Marii.. wolność.

Mimo wysiłku i późniejszej rozmowy napięcie ciągle z niej nie schodziło. „Randall wiedziałby, co zrobić” przemknęło jej przez myśl, automatycznie, poza kontrolą świadomości. Myśl poraziła ją, szczególnie, że była prawdziwa. Tak. Wiedziałby. Nie pytał by jej, co – i czy – chce, tylko zrobił swoje. I – to też wiedziała – przyniosło by jej ulgę. Potem brzydziła by się siebie, ale na moment by jej to pomogło zapomnieć. Nie myśleć, nie wspominać, skupić się na tej chwili. Pomogło by jej. Tak, jak prochy pomagały Cly.

Wyobraziła sobie Lynxa na miejscy Fraya. Ciepło promieniujące z dołu brzucha rozlało się pożądaniem po jej ciele a napięcie stało się wręcz bolesne. Przez chwilę była gotowa wstać i pociągnąć Lynxa na ziemię, na posłanie obok siebie. Pomogło by to im obojgu. Już miała wykonać gest, kiedy uświadomiła sobie, że chce użyć tego mężczyzny, podobnie jak Fray wykorzystywał ją.

Zalał ją palący wstyd. Zmieszał się z frustracją. Podniosła się na nogi i poszła w kierunku wejścia. Oparła sie o ścianę wystawiając twarz do ciemnego nieba. Miała nadzieję, ze deszcz schłodzi jej emocje.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 19-05-2014, 23:04   #80
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu

22.11.2056
01:19

- Daj, zerknę. – Roadblock ciężko opadł tuż obok Violet, podnosząc jej ranną dłoń. Gdzieś z pierwszego piętra dochodził ich dźwięk rozmów Randalla i doktora, który kilkanaście minut temu skończył operować rannego uchodźcę.
- Jest okej. – Odpowiedziała kobieta, chowając ją za sobą. Żołnierz spojrzał na nią z powątpiewaniem. Światło ogniska delikatnie wyciągało ich sylwetki z mroku. Violet mimo całego syfu dzisiejszego dnia uśmiechnęła się. Roadblock nigdy nie mógł pojąć, jak kobieta radziła sobie z tym, co działo się w ruinach. Nie ćpała amfy, jak Vincento. Nie wracała do czasów przed wojny, jak często robił Dzieciak. Nie popadała w zwykłe otępienie, jak Cygan, ani nawet nie piła, jak on. Miała jakiś swój mały sekret, jak wyrzucić z głowy obrazy, które złośliwie kotłowały się pod czaszką.
Spojrzał jej prosto w oczy. Ona uśmiechnęła się znów, jakby na przekór, wiedząc o czym myśli. Żołnierz popatrzył na nią ze smutkiem. Nie miał wątpliwości. I ją też to kiedyś dopadnie.
- Zresztą muszę być tutaj tą twardą, żeby dotrzymywać wam kroku. – Kontynuowała.
- Dawaj. – Wysyczał, udając gniew. Kobieta nie spiesząc się podała mu dłoń. Roadblock delikatnie odwinął opatrunek, skrzywiając się, przyglądając się poszarpanemu mięsu.
- Oczyściłaś to? – Zapytał z powątpiewaniem, otwierając kieszeń w swojej kamizelce. Owiała ją nieprzyjemna woń alkoholu.
- Tak. – Odpowiedziała, patrząc w bok.
- No to niedokładnie. – Zganił ją żołnierz, polewając obficie ranę płynem z małej butelki i przejeżdżając czystą gazą po wierzchach postrzału. Violet syknęła, krzywiąc się z bólu.
- Przepraszam. – Powiedział niespodziewanie mężczyzna.
- Nic się nie stało… Tylko, obrzydliwie to wygląda. –Dodała, poruszając kikutem małego palca.
- Nie przeszkadza mi to.
Violet uśmiechnęła się do niego tylko, opierając głowę na jego ramieniu.
- Z łazikiem w dzień, półtora powinniśmy być już w murach Nashville. – Powiedziała rozmarzonym tonem.
- Nie wiem, czy nie jechać najpierw do Misji. – Odparł Roadblock zawiązując świeży bandaż na jej ranie. – Ruinami było szybciej i bezpieczniej iść do Nash, ale z tym łazikiem, może lepiej będzie wyjechać na drogę. Pomyślę rano… Zresztą, ten ich ranny dobrze zna Ojca, to przyjmie go w pierwszej kolejności, wciśnie się mu też dzieciaka. Szybciej trafi na stół. W Misji, jakby przycisnąć na gaz, drogą to będziemy pod wieczór, jak wyjedziemy o świcie.
- Jeśli na tej drodze nie trafi nas szlag. – Zażartowała kobieta rozkładając duży śpiwór. – I jeżeli w ogóle ten grat jest na chodzie. Nie wyglądał dobrze, jak go oglądaliśmy. – Dodała już śmiertelnie poważnie, kładąc się na twardej ziemi. Materace postanowili odstąpić rannym i dzieciakom.
- Co o nim myślisz? – Zapytał, patrząc spode łba na wejście do pomieszczenia, w którym Lynx ułożył się do snu razem z młodą kobietą.
- Zazdrosny? – Odparła kpiąco.
- Po prostu pytam.
- Strzela dobrze, nieźle się porusza, zauważył łazik w ruinach… Ale mimo wszystko… - Kobieta zastanowiła się przez chwilę. – To nie jest miejsce dla takich jak on. Ani dla niego, ani doktora, czy większości tej gromadki.
Roadblock skinął głową potwierdzająco.
- Wierzysz w tą gadkę o froncie? – Zapytał po dłuższej chwili, pociągając łyk z manierki.
- Nie wiem. Teraz, to co drugi mówi, że był na froncie. Pamiętasz żółtego Toma?
- Taa. Smutna historia.
- Kiedyś, za nim się to wszystko u niego stało, opowiadał mi, że jego patrol napotkał w ruinach na parę łowców – te małe takie maszyny, wiesz które? Podobno dwie zabiły jednego faceta i trzech ciężko raniły. Takie małe pierdoły, a urządziły ich podobno strasznie.
Przez chwilę milczeli zastanawiając się nad losem wspólnego znajomego.
- Zresztą – Wrócił do tematu Roadblock. – Facet wydaje mi się za miękki na front. Kiedyś był u nas jeden gość, który stamtąd wrócił. Morderca – bez ręki i praktycznie połowy twarzy. Ale robił, co do niego należało, jak ten.. Randall. Temu wierze, że był na froncie. A podobno nie spotykał nawet maszyn, ale wiesz, widać po nim..
Kobieta słuchając go, opatuliła się kocem i położyła pod śpiworem.
– Nie mogę się doczekać, aż pójdę spać boso. – Powiedziała wskazując na swoje wysokie buty. Roadblock kupił jej je kilka miesięcy temu od myśliwych. Podobno były ze skóry Alahamy upolowanej przez kilku z nich.
Mężczyzna zdjął hełm, popatrzył chwilę w ogień, po czym wsunął się do śpiwora tuż obok niej, obejmując ja mocno.
- Ja nie mogę się doczekać, aż będziesz spała nago. – Wyszeptał jej do ucha. Kobietą wstrząsnął miły dreszcz. Zupełnie, jak za każdym razem, kiedy czuła, że zabiera go wojnie i ma go w końcu tylko dla siebie. Cicho by nie budzić innych odpięła pas taktyczny i zsunęła spodnie do bioder, wyczuwając, że on robi to samo. Objął ją mocno w pasie i przyciągnął do siebie. Całował ją po szyi i karku, zastygając tylko na moment, gdy któryś z uchodźców kaszlnął głośno przez sen. W końcu, gdy poczuła, że na dole jest już cała mokra, zdrową dłonią ujęła jego męskość i wsunęła w siebie, cicho pojękując z rozkoszy.
Oboje wiedzieli, że nad ranem, jak co dzień znów nie zamienią na ten temat, ani słowa.


22.11.2056
02:29

Mutant leżał oparty o futrynę domu przypatrując się niewyraźnym sylwetką buszującym w rozwleczonych po ulicy ciałach ludzi. Dzikusy pokrzykiwały coś do siebie, ale odszczepieniec powoli przestawał ich słyszeć. Z otworów wyrwanych w jego ciele przez kilkanaście pocisków powoli umykało życie. Jakimś okrutnym zrządzeniem losu ostatni z nich wystrzelony z karabinu snajperskiego przez mężczyznę opatulonego w zwierzęce skóry nie zabił go, rozciągając tylko w wieczność jego męki. Leżał więc tak charcząc z bólu, nie mogąc nawet się poruszyć.
Widział wszystko i słyszał. Strzelaninę na piętrze, swoich ludzi wyskakujących z okien, okrwawionych morderców chodzących w tą i z powrotem dobijających rannych i strzelających w głowę jeńcom. Odcinających palce z biżuterią, wyciągających z martwych dłoni broń, ściągających z niego samego ubrania, zostawiając na łaskę padlinożerców.
W bezsilnych gniewie obserwował, jak jeden z oprawców strzela w malutką główkę jego dziecku. Teraz przyglądał się jak ktoś podnosi jego martwe, niepochowane nawet ciało i mocnymi ciosami noża oddziela mięso od kości. Nie znalazł w sobie nawet wystarczająco sił, żeby zamknąć oczy.
Widział i słyszał i chociaż nie mógł się poruszyć, czuł jak po twarzy spływają mu łzy.

Późną nocą na pole walki spłynęły wabione zapachem krwi bestie. Wynaturzone, ludzkie sylwetki ćwiartowały ciała i napychały świeżym mięsem swoje puste żołądki. Gdyby tamci nie zabrali mu granatów, może chociaż byłby w stanie…
Nagle widok zasłoniła mu twarz. Najbardziej upiorna, jaką widział w życiu, a widział już wiele. Zapomniał o wszystkim. O dramacie ojca, tracącego dziecko. O zgorzknieniu dowódcy, który zawiódł swoich ludzi. O marzeniach głupca, który chciał wyprowadzić swoich ludzi z wojennej zawieruchy.
W środku ściskało go tylko jedno uczucie i tylko o nim był w stanie myśleć.
Strach.


- Niech kończą! – Krzyknął wódz obserwując kobiety nożami i ręcznymi siekierkami porcjujące mięso. Z gardła ogromnego mutanta wyszarpał długi nóż. Oblizał jego ostrzę, a później je powąchał. Mięso tego stworzenia wydawało się zjadliwe. Odkroił duży płat z uda, który wepchnął do prymitywnego plecaka zawieszonego na swoich ramionach. Podniósł z ziemi włócznie i ruszył w kierunku wracających zwiadowców.
Pierwszy z nich niósł w ręce okrągłą tarczę obitą ludzką skórą. Pamiątkę polowania, które pozwoliło mu wkroczyć w szeregi wojowników.
- Nie ma dobrego tropu, księżyc słaby, duchy złe.
Dłoń klanu słysząc nowinę krzyknął ze wściekłości. Pozostali zamarli rzucając mu ukradkowe spojrzenia, ale widząc, że krzyk nie pociągnął za sobą ofiar, pospiesznie wrócili do swojej pracy. Wódz, nie zwracając na nich uwagi, przysiadł na ziemi kreśląc w błocie skomplikowane symbole. Dłoń jeszcze wczoraj sądził, że duchy przodków są mu przychylne, dziś wiedział, jak bardzo nie zbadane są ich wyrocznie i przepowiednie. Ruchem dłoni przywołał do siebie jednego z plemieńców, starego mężczyznę, obwieszonego przedwojennymi artefaktami. Strzarz przepełniony był wiedzą na temat omenów. Bez słowa stanął obok niego, wyprężając dumnie pooraną bliznami klatkę piersiową.
- Marataka daleko. – Wyhukał Wódz. – Źle, że się zatrzymać. – Wskazał na dzikusów niosących wypakowane po brzegi, zakrwawione worki. W świetle księżyca, błyszczała wystająca z jednego z nich oberżnięta ręka.
- Mieć źreć. – Odezwał się wciąż stojący obok zwiadowca. – Mieć żreć dobre.
Dłoń Klanu również był zadowolony wielką ilością świeżej padliny, którą znaleźli tropiąc Maratakę. Był pewien, że to ona ich pomordowała, chcąc pokazać wojownikom plemienia swoje siły. Jednak wiedział, że wojownicy nie czuli strachu.
Kobiety przez kilka godzin zdzierały z mięso z trupów i pakowały do worów, jakie przy znaleźli na pobojowisku. Było dobre i było go wystarczająco by przetrwać nadchodzące mrozy. Jednak Dłoń Klanu zajęty był inną myślą. Marataka, jak powiedziały mu duchy jest godnym przeciwnikiem. Dziś potwierdzili to zostawiając po sobie wielu okrutnie zabitych, tyle ile klan w swoich najkrwawszych polowaniach. Porzucili ich w ruinach, gardząc zdobyczą, tak była silna Marataka. Dłoń klanu wiedział, że w walce z nią może dokonać się jego przeznaczenie, że kobiety będą śpiewać pieśni, oddając się mu krzycząc o tej najwspanialszej walce. Wszystko to może się udać, jeżeli tylko zdoła ponownie wytropić swoją zwierzynę. Tu trzeba rady najstarszego z nich.
- Wiedzo mojego ojca i jego ojca. – Zwrócił się do szamana. – Gdzie Marataka?
Starzec zamknął oczy, usiadł na ziemi i wyciągnął ze skórzanej torby plastikową butelkę wypełnioną mętną cieczą. Jednym haustem wypił jej zawartość i skulił się w sobie, bez ruchu. Przez kilkanaście minut siedzieli obok niego w kucki, obmywani przez strugi deszczu, aż w końcu bez zapowiedzi starzec podniósł się wskazując na wodza.
- Ty wiesz… Ty dopadniesz i Ty zeżresz. Kto pójdzie za tobą i wróci, ten spłodzi wielu wojowników. Duchy nie powiedzą, gdzie iść, ale wskazują na Ciebie, jako tego, który przyjdzie pierwszy!
Dłoń Klanu wstał i spojrzał na skupionych dookoła niego wojowników. Wróżba była dobra.
- Duchom trzeba dziękować w ich mądrości. – Powiedział, a inni powtórzyli to za nim.
- Słabi wezną żreć. – Wódz przekazywał swoje rozkazy. – I schowają się, tu blisko. Ty będziesz ich tarczą. – Wskazał na zwiadowcę. – Inny wojownicy pójdą za mną. Dopaść Marataka dziś w nocy, dziś w nocy. – Powtórzył dobitnie.
- Twoja moją, moja twoją. – Odpowiedział dzikus, uderzając pięścią o klatkę piersiową i pospiesznie wycofał się w stronę pracujących kobiet pokrzykując coś niezrozumiale.
Dłoń Klanu spojrzał na swoich wojowników, po czym ryknął jak wściekłe zwierze i biegiem skoczył w noc.

22.11.2056
05:03

Randall nie mógł zasnąć. Zasypiał, budził się, znów zasypiał i kolejny raz się budził prawie przez całą noc. Podświetlił tarczę swojego znalezionego gdzieś w ruinach zegarka. Według niego było po piątej. Podniósł się na łokciach, obolały od twardej podłogi. Ziewnął przeciągle wyglądając zza okna. Rozpadające się ruiny oddalone od nich o kilkaset metrów nie napawały optymizmem. Gdzieś daleko na północy łuna pożarów jaśniała już drugą noc. Wciąż padał deszcz, który wraz z panującymi ciemnościami znacznie ograniczał widoczność.
- Co do… - Bezgłośnie poruszył ustami, mimo złych warunków dostrzegając dużych rozmiarów kształt ukryty w skarłowaciałej roślinności ogrodu. Był pewien, że wczoraj go tam nie było. Sięgnął ręką po pasek karabinu, przyciągając go do siebie, przy tym wciąż nie spuszczając wzroku z obiektu. Następnie z kamizelki taktycznej wyciągnął sfatygowany noktowizor. Włączył go i przystawił do oczu.
- Kurwa. – Wysyczał, widząc uszkodzonym okularze tylko ciemność. Gówniany sprzęt znów odmówił posłuszeństwa. Mocnym szarpnięciem zbudził leżącego obok Ezechiela. Starzec zerknął na niego i nic nie mówiąc wyciągnął z kabury pistolet, a na głowę nałożył pęknięty hełm.
Coś w końcu ich znalazło.

***

Jeff ziewnął wpatrując się w horyzont. Siedział na poddaszu czekając, aż z zachodu wyłoni się w końcu słońce. Gnębiły go obrazy wczorajszego dnia. Pociski jego karabinu, dziurawiące płachtę, mutanty padające na ziemię, dzieciaki tratowane przez uciekających dorosłych. I jeszcze to gówno, które wydarzyło się na piętrze budynku. Z jednej strony wiedział, że postąpił słusznie. Te skurwysyny wytruły Pineville, zabiły wielu jego znajomych, strzelały do ojca i nie wahałyby się zabić jego matki i rodzeństwa. Nie ważne ile miały lat. Te mniejsze wyrosną na potwory, był tego pewien.. ale z drugiej strony…
Splunął na ziemię. Miał wątpliwości, oczywiście, ale teraz nie był na nie moment. Musiał zaopiekować się pozostałymi, wziąć za nich odpowiedzialność, kiedy ojciec będzie w drodze do Nashville. Wierzył, że za kilka godzin uruchomią wóz, a Tarczownicy zgodnie z umową zawiozą ojca do lekarza. Mieli na drogę amunicje, żywność i wodę. Mało, co mogło się teraz spierdolić.
Nagle usłyszał jakiś odgłos na dole. Jakby ktoś upadł. Pospiesznie odbezpieczył karabin i kulejąc, możliwie jak najciszej zszedł na dół. Przeklinając w myślach skrzypiące schody, stanął na pierwszym piętrze. Wiedziony intuicją zerknął w lewą stronę, by szybko przenieść lufę karabinu wzdłuż korytarza, którym skulona poruszała się ludzka sylwetka.
- Kto tam? – Powiedział głosem silącym się na odwagę chłopak.
- Zamknij mordę. – Wysyczał Randall. Jeff wziął głęboki oddech opuszczając na chwilę karabin. Nagle oboje jak na komendę podnieśli broń, gdy zagadkowy dźwięk znów doszedł ich uszu. Coś jeszcze poruszało się korytarzem, czego żaden z nich nie był w stanie dostrzec. Jeff nie wytrzymał napięcia i zaświecił słabe światło latarki powieszonej na jego piersi. Zielone poświata zalała korytarz.
- Kurwa mać… - Wydusił z siebie przerażonym głosem chłopak.


Pomiędzy nimi stała poruszająca się na pajęczych odnóżach maszyna. Na jej metalowym korpusie zaplątana w bioniczne kable leżała nieprzytomna Sharon. Jeff zamarł z przerażenia, obserwując bezwładne ciało siostry. Pająk obserwując go przesunął w jego stronę dyszę podwieszonej broni, celując prosto w jego twarz. Chłopak z szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się wylot lufy. Z odrętwienia wyrwał go huk wystrzałów i rykoszetujących o pancerz konstrukcji kul. Randall wychylając się zza rogu korytarza, krótkimi seriami M4 smagał bestie. Ta zachwiała się tylko, wystrzeliwując w stronę młodego przeszukiwacza chmurę fioletowego gazu. Ten zbladł, zachwiał się, próbował jeszcze uczepić się ściany, ale w końcu padł na podłogę. Pająk nie zważając na ostrzał wziął rozbieg i pędząc wpadł do drugiego pomieszczenia. Fray poderwał się z ziemi i ruszył za swoją zdobyczą. W biegu poderwał karabin do oczu i kolejną serią przeciął jedno z odnóży maszyny. Ta zachwiała się i upadła na ziemię, szybko poderwała się jednak znowu i niespodziewanie wyskoczyła przez okno w mrok nocy. Nadzorca nie dając za wygraną dobiegł do okna wystawiając karabin za futrynę. Nagle zza kępy drzew ciągnąc za sobą świetlistą smugę pomknęła wystrzelona wprost w stanowisko nadzorcy rakieta. Mężczyzna skoczył w bok wypuszczając z rąk karabin. Potężna eksplozja wstrząsnęła budynkiem.

***

- Jezu, czy ja umieram?! – Żołnierz złapał zakrwawioną ręką za kark Kinga. – Powiedz.. widzisz… Czy ja umieram?! – Clyde dobrze rozumiał słowa, mimo iż twarz tamtego była zmasakrowana przez wybuch. Spec próbował zacisnąć staze na porozrywanym ramieniu rannego, jednakże krwawienie nieustawało. Prawie mu się udało, kiedy pocisk dużego kalibru zrykoszetował o sufit, mimowolnie przyciskając medyka do ziemi. Leżał przez chwilę na jęczącym rannym, kiedy kolejne serie rozbijały betonowe ściany.
- Z czego Ci skurwiele strzelają?! – Krzyknął kulący się obok Randall. Mimo, iż rakieta zboczyła z kursu uderzając w pomieszczenie obok nadzorca krwawił poszarpany cały przez odłamki.
– I tak mu już nie pomożesz! Bierz karabin! – Krzyknął do Kinga wskazując na sztucer umierającego Cygana. – Dawaj tu!
- Co tu się kurwa dzieje?! Co się dzieje?! – Krzyknął ktoś, chyba Vincento zbiegając po schodach.
W tym samym czasie zwijający się z bólu Nathan prowadził do piwnicy żonę i płaczące histerycznie młodsze dzieci rozglądając się za Jeffem. Towarzysząca im Maria trzymając na rękach Eve krzyknęła ze strachu, kiedy noc rozbłysnęła równie jasno, jakby na ułamek sekundy zza horyzontu wyszło słońce. Upaćkany krwią przeciętego czoła Roadblock podbiegł do niej i brutalnie wyrwał z objęć dziecko wciskając je Samanthcie.
- Gdzie masz karabin?! – Krzyknął do dziewczyny. Ta dopiero teraz spostrzegła, że musiała zostawić broń w innym pomieszczeniu. Widząc jej przerażenie dowódca krzyknął jej prosto w twarz.
- Nieważne! Za mną! – Bez słowa wytłumaczenia pociągnął ją na pierwsze piętro. Wpadli do jednego z pomieszczeń, gdzie Violet rozstawiała zdobyczny karabin maszynowy. Roadblock z impetem popchnął ją w stronę broni. Kobieta potknęła się i upadła.
- Będziesz podawać amunicje! Taśmę! Trzymasz ją na ręce w ten sposób! Violet, dawaj na dół!
Na najwyższym piętrze snajper przez lunetę swojego karabinu wyszukiwał cele. Drżące oko przez chwilę nie chciało uruchomić noktowizji, jednakże po chwili świat spłynął w zielonej poświacie. Wziął głęboki oddech, ponownie zbliżając oko do przyrządów.


Bezsensownie tak długo uciekał przeszłości, która dogoniła go z taką łatwością.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.
Lost jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:37.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172