Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-05-2014, 10:08   #100
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
HEATHER MOORE

Umysł Heatcher był w stanie szoku. Nie bardzo wiedziała, co może zrobić, poza próbą dotarcia do miejsc, gdzie spodziewała się zastać ludzi. Do tej pory kręciła się w miejscu, przynajmniej tak sądziła. Teraz postanowiła działać.

Schody były niedaleko od miejsca, w którym się znajdowała. Ruszyła w ich stronę opuszczonym, wilgotnym korytarzem czując coraz większy niepokój, lecz bez większego powodu, bo co celu dotarła bez najmniejszych niespodzianek.

Schody pogrążone były w ciemnościach, lecz aktorka wymacała poręcz i rozpoczęła powolne schodzenie w dół. Krok po korku, upewniając się, że na drodze nie czyhają na nią jakieś niemiłe przeszkody.

Była mniej więcej w połowie drogi, kiedy poczuła, że jej ręka zagłębia się w coś lepkiego, co okleja poręcz. Podobnie jak nogi. Jakby schody przed nią wraz z poręczami ktoś wysmarował gęstym, śluzowatym klejem. Z trudem oderwała dłoń od poręczy i z jeszcze większym problemem nogę od podłoża.

I wtedy to usłyszała. Mlaszczący, szeleszczący odgłos pełznącej z dołu istoty. Aktorce dźwięk ten przypominał sporych rozmiarów węża sunącego z dołu ku niej.


EDWARD TAKSONY

Sklepy, które po cichu obejrzał Ed były zdewastowane i ogołocone z wszystkiego, co cenniejsze, ale udało mu się zdobyć kilka ciekawych rzeczy, które pominęli nieznani szabrownicy. Zapewne ci sami, których nadal słyszał i którzy zajęli kilka okolicznych sklepów.

Doposażony w dwie mieszanki zapalające i jedną wybuchową, Taksony ruszył w poszukiwaniu radiowęzła. Słusznie przypuszczał, że na każdym pokładzie musi być jakiś punkt centralny. Zachowując maksymalny poziom ostrożności ruszył w kierunku przeciwnym od miejsca, w którym słyszał śmiechy i ludzkie głosy. Jakoś nie ufał tym dźwiękom.

Trzy sklepy dalej trafił do miejsca, które doskonale znał. Salon gier. Miejsce jego tryumfu i porażki jednocześnie. Przez chwilę, stąpając cicho, niczym lew, podszedł do symulatora, w którym stoczył zacięte boje z małoletnią cwaniarą.
Dotknął palcami plastykowej obudowy i wtedy to usłyszał. W symulatorze obok coś się poruszyło, a do uszy Edwarda dotarł dziwny dźwięk – jak zduszony jęk. Odgłos jednak szybko ucichł.


MALCOLM GOODSPEED, CLEMENTINE MAY

Do kasyna mieli kawałek do przejścia, w tym kilka pokładów w górę. Schody odpadały, za dużo kręciło się na nich bestii, a żadne z nich nie chciało skończyć, jako pokarm dla nieznanych potworów. Musieli poszukać mniej wyeksponowanych schodów.

Ruszyli korytarzem w stronę rufy, szukając alternatywnej drogi. Powoli, głownie przez chęć zachowania ostrożności, ale także świadomość tego, że po pokładzie buszuje stado morderczych, nieznanych nauce bestii.
Miękka wykładzina tłumiła odgłosy ich kroków, co w jakiś sposób przeszywało Malcolma dreszczem niepokoju. Clementine było wszystko jedno. Twarda ratowniczka zmieniła się w rozdygotaną, przerażoną dziewczynę na skraju czysto zwierzęcej paniki.

Byli już mniej więcej w połowie drogi, kiedy usłyszeli TO za sobą.

Odgłosy czegoś dużego, pędzącego ich śladem korytarzem.

Nie musieli się odwracać, by wiedzieć, że przynajmniej jedno z morderczych stworzeń musiało wpaść na ich trop i ruszyło na polowanie.

Uciekać! Instynkt zadziałał szybciej, nim zdążyli nad nim zapanować. Rzucili się do panicznej ucieczki, razem lecz zarazem osobno.

Malcolm był szybszy. Wyprzedził May o długość metra, może dwóch. Pędził przed siebie, rozpaczliwie szukając kryjówki lub drogi ucieczki.

Clem biegła za nim, kiedy jej noga zahaczyła o jakąś porzuconą walizkę i dziewczyna wywaliła się, jak długa. A może to zraniona wcześniej noga odmówiła jej posłuszeństwa? W sumie nie było to ważne.

Liczyło się jedynie tu i teraz! Ona musiała stracić cenne sekundy, by się podnieść. Malcolm podjąć decyzję, czy po nią wrócić, pomóc w ucieczce.

Odgłosy pędzącej ich tropem bestii były coraz bliżej! To musiały być szybkie decyzje!


JULIA JABLONSKY

Julia popędziła przed siebie, bez większego zastanowienia, byleby tylko oddalić się od idącego. Gnana jakimś zwierzęcym, pierwotnym instytutem przetrwania, byle dalej i dalej. Jak zając zwiewający przed jastrzębiem, lub jeleń przed wilkiem. Tak się czuła. Tak właśnie się czuła!

Bezbronna! Wystawiona na gwałt i przemoc!

Skręciła w pierwszy zakręt, potem w kolejny, słysząc przez bijące serce, że ten ktoś, lub to coś, goni ją.

Ujrzała schody prowadzące w dół i – znów pchana podświadomym impulsem – wpadła na nie z rozpędem. Zdążyła przebiec może pięć, może sześć stopni, kiedy poczuła, że potyka się o jakąś linkę. Odruchowo wyciągnęła ręce w przód, by zamortyzować upadek. Udało jej się.

A wtedy, na szczycie schodów, pojawiły się jakieś sylwetki. Ludzie!

Ich widok sprawił jej radość, póki nie rzucili się na nią, niczym wygłodzone wilki. Ktoś przycisnął jej ciało do podłogi, ktoś uderzył czymś w głowę i świat zanurkował w ciemność, a ona razem z nim.


ROBERT TRAMP

Robert czuł się, jak w swoim żywiole. Stanął w obliczu tajemnicy, zagadki, szeregu danych wyjściowych, które musiał uporządkować, przeanalizować, wyciągnąć wnioski. To rozumiał! To potrafił robić. Do tego się szkolił przez niemal swoje całe zawodowe życie.

Beryl obserwowała go z dziwną fascynacją. Widać było, że jego systematyczne, uporządkowane podejście do tematu sprawiło jej dużą niespodziankę. I to raczej pozytywną niespodziankę.

- Jesteś gliną? – zapytała, nie oczekując jednak odpowiedzi.

I słusznie. Kiedy pracował, Robert nie lubił audytorium, nie lubił czynników rozpraszających. Żadnych.

Ustalił trasę swojego przemarszu. Od swojej kabiny do miejsca, gdzie spotkał beryl i trasa do jej kajuty. Nie ma żadnego wzoru. Był tego pewien. Miejsca, gdzie znajdował ciała. Też nie dawały żadnego wzoru. Pozostałe zmienne, które rozważał, również nie wprowadziły niczego nowego.

Potem przepytał Beryl, która chętnie odpowiadała. Schody i klatki schodowe były z jej punktu widzenia niebezpieczne i trzymała się od nich najdalej, jak mogła.

- Zawsze tam coś się dzieje. Raz widziałam jakieś potwory, innym razem barykady z ludzkimi szczątkami, innym razem dziwacznie zachowujących się ludzi, coś ala zombie z głupkowatych filmów. Wchodzenie na wyższe pokłady wydawało mi się zbyt niebezpieczne. Żyłam z minibarków w pokojach.

Robert zanotował odpowiedzi. Nadal miał za mało danych wyjściowych. Może dlatego, że traktował pokład jako całość, a powinien oprzeć się na zmiennych i korelacjach całego okrętu, nie wiedział.

- Raz widziałam dziwny symbol, namalowany krwią na ścianie, ale odpuściłam. Kabina wyglądała na zdewastowaną i splądrowaną.

- Zaprowadzisz mnie?

- Jasne, Jeśli on tam jeszcze będzie. Wiesz. Czasami pokład się zmienia. Sam z siebie.


JOHANNA BERG

Była nienormalna. Teraz była tego pewna.

W końcu jaki normalny, zdrowy człowiek, próbowałby zbezcześcić czyjeś szczątki. Jaki normalny człowiek próbowałby rozczłonkować znalezione ciało, dotykać je, badać? Może w tym tkwił jej geniusz do muzyki. Miała coś nie tak z mózgiem, jak klasyczny socjopata lub psychopata.

Ciało było lekkie, wysuszone na wiór, a kiedy obejrzała je z bliska, znalazła niepokojącą dziurę w karku, pod włosami w zmumifikowanym ciele. Jakby ktoś wbił w nie sporej średnicy pręt, pozostawiając otwór grubości męskiego kciuka. Potem znalazła kilka innych, podobnych ran, w zasuszonym ciele.

Ciało było tak wysuszone, że dało się podzielić na części zwykłymi uderzeniami buta lub pociągnięciami. Fragmenty odchodziły od siebie z odgłosem przypominającym darte płótno.

Po tej upiornej „sekcji” pozostał ostatni element jej planu.

Odsłoniła smyczkiem kotarę, upewniając się, że na tarasie nie czyha nic groźnego, otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz.

Owiał ją smrodliwy wyziew morza. Okręt był ciemny, cichy i otoczony mgłą -paskudną, dziwaczną, kłębiącą się niczym zawirowania ciemności.

Spojrzała w dół. Niższe pokłady tonęły w tej dziwnej mgle. Spojrzała w górę. Wydawało jej się, że wysoko na niebie widzi jakieś źródło światła, jakby księżyc próbował przebić się przez warstwę tego dziwacznego oparu.

Spojrzała na boki. Od sąsiednich tarasów oddzielała ją jedynie półprzeźroczysta, zapewniająca prywatność, zrobiona z luksfery ścianka. Przedostanie się z balkoniku na balkonik, gdyby tego chciała, nie wydawało się trudne, aczkolwiek istniała odrobina ryzyka związana z tym, że musiała stanąć na barierce, przejść na drugą jej stronę, a potem powtórzyć manewr na wybranym balkonie.

RICHARD CASTLE

Pisarz wybrał własną drogę. Z daleka od krzyczących kobiet, z daleka od innych ludzi, którzy mogli okazać się zagrożeniem lub takie zagrożenie na niego ściągnąć.

Ruszył powoli, w stronę dziobu, licząc na to, że trafi na jakieś wskazówki, o ile istniały jakiekolwiek wskazówki, po drodze.

Był wyczerpany tą sytuacją. Ciągłe zaszczucie dawało się mu powoli we znaki, a świadomość, że gdzieś w zakamarkach „DESTINY” czaiły się najprawdziwsze potwory, nie pomagała.

Szedł więc ostrożnie, nasłuchując, wypatrując zagrożeń.

Był tylko on, korytarz i odgłos jego kroków na mokrej wykładzinie. Chlup – chlup – chlup. Ciche, wilgotne mlask – mlask – mlask kojarzące się z powolnym, namiętnym seksem.

W pewnym momencie coś tknęło Richarda. Zatrzymał się czując, że coś jest nie w porządku.

Mlask – mlask – mlask – chlup – chlup – chlup!

Mimo, że on stał, wyraźnie słyszał, że ktoś za nim idzie.

Słyszał czyjeś kroki.

Nie wiedział czemu, ale włoski na karku stanęły mu dęba, a serce przyśpieszyło rytm.

Nagle poczuł się mały i bezbronny, stojący gdzieś na korytarzu pomiędzy kajutami 6319 i 6317.


NORA ROBINSON

Nora czuła się dość niekomfortowo, ponownie zamierzając wrócić do swojej kabiny. Nie miała pojęcia, co robić dalej. Richard nie wracał, a cała sytuacja zaczynała robić się tak groteskowa, że nie bardzo wiedziała, co jeszcze może zrobić.

Stanęła na balkonie oceniając swoje szanse na przedostanie się na drugą stronę.

Pod sobą nie widziała wody. Gęsta, dziwaczna mgła skrywała wszystko szczelnym całunem. W tym dziwacznym oparze Nora czuła się dziwnie nieswojo i to nie tylko biorąc pod uwagę duszący odór rozkładu i gnijących ryb wyraźnie wyczuwalny w powietrzu.

Tarasy oddzielały od siebie metalowe, ładnie pomalowane, oddzielni ki zapewniające komfort chcącym korzystać z wygód i słonecznych kąpieli pasażerom. Sforsowanie przeszkody nie było jednak trudne i po chwili Nora stała znów na swoim tarasie.

Otworzyła drzwi balkonowe, upewniając się, że nikogo nie ma w środku i cicho wesz łado swojej kabiny.

Kiedy stała rozglądając się drzwi do jej pokoju otworzyły się i oślepiło ją gwałtowne, ostre światło latarki. Odruchowo zasłoniła oczy wydając z siebie bolesne jęknięcie.

- Jesteś … żywa – usłyszała męski głos.

Szorstki, twardy lecz wyraźnie przestraszony i zaskoczony.


CARRY MAY

Korytarz był pusty. Cichy, pusty, martwy.

Szybko, trzymając się ściany, wróciła do swojej kabiny, która na szczęście nie była zamknięta.

Coś się jednak w niej zmieniło. Przez chwilę Carry zastawiała się co i w końcu do niej dotarło.

Zapach. Kabina śmierdziała zgniłą rybą i wodorostami. Bardzo silnie. Wręcz obezwładniająco.

Było też zimno i od strony okna dziewczyna wyczuwała chłodny powiew arktycznego, przynajmniej tak się jej wydawało, powietrza. Okno zostało wybite, a potłuczone kawałki szkła walały się po pokoju, w jego okolicy. Poza tym, wszystko zdawało się być takie, jakim być powinno.

Usiadła na łóżku, tuląc się w sobie. Była przerażona. Naprawdę przerażona. Jaką szansę miała przetrwać niedowidząca, niemal ślepa dziewczyna, w tym horrorze, który ją otaczał. Potrzebowała pomocy. Wsparcia kogoś życzliwego, kogoś opiekuńczego i silnego.

Jedno takie wsparcie odrzuciła. Pytanie, czy będzie miała okazję do kolejnych.
Zadrżała. Sama już nie wiedziała, czy z zimna, czy ze strachu.


GREGORY WALSH JR.

Gregory wycofał się powoli. Nie miał zamiaru znów konfrontować się z szaleńcem. Co prawda miał swój pistolet i nóż, znaleziony w kabinie…

Nóż!

W połowie drogi do swojej kajuty zorientował się, że nie ma go za paskiem, tam gdzie go zatknął. Ostrze znikło razem z Niną. Czy to był zbieg okoliczności? Czy też oba te wydarzenia wiązały się jakoś w całość?

Ninę spotkał, jak znalazł nóż. Kiedy go stracił, ona znikła a pokład się zmienił? Czy to też był przypadek. Może ten sztylet zapewnił mu ów dryf, o którym wspominał Paavo. Może?

Zatrzymał się nagle, zaniepokojony jakimś hałasem.

Na korytarzu, w pobliżu jego kabiny, ktoś się kręcił. Wyraźnie widział zarys ciemnej sylwetki na tle korytarza.
 
Armiel jest offline