Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-05-2014, 21:30   #76
Szarlej
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
I dotarli do bezpiecznego miejsca. Chociaż gdy się okazało, że nie daleko jego jest jeszcze odbajerzony łazik Randallowi przestało się ono podobać. Było zbyt pięknie, zbyt różowo. A tak w ruinach nie było nigdy. Dlatego teraz nie miał zamiaru odpuścić jak podczas akcji z Osadem. Mimo argumentacji Lynxa i Violet miał przeczucie, że w nocy coś się rypnie. I to tak porządnie. Nie chodziło o jakieś przesłanki a pewien instynkt. Instynkt drapieżnika, który poczuł, że wszedł na teren innego. Do tego Pascal... Ludzie się cieszyli, że go odnaleźli ale i martwili tym co się stało. Nikt nie mógł wydobyć z niego co się stało. Randallowi to się nie podobało. Wszystko było podręcznikowo, ktoś tu pogrywał sobie z nimi w kotka i myszkę. A on nie nawykł do bycia myszką.

Zaraz po rozbiciu obozowiska pomógł Tarczownikom zabezpieczyć teren. Dużo lepiej mu się pracowało z zawodowcami. Może Ezechiel był twardy, Clyde bystry a Maria... zaradna ale nie byli żołnierzami. Inaczej sprawa wyglądała z Lynxem i Nathanem ale z nimi nie mógł się zgrać. Byli... Inni. Po wszystkim z ulgą dał wypocząć obolałym mięśniom, szczególnie źle zrośniętej nodze. Nie miał zamiaru jednak poddać się lenistwu. Póki był w ruinach nie mógł sobie na to pozwolić. Chociaż nawet ktoś taki jak on miał ochotę walnąć się w jakimś przytulnym miejscu i rozpić z kimś flaszkę. Zamiast tego zaczął czyścić broń. Nie dawno to zrobił ale niedawna strzelanina, deszcz i błoto zrobiło swoje. Zaczął od M4, gdy kończył głos zabrał Roadblock.

Pomysł z zabraniem samochodem do miasta rannych był dobry. Miał sens. Jednak Frayowi średnio się podobało osłabienie dla czyjegoś zdrowia ich zdolności bojowej. Niestety jeśli chciał uzyskać pomoc od Morganów i Tarczowników nie mógł postawić na swoje. Upewnił się tylko, że Samantha będzie wstanie wprowadzić ich do miasta. Gdy wszystko ustalili odczekał jeszcze chwilę sprawdzając w tym czasie zdobycznego colta. Nie miał zaufania do broni póki nie przyjrzał się jej bebechom. Klamka wyglądała jakby sporo przeszła ale powinna być sprawna. Na nic innego nie mógł liczyć. Gdy klamka złożona, załadowana i zabezpieczona wylądowała w plecaku wytarł w szmatę ręce i wyciągnął jedną z zdobycznych butelek bimbru. Z nią podszedł do Tarczowników. W okolicy siedział tylko Ezechiel ale rewolwerowiec mu nie przeszkadzał. Odkręcił butelkę, napił się i podał Roadblockowi.
- Nieźli jesteście. Na początku myślałem, że zwykłe ciule z Was ale przeszkoleniem i dyscypliną nie ustępujecie Frontowcom.
- Ty jak na ciula uchodźcę też sobie radzisz. - Roadblock ze śmiechem przejął butelkę. - Byłeś na Froncie? - Zapytał z powątpiewaniem.
Randall nie obraził się na ciula a też się zaśmiał. Na pytanie pokręcił głową.
- Nie.
Z kieszeni wyciągnął papierosy, wyciągnął jednego z nich, postukałem w paczkę i odpalił zippo. Potem wyciągnął szlugi w stronę Tarczownika.
- Zabijałem ludzi dla Posterunku. Gangerzy, ugrupowania militarne… Głównie czarna taktyka. Wejście, pacyfikacja, wyjście. Rzadziej przejęcie. Mój oddział liczył maksymalnie kilkanaście osób. A Ty nauczyłeś się wszystkiego podczas tego konfliktu?
- Dla nas tutaj jest front, aye? - Odezwał się Vincento wyciągając rękę po bimber. Roadblock wyciagnął z kieszeni tabakę i wciągnął na dwie dziurki.
- Chcecie? - Zaproponował pozostałym.
Fray skinął głową i przyjął używkę.
Przez chwilę patrzył w ogień po czym zaczął swoją historię.
- Za młodego chłopaka pilnowałem karawan z głębi Federacji do Enklaw. Dobra robota, jeździliśmy po w sumie bezpiecznych drogach i najdalej to waliliśmy do zdziczałych kundli. Odłożyłem trochę gambla i osiadłem razem z matką w Nashville. Mieliśmy trochę bydła, małe pole, takie tam.
- Carter chyba od ciebie odkupił, nie? - Zapytał się Vincento. Roadblock tylko skinął głową.
- Przyszła kiedyś susza, matka nie domagała, gówno z tych gambli mi zostało. To się znów zaciągnąłem. Tym razem do Przeszukiwaczy. Robiliśmy ruiny w parze razem z Violet. Dobrze nam szło, zawsze się coś na boku odłożyło. No a później gówno uderzyło w wentylator. - Omiótł gestem ręki okolicę. - Wojna to trwa z dwa lata, ale mutki to się już wcześniej stawiały. Graliśmy z nimi ostro i teraz jeszcze przyspieszyliśmy, to się kilku rzeczy nauczyłem. Później przyszedł Cotard i zaproponowali mi instruktora, ale ja nie chciałem. Jak siedzisz w Enklawie, to nie dorabiasz, więc latałem w pole. I tak mnie usadzili w Tarczownikach, ale zrobiliśmy kilka akcji i zamiast murów bronimy szlaków. Chyba więcej, nie ma co gadać.
Fray skinął krótko głową, Tarczownicy raczej nie byli towarzystwem które chciało by się nad nim litowano czy filozofowało.
- Łapie. Zastanawiam się czy nie spróbować się do Was wkręcić. Ponoć Nashville zatrudnia ludzi z zewnątrz.
- I płacą talonami na wypierdolenie stąd przy pierwszej okazji. - Rzucił Vincento śmiejąc się. Obaj tarczownicy pociągnęli kolejny mocny łyk bimbru.
- Dobre. - Powiedział dowódca, lekko się krzywiąc. - Jest zaciąg, robią. W obozie uchodźców pod murami, jest kilku gości i szukają ludzi. Średnio płacą, ale można dorobić, powiedział wskazując na zakrawawioną sakwę przywiązaną do pasa najemnika, uśmiechając się.
Randall wyciągnął rękę po butelke i również wziął drugi łyk, podał ją ponownie Tarczownikom.
- Innej opcji raczej nie ma, mutasy Was oblazły a w pojedynkę się nie przebije na zewnątrz. Słuchajcie, wporządku jesteście a ja kogoś szukam. Jak Roadblock zauważył nie jestem takim ciulem jak większość z uchodźców. Kojarzycie łowców niewolników, którzy handlują na tym terenie? Przewodzi im gość na którego wołają Dentysta.
- Taa… - Roadblock od razu zmienił ton. - Głupi chujek. Znasz go? Kilku z nich siedzi w Nashville, robią swoje interesy.
- Mocną mają pozycje w mieście?
- Trwałą. - Odezwał się Vincento. - Ile oni będą już siedzieć w Nashville?
- Chyba z pięć lat, albo sześć nawet. - Odpowiedział Roadblock. - Wiesz, na polach pracują niewolnicy, przy odgruzowaniu pracują niewolnicy, mury wybudowali niewolnicy. A oni ich dostarczają… Zresztą, to nie moja sprawa.
- Dzięki. Kończe już. Wydajecie się średnio ich lubić to może ucieszy Was, że niedawno dostali ładny wpierdol od mutków. Cała ich straż przednia poszła w pizdu a i resztę nieźle poszarpali.
- W listopadzie, to bez różnicy. Teraz to już nie trzeba zbyt wielu roboli. Dopiero na wiosnę, na pola, do gorszych prac... Jeszcze przyjdź później, to ustalimy warty. - Zakończył Roadblock.
- Dzięki za bimber. - Dodał Vincento, wstając i odchodząc w stronę Violet.
- Jasne. Dzięki za rozmowę.
Fray rzucił peta na podłogę i go zdeptał.

Ez, który chyba słyszał co najmniej część rozmowy skinął na niego. Odeszli kawałek. Krótka rozmowa w zasadzie nic nowego nie wniosła. Informacji by zaplanować zabicie Dentysty ciągle mieli za mało a rewolwerowiec nie dał się wyprowadzić z równowagi. Ba! Nie dał się nawet wciągnąć w dyskusje. Mimo to Fray z ciekawością obserwował jego reakcje gdy zeszli na temat Marii. Wymienili się też nabojami, weteran oddał nawet zdobyczny pistolet. Po wszystkim Randall ponownie wrócił do czyszczenia sprzętu. Przejrzał oba shotguny a potem wyregulował paski w plecaku oraz zaczepy nałokietników i nakolanników. Gdy już cały jego sprzęt był sprawdzony podszedł do Roadblocka i ustalił warty. Do swojej miał jeszcze parę ładnych godzin. W sam raz na sen...

***

Było już późno, grubo po północy. Fray palił spokojnie papierosa, gdzieś przy wyrwie w murze, patrząc na strugi deszczu płynące z nieba, kiedy gdzieś za nim wyrósł jak z pod ziemi jakiś kształt. Żołnierz odruchowo poderwał strzelbę celując w intruza, ale już po chwili plama cienia uformowała się w idącego powoli naukowca. Randall wykrzywił usta w grymasie, po czym opuścił strzelbę i wrócił do palenia szluga. King usiadł ciężko, stawiając koło niego kubek czegoś parującego.

- Herbata. - Clyde chrząknął, żeby pozbyć się chrypki. - Bimber niestety się zbił.
- Dzięki doktorku. Jak chcesz odpalę Ci jedną butelkę a na Misję mam coś specjalnego. Jak tam rana? Druty nie wyleciały z brzucha?
Na koniec lekko się uśmiechnął.
- Na swoim miejscu. - Spec pogładził się po świeżo opatrzonym brzuchu. - Daleko mamy do Misji?
- Wiem tyle co i Ty. Tarczownicy równie dobrze mogliby prowadzić nas w zupełnie innym kierunku i bym się nie skapnął. Chyba trzy dni. O ile Misja jeszcze istnieje.
- I co dalej, jak już tam dotrzemy, a Ty dopadniesz Dentystę. Obrócisz się na pięcie i wrócisz do domu?
- Jeżeli zabiję potem Ezechiela to tak. Znaczy nie do domu a w dalszą podróż na stopa. Chce zwiedzić jak najwięcej.
Ten człowiek chyba naprawdę był socjopatą i to nie w rozumieniu slangowym. Mówił o zabójstwie jednego z ich towarzyszy tonem luźnej pogawędki.
- Zabić Ezechiela? Po co?
- Bo on chce mnie zabić.
King sięgnął pamięcią wstecz, do chwili kiedy karawana przejeżdżała przez Texas, kiedy wśród nich pojawiła się Maria. Nigdy się nad tym nie zastanawiał, ale teraz nagle do niego dotarło. Spojrzał podejrzliwie na Randalla, ale mimo to zapytał:
- Dlaczego?
Randall oparł strzelbę o ścianę i podniósł kubek z herbatą. Wydawało się jednak, że bardziej chce się napić niż kupić czas.
- Pamiętasz tę dziurę z której wyciągnęli między innymi Marie? To z niej pochodzi Ezechiel. A ja ułożyłem plan ataku i poprowadziłem jeden z oddziałów. Do tego zabiłem jego przyjaciela bo ten chciał zastrzelić Zszywacza. Dlatego mnie tak lubił, uratowałem mu jego zawszoną dupę. To ma mi za złe. Może też to, że sypiałem z Marią… Nie wiem.
- Właśnie sobie przypomniałem, dlaczego przez ten cały czas Cię nie lubiłem. Niewolnicy - nadzorcy to była chyba najgorsza kategoria pośród więźniów.
Randall się uśmiechnął jak dziecko które znalazło nową zabawkę, zwykle zaraz po tym próbował sprowokować rozmówcę. Tym razem jednak tylko otworzył usta i je zamknął. Po chwili odpowiedział normalnym tonem.
- Najgorsza albo najlepsza. Miałem najwięcej swobody, kobietę na wyłączność a potem nawet spluwę. Zresztą to dzięki zastrzeleniu tamtego Teksańczyka mogłem ją nosić.
- Ironia, uratował nas gość, który ścigał karawanę dlatego, bo zabiłeś jego rodzinę. Popierdolone ponad ludzkie pojęcie.
- Nie ścigał mnie a Dentystę. Dopiero po tunelu powiedziałem mu o mojej roli w jego małej tragedii.
- Teraz to i tak nie ważne. Ezechiel nie odpuści, Ciebie to bawi. Nie powstrzymam tego, co?
- Nie. Nawet nie próbuj. I tak są małe szanse, że któryś z nas nie zginie. Najpierw czeka nas długa i niebezpieczna droga do Nashville a potem starcie z łowcami.
- Głupia sprawa. Dać się zabić gdzieś po drodze. - Clyde westchnął i upił ze swojego kubka. - Każdego gdzieś ciągnie, nawet jeśli nie ma dokąd. Pokrętna ludzka natura.
- A Ciebie gdzie ciągnie?
- Hmmm… Na początku miało być byle dalej od Nowego Yorku. Potem, byle uciec z karawany. Teraz… Teraz jest Nashville, ale potem… - Spec wyjrzał przez dziurę w ścianie jakby gdzieś tam, w ciemności miała być ukryta odpowiedź. - Chciałbym wrócić do Waszyngtonu. Zobaczyć to na własne oczy. - Pokiwał głową w zamyśleniu. - Poznać prawdę.
- Ucieczka z karawany, Nashville to konieczność. Nie mieliśmy i nie mamy innych opcji. Waszyngton…
Randall na chwilę zamilkł zastanawiajac się.
- Będziesz potrzebował całej ekipy speców. Łowcy mutków, cyngla, łowcy… Może kogoś jeszcze. Porządnych skafandrów, liczników geigera i innego drogiego sprzętu. Ciężka sprawa.
- Nikt nie mówił, że będzie lekko. Chociaż po tylu latach… Na początek rozejrzę się w Jabłku, może ktoś coś wie. Potem się zobaczy.
- Każdy coś wie. Mało co z tego będzie prawdą. Ja bym uderzył do łowców. Mogli natrafić na jakieś dokumenty czy inne dane. Do tego ci lepsi nie mogą sobie pozwolić na ściemę.
- Powiedz mi… gdbyby było już po wszystkim, po Nashville. - Clyde spojrzał z ukosa na Randalla. - Gdybym zaproponował Ci wspólną podróż do Nowego Yorku. Może znalazłoby się coś o Tobie?
Randall chwilę wpatrywał się w Kinga z poważną miną.
- Nie chce się dowiedzieć niczego o sobie. Ale jeżeli przeżyjemy obaj podróż, potem ja starcie z Dentystą i pojedynek z Ezechielem to czemu nie? W Zgniłym Jabłku dawno nie byłem a w Waszyngtonie nigdy. Przynajmniej odkąd pamiętam. Dobry kierunek na podróż. A w podróży jedną z ważniejszych rzeczy jest dobry kompan do rozmowy.
- W takim razie postaraj się nie zginąć.

Clyde przeciagnął się próbując odpędzić zmęczenie. Niedługo warta miała dobiegać końca, wtedy się położy spać. Łyk herbaty nieco otrzeźwił zmysły. Fray zgasił niedopałek na fragmencie betonu i cisnął nim przez wyłom.

- Życie nie przestaje mnie zaskakiwać. Nigdy bym nie pomyślał, że będę tu sobie siedział ze znienawidzonym nadzorcą karawany, popijał herbatę i planował wycieczkę do Nowego Yorku. To w pewnym sensie bardzo pouczające.
Randall zaśmiał się.
- I brał pod uwagę, że znienawidzony nadzorca z którym planujesz wycieczkę wcześniej spróbuje się zabić z człowiekiem, któremu zawdzięczasz życie? Dobra doktorku, nie powinienem gadać na warcie. Naplanujemy się i na filozofujemy przy przedwojennej whisky na miejscu.
Żołnierz z plecaka wyciągnął noktowizor by być pewnym, że podczas rozmowy nikt nie podszedł za blisko.
 
Szarlej jest offline