Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-05-2014, 23:04   #80
Lost
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu

22.11.2056
01:19

- Daj, zerknę. – Roadblock ciężko opadł tuż obok Violet, podnosząc jej ranną dłoń. Gdzieś z pierwszego piętra dochodził ich dźwięk rozmów Randalla i doktora, który kilkanaście minut temu skończył operować rannego uchodźcę.
- Jest okej. – Odpowiedziała kobieta, chowając ją za sobą. Żołnierz spojrzał na nią z powątpiewaniem. Światło ogniska delikatnie wyciągało ich sylwetki z mroku. Violet mimo całego syfu dzisiejszego dnia uśmiechnęła się. Roadblock nigdy nie mógł pojąć, jak kobieta radziła sobie z tym, co działo się w ruinach. Nie ćpała amfy, jak Vincento. Nie wracała do czasów przed wojny, jak często robił Dzieciak. Nie popadała w zwykłe otępienie, jak Cygan, ani nawet nie piła, jak on. Miała jakiś swój mały sekret, jak wyrzucić z głowy obrazy, które złośliwie kotłowały się pod czaszką.
Spojrzał jej prosto w oczy. Ona uśmiechnęła się znów, jakby na przekór, wiedząc o czym myśli. Żołnierz popatrzył na nią ze smutkiem. Nie miał wątpliwości. I ją też to kiedyś dopadnie.
- Zresztą muszę być tutaj tą twardą, żeby dotrzymywać wam kroku. – Kontynuowała.
- Dawaj. – Wysyczał, udając gniew. Kobieta nie spiesząc się podała mu dłoń. Roadblock delikatnie odwinął opatrunek, skrzywiając się, przyglądając się poszarpanemu mięsu.
- Oczyściłaś to? – Zapytał z powątpiewaniem, otwierając kieszeń w swojej kamizelce. Owiała ją nieprzyjemna woń alkoholu.
- Tak. – Odpowiedziała, patrząc w bok.
- No to niedokładnie. – Zganił ją żołnierz, polewając obficie ranę płynem z małej butelki i przejeżdżając czystą gazą po wierzchach postrzału. Violet syknęła, krzywiąc się z bólu.
- Przepraszam. – Powiedział niespodziewanie mężczyzna.
- Nic się nie stało… Tylko, obrzydliwie to wygląda. –Dodała, poruszając kikutem małego palca.
- Nie przeszkadza mi to.
Violet uśmiechnęła się do niego tylko, opierając głowę na jego ramieniu.
- Z łazikiem w dzień, półtora powinniśmy być już w murach Nashville. – Powiedziała rozmarzonym tonem.
- Nie wiem, czy nie jechać najpierw do Misji. – Odparł Roadblock zawiązując świeży bandaż na jej ranie. – Ruinami było szybciej i bezpieczniej iść do Nash, ale z tym łazikiem, może lepiej będzie wyjechać na drogę. Pomyślę rano… Zresztą, ten ich ranny dobrze zna Ojca, to przyjmie go w pierwszej kolejności, wciśnie się mu też dzieciaka. Szybciej trafi na stół. W Misji, jakby przycisnąć na gaz, drogą to będziemy pod wieczór, jak wyjedziemy o świcie.
- Jeśli na tej drodze nie trafi nas szlag. – Zażartowała kobieta rozkładając duży śpiwór. – I jeżeli w ogóle ten grat jest na chodzie. Nie wyglądał dobrze, jak go oglądaliśmy. – Dodała już śmiertelnie poważnie, kładąc się na twardej ziemi. Materace postanowili odstąpić rannym i dzieciakom.
- Co o nim myślisz? – Zapytał, patrząc spode łba na wejście do pomieszczenia, w którym Lynx ułożył się do snu razem z młodą kobietą.
- Zazdrosny? – Odparła kpiąco.
- Po prostu pytam.
- Strzela dobrze, nieźle się porusza, zauważył łazik w ruinach… Ale mimo wszystko… - Kobieta zastanowiła się przez chwilę. – To nie jest miejsce dla takich jak on. Ani dla niego, ani doktora, czy większości tej gromadki.
Roadblock skinął głową potwierdzająco.
- Wierzysz w tą gadkę o froncie? – Zapytał po dłuższej chwili, pociągając łyk z manierki.
- Nie wiem. Teraz, to co drugi mówi, że był na froncie. Pamiętasz żółtego Toma?
- Taa. Smutna historia.
- Kiedyś, za nim się to wszystko u niego stało, opowiadał mi, że jego patrol napotkał w ruinach na parę łowców – te małe takie maszyny, wiesz które? Podobno dwie zabiły jednego faceta i trzech ciężko raniły. Takie małe pierdoły, a urządziły ich podobno strasznie.
Przez chwilę milczeli zastanawiając się nad losem wspólnego znajomego.
- Zresztą – Wrócił do tematu Roadblock. – Facet wydaje mi się za miękki na front. Kiedyś był u nas jeden gość, który stamtąd wrócił. Morderca – bez ręki i praktycznie połowy twarzy. Ale robił, co do niego należało, jak ten.. Randall. Temu wierze, że był na froncie. A podobno nie spotykał nawet maszyn, ale wiesz, widać po nim..
Kobieta słuchając go, opatuliła się kocem i położyła pod śpiworem.
– Nie mogę się doczekać, aż pójdę spać boso. – Powiedziała wskazując na swoje wysokie buty. Roadblock kupił jej je kilka miesięcy temu od myśliwych. Podobno były ze skóry Alahamy upolowanej przez kilku z nich.
Mężczyzna zdjął hełm, popatrzył chwilę w ogień, po czym wsunął się do śpiwora tuż obok niej, obejmując ja mocno.
- Ja nie mogę się doczekać, aż będziesz spała nago. – Wyszeptał jej do ucha. Kobietą wstrząsnął miły dreszcz. Zupełnie, jak za każdym razem, kiedy czuła, że zabiera go wojnie i ma go w końcu tylko dla siebie. Cicho by nie budzić innych odpięła pas taktyczny i zsunęła spodnie do bioder, wyczuwając, że on robi to samo. Objął ją mocno w pasie i przyciągnął do siebie. Całował ją po szyi i karku, zastygając tylko na moment, gdy któryś z uchodźców kaszlnął głośno przez sen. W końcu, gdy poczuła, że na dole jest już cała mokra, zdrową dłonią ujęła jego męskość i wsunęła w siebie, cicho pojękując z rozkoszy.
Oboje wiedzieli, że nad ranem, jak co dzień znów nie zamienią na ten temat, ani słowa.


22.11.2056
02:29

Mutant leżał oparty o futrynę domu przypatrując się niewyraźnym sylwetką buszującym w rozwleczonych po ulicy ciałach ludzi. Dzikusy pokrzykiwały coś do siebie, ale odszczepieniec powoli przestawał ich słyszeć. Z otworów wyrwanych w jego ciele przez kilkanaście pocisków powoli umykało życie. Jakimś okrutnym zrządzeniem losu ostatni z nich wystrzelony z karabinu snajperskiego przez mężczyznę opatulonego w zwierzęce skóry nie zabił go, rozciągając tylko w wieczność jego męki. Leżał więc tak charcząc z bólu, nie mogąc nawet się poruszyć.
Widział wszystko i słyszał. Strzelaninę na piętrze, swoich ludzi wyskakujących z okien, okrwawionych morderców chodzących w tą i z powrotem dobijających rannych i strzelających w głowę jeńcom. Odcinających palce z biżuterią, wyciągających z martwych dłoni broń, ściągających z niego samego ubrania, zostawiając na łaskę padlinożerców.
W bezsilnych gniewie obserwował, jak jeden z oprawców strzela w malutką główkę jego dziecku. Teraz przyglądał się jak ktoś podnosi jego martwe, niepochowane nawet ciało i mocnymi ciosami noża oddziela mięso od kości. Nie znalazł w sobie nawet wystarczająco sił, żeby zamknąć oczy.
Widział i słyszał i chociaż nie mógł się poruszyć, czuł jak po twarzy spływają mu łzy.

Późną nocą na pole walki spłynęły wabione zapachem krwi bestie. Wynaturzone, ludzkie sylwetki ćwiartowały ciała i napychały świeżym mięsem swoje puste żołądki. Gdyby tamci nie zabrali mu granatów, może chociaż byłby w stanie…
Nagle widok zasłoniła mu twarz. Najbardziej upiorna, jaką widział w życiu, a widział już wiele. Zapomniał o wszystkim. O dramacie ojca, tracącego dziecko. O zgorzknieniu dowódcy, który zawiódł swoich ludzi. O marzeniach głupca, który chciał wyprowadzić swoich ludzi z wojennej zawieruchy.
W środku ściskało go tylko jedno uczucie i tylko o nim był w stanie myśleć.
Strach.


- Niech kończą! – Krzyknął wódz obserwując kobiety nożami i ręcznymi siekierkami porcjujące mięso. Z gardła ogromnego mutanta wyszarpał długi nóż. Oblizał jego ostrzę, a później je powąchał. Mięso tego stworzenia wydawało się zjadliwe. Odkroił duży płat z uda, który wepchnął do prymitywnego plecaka zawieszonego na swoich ramionach. Podniósł z ziemi włócznie i ruszył w kierunku wracających zwiadowców.
Pierwszy z nich niósł w ręce okrągłą tarczę obitą ludzką skórą. Pamiątkę polowania, które pozwoliło mu wkroczyć w szeregi wojowników.
- Nie ma dobrego tropu, księżyc słaby, duchy złe.
Dłoń klanu słysząc nowinę krzyknął ze wściekłości. Pozostali zamarli rzucając mu ukradkowe spojrzenia, ale widząc, że krzyk nie pociągnął za sobą ofiar, pospiesznie wrócili do swojej pracy. Wódz, nie zwracając na nich uwagi, przysiadł na ziemi kreśląc w błocie skomplikowane symbole. Dłoń jeszcze wczoraj sądził, że duchy przodków są mu przychylne, dziś wiedział, jak bardzo nie zbadane są ich wyrocznie i przepowiednie. Ruchem dłoni przywołał do siebie jednego z plemieńców, starego mężczyznę, obwieszonego przedwojennymi artefaktami. Strzarz przepełniony był wiedzą na temat omenów. Bez słowa stanął obok niego, wyprężając dumnie pooraną bliznami klatkę piersiową.
- Marataka daleko. – Wyhukał Wódz. – Źle, że się zatrzymać. – Wskazał na dzikusów niosących wypakowane po brzegi, zakrwawione worki. W świetle księżyca, błyszczała wystająca z jednego z nich oberżnięta ręka.
- Mieć źreć. – Odezwał się wciąż stojący obok zwiadowca. – Mieć żreć dobre.
Dłoń Klanu również był zadowolony wielką ilością świeżej padliny, którą znaleźli tropiąc Maratakę. Był pewien, że to ona ich pomordowała, chcąc pokazać wojownikom plemienia swoje siły. Jednak wiedział, że wojownicy nie czuli strachu.
Kobiety przez kilka godzin zdzierały z mięso z trupów i pakowały do worów, jakie przy znaleźli na pobojowisku. Było dobre i było go wystarczająco by przetrwać nadchodzące mrozy. Jednak Dłoń Klanu zajęty był inną myślą. Marataka, jak powiedziały mu duchy jest godnym przeciwnikiem. Dziś potwierdzili to zostawiając po sobie wielu okrutnie zabitych, tyle ile klan w swoich najkrwawszych polowaniach. Porzucili ich w ruinach, gardząc zdobyczą, tak była silna Marataka. Dłoń klanu wiedział, że w walce z nią może dokonać się jego przeznaczenie, że kobiety będą śpiewać pieśni, oddając się mu krzycząc o tej najwspanialszej walce. Wszystko to może się udać, jeżeli tylko zdoła ponownie wytropić swoją zwierzynę. Tu trzeba rady najstarszego z nich.
- Wiedzo mojego ojca i jego ojca. – Zwrócił się do szamana. – Gdzie Marataka?
Starzec zamknął oczy, usiadł na ziemi i wyciągnął ze skórzanej torby plastikową butelkę wypełnioną mętną cieczą. Jednym haustem wypił jej zawartość i skulił się w sobie, bez ruchu. Przez kilkanaście minut siedzieli obok niego w kucki, obmywani przez strugi deszczu, aż w końcu bez zapowiedzi starzec podniósł się wskazując na wodza.
- Ty wiesz… Ty dopadniesz i Ty zeżresz. Kto pójdzie za tobą i wróci, ten spłodzi wielu wojowników. Duchy nie powiedzą, gdzie iść, ale wskazują na Ciebie, jako tego, który przyjdzie pierwszy!
Dłoń Klanu wstał i spojrzał na skupionych dookoła niego wojowników. Wróżba była dobra.
- Duchom trzeba dziękować w ich mądrości. – Powiedział, a inni powtórzyli to za nim.
- Słabi wezną żreć. – Wódz przekazywał swoje rozkazy. – I schowają się, tu blisko. Ty będziesz ich tarczą. – Wskazał na zwiadowcę. – Inny wojownicy pójdą za mną. Dopaść Marataka dziś w nocy, dziś w nocy. – Powtórzył dobitnie.
- Twoja moją, moja twoją. – Odpowiedział dzikus, uderzając pięścią o klatkę piersiową i pospiesznie wycofał się w stronę pracujących kobiet pokrzykując coś niezrozumiale.
Dłoń Klanu spojrzał na swoich wojowników, po czym ryknął jak wściekłe zwierze i biegiem skoczył w noc.

22.11.2056
05:03

Randall nie mógł zasnąć. Zasypiał, budził się, znów zasypiał i kolejny raz się budził prawie przez całą noc. Podświetlił tarczę swojego znalezionego gdzieś w ruinach zegarka. Według niego było po piątej. Podniósł się na łokciach, obolały od twardej podłogi. Ziewnął przeciągle wyglądając zza okna. Rozpadające się ruiny oddalone od nich o kilkaset metrów nie napawały optymizmem. Gdzieś daleko na północy łuna pożarów jaśniała już drugą noc. Wciąż padał deszcz, który wraz z panującymi ciemnościami znacznie ograniczał widoczność.
- Co do… - Bezgłośnie poruszył ustami, mimo złych warunków dostrzegając dużych rozmiarów kształt ukryty w skarłowaciałej roślinności ogrodu. Był pewien, że wczoraj go tam nie było. Sięgnął ręką po pasek karabinu, przyciągając go do siebie, przy tym wciąż nie spuszczając wzroku z obiektu. Następnie z kamizelki taktycznej wyciągnął sfatygowany noktowizor. Włączył go i przystawił do oczu.
- Kurwa. – Wysyczał, widząc uszkodzonym okularze tylko ciemność. Gówniany sprzęt znów odmówił posłuszeństwa. Mocnym szarpnięciem zbudził leżącego obok Ezechiela. Starzec zerknął na niego i nic nie mówiąc wyciągnął z kabury pistolet, a na głowę nałożył pęknięty hełm.
Coś w końcu ich znalazło.

***

Jeff ziewnął wpatrując się w horyzont. Siedział na poddaszu czekając, aż z zachodu wyłoni się w końcu słońce. Gnębiły go obrazy wczorajszego dnia. Pociski jego karabinu, dziurawiące płachtę, mutanty padające na ziemię, dzieciaki tratowane przez uciekających dorosłych. I jeszcze to gówno, które wydarzyło się na piętrze budynku. Z jednej strony wiedział, że postąpił słusznie. Te skurwysyny wytruły Pineville, zabiły wielu jego znajomych, strzelały do ojca i nie wahałyby się zabić jego matki i rodzeństwa. Nie ważne ile miały lat. Te mniejsze wyrosną na potwory, był tego pewien.. ale z drugiej strony…
Splunął na ziemię. Miał wątpliwości, oczywiście, ale teraz nie był na nie moment. Musiał zaopiekować się pozostałymi, wziąć za nich odpowiedzialność, kiedy ojciec będzie w drodze do Nashville. Wierzył, że za kilka godzin uruchomią wóz, a Tarczownicy zgodnie z umową zawiozą ojca do lekarza. Mieli na drogę amunicje, żywność i wodę. Mało, co mogło się teraz spierdolić.
Nagle usłyszał jakiś odgłos na dole. Jakby ktoś upadł. Pospiesznie odbezpieczył karabin i kulejąc, możliwie jak najciszej zszedł na dół. Przeklinając w myślach skrzypiące schody, stanął na pierwszym piętrze. Wiedziony intuicją zerknął w lewą stronę, by szybko przenieść lufę karabinu wzdłuż korytarza, którym skulona poruszała się ludzka sylwetka.
- Kto tam? – Powiedział głosem silącym się na odwagę chłopak.
- Zamknij mordę. – Wysyczał Randall. Jeff wziął głęboki oddech opuszczając na chwilę karabin. Nagle oboje jak na komendę podnieśli broń, gdy zagadkowy dźwięk znów doszedł ich uszu. Coś jeszcze poruszało się korytarzem, czego żaden z nich nie był w stanie dostrzec. Jeff nie wytrzymał napięcia i zaświecił słabe światło latarki powieszonej na jego piersi. Zielone poświata zalała korytarz.
- Kurwa mać… - Wydusił z siebie przerażonym głosem chłopak.


Pomiędzy nimi stała poruszająca się na pajęczych odnóżach maszyna. Na jej metalowym korpusie zaplątana w bioniczne kable leżała nieprzytomna Sharon. Jeff zamarł z przerażenia, obserwując bezwładne ciało siostry. Pająk obserwując go przesunął w jego stronę dyszę podwieszonej broni, celując prosto w jego twarz. Chłopak z szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się wylot lufy. Z odrętwienia wyrwał go huk wystrzałów i rykoszetujących o pancerz konstrukcji kul. Randall wychylając się zza rogu korytarza, krótkimi seriami M4 smagał bestie. Ta zachwiała się tylko, wystrzeliwując w stronę młodego przeszukiwacza chmurę fioletowego gazu. Ten zbladł, zachwiał się, próbował jeszcze uczepić się ściany, ale w końcu padł na podłogę. Pająk nie zważając na ostrzał wziął rozbieg i pędząc wpadł do drugiego pomieszczenia. Fray poderwał się z ziemi i ruszył za swoją zdobyczą. W biegu poderwał karabin do oczu i kolejną serią przeciął jedno z odnóży maszyny. Ta zachwiała się i upadła na ziemię, szybko poderwała się jednak znowu i niespodziewanie wyskoczyła przez okno w mrok nocy. Nadzorca nie dając za wygraną dobiegł do okna wystawiając karabin za futrynę. Nagle zza kępy drzew ciągnąc za sobą świetlistą smugę pomknęła wystrzelona wprost w stanowisko nadzorcy rakieta. Mężczyzna skoczył w bok wypuszczając z rąk karabin. Potężna eksplozja wstrząsnęła budynkiem.

***

- Jezu, czy ja umieram?! – Żołnierz złapał zakrwawioną ręką za kark Kinga. – Powiedz.. widzisz… Czy ja umieram?! – Clyde dobrze rozumiał słowa, mimo iż twarz tamtego była zmasakrowana przez wybuch. Spec próbował zacisnąć staze na porozrywanym ramieniu rannego, jednakże krwawienie nieustawało. Prawie mu się udało, kiedy pocisk dużego kalibru zrykoszetował o sufit, mimowolnie przyciskając medyka do ziemi. Leżał przez chwilę na jęczącym rannym, kiedy kolejne serie rozbijały betonowe ściany.
- Z czego Ci skurwiele strzelają?! – Krzyknął kulący się obok Randall. Mimo, iż rakieta zboczyła z kursu uderzając w pomieszczenie obok nadzorca krwawił poszarpany cały przez odłamki.
– I tak mu już nie pomożesz! Bierz karabin! – Krzyknął do Kinga wskazując na sztucer umierającego Cygana. – Dawaj tu!
- Co tu się kurwa dzieje?! Co się dzieje?! – Krzyknął ktoś, chyba Vincento zbiegając po schodach.
W tym samym czasie zwijający się z bólu Nathan prowadził do piwnicy żonę i płaczące histerycznie młodsze dzieci rozglądając się za Jeffem. Towarzysząca im Maria trzymając na rękach Eve krzyknęła ze strachu, kiedy noc rozbłysnęła równie jasno, jakby na ułamek sekundy zza horyzontu wyszło słońce. Upaćkany krwią przeciętego czoła Roadblock podbiegł do niej i brutalnie wyrwał z objęć dziecko wciskając je Samanthcie.
- Gdzie masz karabin?! – Krzyknął do dziewczyny. Ta dopiero teraz spostrzegła, że musiała zostawić broń w innym pomieszczeniu. Widząc jej przerażenie dowódca krzyknął jej prosto w twarz.
- Nieważne! Za mną! – Bez słowa wytłumaczenia pociągnął ją na pierwsze piętro. Wpadli do jednego z pomieszczeń, gdzie Violet rozstawiała zdobyczny karabin maszynowy. Roadblock z impetem popchnął ją w stronę broni. Kobieta potknęła się i upadła.
- Będziesz podawać amunicje! Taśmę! Trzymasz ją na ręce w ten sposób! Violet, dawaj na dół!
Na najwyższym piętrze snajper przez lunetę swojego karabinu wyszukiwał cele. Drżące oko przez chwilę nie chciało uruchomić noktowizji, jednakże po chwili świat spłynął w zielonej poświacie. Wziął głęboki oddech, ponownie zbliżając oko do przyrządów.


Bezsensownie tak długo uciekał przeszłości, która dogoniła go z taką łatwością.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.
Lost jest offline