Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-05-2014, 05:43   #9
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Daleko i dawno

- Jak to nie ma?

Ned, wąsaty strażnik więzienny, zbladł zauważalnie. Częściowo dlatego, że bardzo mało brakowało do tego, żeby został przyłapany na popijaniu szwagrowego samogonu na służbie, ale również dlatego, że wyczuwał kłopoty. Miejski loszek był pusty, w końcu wydał tego niby ważnego więźnia przed godziną - wedle instrukcji oddał go pod pieczę ludzi komesa Allarda. Problem w tym, że ludzie komesa ponownie stawili się w areszcie i o odbiorze nic nie wiedzieli.

- No, nie ma - Ned wykręcił nerwowo paluchy. - Był już ktoś po więźnia.

- I wydaliście go ot, tak sobie!? - brodaty jegomość poczerwieniał.

- Miał glejt! Glejt z pieczęcią i podpisem, wszystko wedle litery prawa.

- Wam się ten glejt chyba przyśnił, kurwa mać, bo berbeluchą śmierdzicie na ligę.

- Żadną berbeluchą - obruszył się wąsacz - a glejt zostawili, możecie sami sprawdzić. O, proszę.

Victor Blythe, zaufany człowiek komesa Allarda, wyrwał papier ze strażniczej dłoni. Im dłużej go oglądał, tym bardziej zmieniała się jego mina - wpierw złość przeszła w dezorientację, a ta z kolei ustąpiła miejsca szczeremu zdziwieniu. Z kieszeni płaszcza wyciągnął drugi papier i położył oba na blacie starego biurka. Przypatrywał się im tak dłuższy czas, nie bacząc na towarzystwo w postaci Neda i własnej obstawy.

Blythe zaklął i pokręcił głową z niedowierzaniem. Glejty były prawie że jednakowe, nie licząc drobnych szczegółów, których niewprawne oko nie zdołałoby wychwycić. Najważniejsze jednak rzeczy - pieczęć herbowa i zamaszysty podpis - zgadzały się co do joty. Tego nie szło zrzucić na karb strażniczej niekompetencji, sam komes dałby się pewnie nabrać tak sfałszowanemu dokumentowi.

Victora Blythe'a czekała długa noc.


* * *



Ybn Corbeth, dzień zaćmienia

Jehan Amelien Lachance wyciągnął nogi w stronę paleniska, próbując zaabsorbować jak najwięcej ciepła. Nie był przyzwyczajony do zimnego klimatu północy i nawet teraz, wiosną, nie miał najmniejszej ochoty ruszać się z dala od trzaskającego ognia. Gdyby nie seria niefortunnych zdarzeń, którą zaserwowała mu Fortuna, siedziałby na ciepłym południu i nie miałby żadnych zmartwień. No, ale nie zamierzał narzekać. Z dwojga złego wolał ryzykować odmrożenia, niż stratę głowy.

Poranek nie należał do najprzyjemniejszych, ale takie bywały poranki po nocnych zabawach. Jehan dobrą część wieczora i spory kawał nocy spędził w "Złowieszczym Jeleniu", którego to pokochał od pierwszego wejrzenia przy pierwszej wizycie. Głównie z powodu Jallera Skiraty i jego zajmujących opowieści o młodzieńczych eskapadach, ale i kolorowych gości (lub jak Jehan lubił nazywać ich w myślach: "tubylców"). Tak więc ilekroć znajdował się w Ybn Corbeth, odwiedzał "Jelenia" przynajmniej raz podczas wizyty. Gorszej nocy na zabawę w jallerowym lokalu nie mógł wybrać.

- Nie kręć się - zganiła go Debra, splatając blond kosmyki w warkoczyki.

- Przypomnij mi, dlaczego się na to zgodziłem - poprosił grzecznie Jehan, oparty o nogi dziewczyny.

- Nie potrafisz oprzeć się mojemu wdziękowi.

- Nie wiedziałem, że jakiś masz.

Debra zaśmiała się jedynie, skupiając się na swojej pracy. Jehan pozwolił jej na zabawę we fryzjerkę i był pewien że później pożałuje tej decyzji, ale teraz było mu - skacowanemu i znudzonemu - wszystko jedno. Przynajmniej miał czas na przemyślenie nowin, jakie przyszły wraz ze wschodem słońca. Mimo że był wtedy w okolicy, nie zobaczył poprzedniej nocy tego ducha, który był na ustach całego Ybn i żałował tak zaprzepaszczonej okazji. W miastach takie cuda zdarzały się rzadko.

Z kolei ta cała przepowiednia i zmarli powstający z grobów intrygowali Jehana. Prawdę mówiąc nie należał do najbardziej zabobonnych osób i takie duchowo-religijne tematy nie wywierały na nim większego wrażenia. Niemniej, skoro już był na miejscu, planował przekonać się na własną rękę, ile było prawdy w tych całych rewelacjach.

- Ojciec planuje zabić dom deskami - odezwała się Debra, jakby czytając mu w myślach - zanim dojdzie do zaćmienia. Nie chce ryzykować naszego dobytku.

- Wątpię, żeby nieumarłych ciągnęło do szabrownictwa - odparł sceptycznie Jehan.

- Lepiej dmuchać na zimne.

- Zgadzam się. Pomogę wam z tym.

- Chce, żebym poszła do świątyni - dziewczyna poskarżyła się po chwili ciszy. - Jakbym nie potrafiła zadbać o siebie. Niepotrzebnie się martwi. Chcę pomóc Ybn.

- Spójrz na to z drugiej strony - skontrował Jehan. - Świątynia też potrzebuje kogoś, kto będzie jej bronił. Jeśli boża moc zawiedzie, co stanie się z tymi wszystkimi, którzy tam będą? Kto ich obroni?

- Bluźnisz.

- Sama powiedziałaś, że lepiej dmuchać na zimne. Chcesz pomóc Ybn? Mówię ci, idź do świątyni. Honoru ci to nie ujmie. W to, że potrafisz o siebie zadbać nikt nie wątpi.

- Tak myślisz? - spytała niepewnie Debra.

- Tak, tak myślę.


* * *



Nieco bliżej i wcześniej

- No, no, Alabaster - odezwał się paser - jestem pod wrażeniem.

Jehan jedynie skłonił się z uśmiechem, przyjmując komplement. Malcolm Złotozęby nie należał do najmilszych osób i komplementy z jego ust padały rzadko, co nadawało im całkiem wysoką wartość. Kupiec i przygodny paser cenił sobie chłodny profesjonalizm, ale teraz świecił uśmiechem na wszystkie strony. Jehan, odbiorca i powód tego uśmiechu, siedział spokojnie po drugiej stronie stołu.

- Autentyk - potwierdził niziołek piskliwym głosem.

- Świetnie! - Malcolm klasnął w dłonie. - Powtórzę się, ale naprawdę jestem pod wrażeniem. Powiedz no, Alabaster, jak żeś to zrobił?

- Czy to ważne? - Lachance uśmiechnął się.

- Nie, ale zżera mnie ciekawość.

- Numer stary jak świat - Jehan wzruszył ramionami. - Młoda wdówka, przyjęcie, wino, miłe towarzystwo...

- W osobie jasnowłosego baroneta Cousineau - zarechotał Malcolm. - Ależ zawodnik z ciebie, Alabaster. Tak podejść kobiecinę!

- Talent - odparł skromnie chłopak.


* * *



Ybn Corbeth, na krótko przed zaćmieniem

- Dziękuję, że wybiłeś jej to z głowy - powiedział Jon.

- Drobiazg - Jehan wzruszył ramionami.

Znajdowali się na murze okalającym Ybn Corbeth wraz z innymi strzelcami. Jon Colbert, wielki i zwalisty chłop, dzierżył w łapie długi łuk myśliwski, którym można było przeszyć dzika na wylot. Jehan natomiast trzymał w dłoni lekką, ręczną kuszę i wyglądał jak nie z tego świata. Długie blond włosy, po bokach splecione w warkoczyki, miał zgarnięte do tyłu i splecione rzemieniem, przez co delikatne rysy twarzy były wydatniejsze niż zazwyczaj. Nawet skórznia i rapier u pasa nie nadawały mu wyglądu najemnika. Chudy i drobny, w porównaniu z innymi strzelcami wyglądał absurdalnie.

No, ale nie ocenia się książki po okładce.
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 24-05-2014 o 05:45.
Aro jest offline