Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-05-2014, 23:34   #11
Sayane
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Ybn Corbeth
Dzień zaćmienia, samo południe




Ulice Ybn Corbeth opustoszały. Powiedzieć, że tylko północny wiatr hulał w zaułkach to zbyt dużo; niemniej jednak większość mieszkańców zgromadziła się we wnętrzu świątyni lub na jej dziedzińcu. Ci, którzy nie schronili się w przybytku Helma oblegali mury miasta - paladyni, żołnierze, najemnicy, ochotnicy, nawet część ochroniarzy najętych przez południowych kupców. Ci zaś, których nie było ani na murach, ani w świątyni szwendali się tu i ówdzie szukając okazji by uszczknąć coś z pozostawionego przez zestrachanych mieszczan dobytku; tym z kolei próbowała przeszkodzić patrolująca ulice straż miejska. Wszystkie zwierzęta pochowały się do bud, piwnic, nor i gniazd; one lepiej niż humanoidy zdawały sobie sprawę z tego, że nadciąga nieszczęście - większe niż wieszczył to Amus, większe niż ludzie spodziewali się w swych najgorszych snach.

Jako wspomniano, na murach pełno było zbrojnych; większość uzbrojona w broń miotaną, miecze i pałki. Co prawda kapłani przestrzegali, że miecze, łuki czy kusze niewiele szkody nieumarłym wyrządzić mogą, niemniej jednak każdy czuł się lepiej trzymając w ręku oręż, który miał trzymać go z dala od zmartwychwstańców. Co jakiś czas dojrzeć można było kapłańską lub akolicką szatę, raz czy dwa mignęła komuś magowska szarfa; widok ten podnosił ludzi na duchu. Grimaldus bronił północnej bramy; Elethiena Froren zachodniej części muru; Ognisty Kwiat wschodniej, a sir Hornulf bramy południowej. Starego Maleka Hursta usadzono w lekkie kolasce stojącej na głównym placu miasta by mógł służyć radą i pomocą wszędzie tam, gdzie go wezwano. I choć przewidywano, że zaćmienie potrwa mniej niż wypalenie się ćwierci świecy, to niektórzy obawiali się, że będzie to najdłuższe kilkanaście minut ich życiu.

Ponad półtorej setki luda było gotowe bronić swoich domów i bliskich, lecz rozproszeni po murze okalającym miasto wydawali się niewielką liczbą. Jehan z zainteresowaniem przyglądał się jakimż to arsenałem ludzkim dysponuje owo kupieckie miasteczko. Po kilkunastotysięcznym Luskan Ybn wydawało się niemal wioską, jednak północny lud był nad podziw zorganizowany - bo że bitny to słyszał już nie raz od stojącego obok Jona Colberta, który ściskając w ręku potężny łuk rozglądał się po okolicy (częściej niż wypadało popatrując w stronę świątyni).

Również i Shando był pełen zdumienia dla niemal wojskowej dyscypliny obrońców, choć musiał przyznać, że dużo zasługi miał w niej młody paladyński dowódca. Na murach Hornulf Hightower wydawał się zupełnie innym człowiekiem niż na miejskim rynku - poważny i skupiony stanowczym głosem równocześnie wydawał rozkazy i podnosił ludzi na duchu. Zbroje kilkunastu wyświęconych paladynów połyskiwały w słońcu. Wojenny mag ciekaw był jak młodzik sprawdzi się w ogniu walki; z zainteresowaniem zerkał też w stronę kręcących się w oddali czaromiotów. Niestety nie miał okazji bronić tego samego miejsca co lady Springflower; gdy tylko usłyszano, że jest magiem przydzielono mu inne miejsce w szeregu. Nadzieja, że zobaczy tutejszą ognistą czarodziejkę w akcji spełzła więc na niczym.

Kostrzewa wraz z Jallerem i grupą jego kompanów stała niemal nad samą bramą. Nieopodal dostrzegła również masywną sylwetkę Vara. Grzmot także zobaczył wiedźmę i wystawił rękę do góry - bynajmniej nie w geście powitania, lecz wyzwania. Półorkini uśmiechnęła się do siebie; goliaci nigdy się nie zmieniali - cokolwiek by się nie działo współzawodnictwo było najważniejsze. Wredota kręciła się niespokojnie po okolicy kracząc rozgłośnie. Wielu brało to za zły omen, zwłaszcza że była obecnie jedynym ptakiem w okolicy. Jeden czy drugi podniósł nawet kuszę by strącić przebrzydłe ptaszysko z nieba i tylko kostrzewowa perswazja w postaci solidnego kostura na plecach delikwenta ustrzegła kruka przed zarobieniem strzały w kuper.

Thog niewiele sobie robił z wojskowego drygu i wyznaczonych przez dowódców pozycji. On miał własnego dowódcę i własne zadanie, tak. Jednak jak na złość poszukiwanego dłużnika nigdzie nie było widać. Półork przybył na miejsce sporo wcześniej, by nie musieć wyłuskiwać go z tłumu, by uniknąć wścibskich spojrzeń i pytań; jednak im bardziej szukał rzeczonego Arnolda, tym bardziej Arnolda nie było. W końcu reketer doszedł do deprymującego wniosku, że jego cel najwyraźniej wybrał ukrycie swojego dupska bezpiecznie w świątyni niż kręcenie się po murach, gdzie mogą mu to dupsko odstrzelić. Gdy jednak odwrócił się by ruszyć w stronę centrum miasta słońce przysłonił jakiś cień.





Jak na komendę wszyscy spojrzeli w niebo. Słońce, do tej pory okazjonalnie przysłaniane pędzącymi po niebie chmurami znikało teraz gwałtownie za wielkim czarnym dyskiem. Szmer podniósł się wśród ludzi; co prawda zaćmienia pojawiały się przynajmniej kilka razy na pokolenie i każde z nich było traktowane z bogobojnym lękiem, lecz to pierwsze - przynajmniej w Ybn Corbeth - poprzedzone zostało przez prawdziwy zły omen. Im bardziej zaś księżyc przysłaniał złotą kulę, tym bardziej szmer przechodził w coraz głośniejszy szum, a w końcu jęk. Obecne zaćmienie w niczym nie przypominało tego, o czym opowiadali ojcowie, ciotki czy pradziady.




Ognisty pierścień okalający złączone ciała niebieskie wyglądał jak płomień; wielu przysięgało potem, że wił się i tańczył niczym żywe stworzenie. Niektórzy z wrażenia upuścili broń; część obrońców padła na kolana, modląc się do Helma, Tymory, Myrkula i bogów Północy. Dopiero ostre napomnienia Hightowera i innych paladynów sprawiły, że ludzie wzięli się w garść. To - i zauważony przez co przytomniejszych ruch.


Najpierw wydawało się, że nad polami unosi się mgła, niemal niedostrzegalna w otaczającym półmroku. Powoli snuła się nad ziemią tworząc wokół niektórych miejsc wiry. Potem poruszać zaczęła się sama ziemia; zadrżały przeorane niedawno skiby, wybrzuszyła się kiełkująca ozimina. Ktoś wrzasnął, wskazując palcem - nieopodal muru wynurzyła się przegniła ręka.
- Ten pierścień… - jęknął jakiś strażnik, lecz jego głos utonął w okrzykach innych ludzi. Ziemia poruszała się coraz gwałtowniej, gdzieniegdzie pryskając w górę jakby coś wysadzało ją od spodu. Kość za kością, krok za krokiem na polach Ybn Corbeth powstawali nieumarli: ludzie i nieludzie, barbarzyńcy, gobliny, orki, ogry i orogi, ofiary wojen, bandytów (i sami bandyci), skrytobójców i nie zauważonych przez nikogo wypadków, złowieszcze zwierzęta, a nawet porzucone dzieci; uzbrojeni w przerdzewiałe miecze, topory, kły i pazury, lub też nagie kości - wszystkie powstały i jak na komendę ruszyły w stronę murów faktorii.



- Oszczędzać strzały! - ryknął Hornulf, lecz wielu zapaleńców (czy też panikarzy) wypuściło już pociski; te wbiły się w ziemię lub w nieumarłych nie czyniąc im szkody. Kolejne, namoczone w smole i podpalone również. Przerażający pochód był coraz bliżej miasta, a wiatr przynosił odór rozkładu. Wyraźnie widać było też krążące nad chodzącymi trupami duchy.
- Patrzcie ile orków…
- Północ! Tam była bitwa, która zniszczyła pierwsze Ybn! Tam jest mój brat! - krzyknął jakiś ochotnik, odwrócił się by zbiec z muru… i zatrzymał się w pół kroku. Ulicami miasta wędrowali nieumarli.

Rzecz jasna było ich o wiele mniej niż po drugiej stronie muru - kilkanaście, może kilkadziesiąt sztuk. W końcu Ybn nie zbudowano na cmentarzu, a wiele ulic utwardzono już - jeśli nie kamieniami to drewnianymi balami - by ułatwić wozom przejazd. Niemniej jednak rozrastające się miasto zagarnęło pod siebie sporą część dawnego podgrodzia i pól. Z nich też właśnie powstawały kolejne stare kości.

W okolicy muru zapanował chaos; atakowani z zewnątrz i od wewnątrz Corbnijczycy stracili głowę, a wypuszczane bez ładu i składu pociski nie raz i nie dwa o włos mijały ciała obrońców. Dopiero donośne okrzyki paladynów wprowadziły jaki-taki ład.
- Kapłani, magowie - zajmijcie się zjawami, tylko zjawami! Zmartwychwstańcy nie zdobędą muru! Helmici - w dół; do was należy odbicie miasta! Strzelcy… - nikt nie dowiedział się co mają robić łucznicy, gdyż uszu Hornulfa dobiegł nagle krzyk z zachodniej flanki: DZIECI ZA MUREM!!
Hightowerowi nie trzeba było dwa razy powtarzać.
- Dawać konie! Przygotować się do otwarcia bram! Ochotnicy - za mną!

Ludzie zaczęli zbiegać z murów; zarżały konie. Strażnicy przygotowali się do zdjęcia okutej sztaby blokującej bramę z haków, gdy z północnej strony miasta dał się słyszeć potężny huk. Po ziemi przetoczyło się odczuwalne dla wszystkich drżenie, a w górę podniósł się słup dymu, widoczny nawet w nienaturalnym półmroku.



Zadowolona z siebie Mara siedziała na cmentarnym murze w towarzystwie Arnego. Wymknęli się z miasta sporo przed południem, odprowadziwszy wpierw do świątyni ojca dziewczyny. Z przeciwnej strony napierały tłumy wieśniaków, niejednokrotnie prowadzących ze sobą cały posiadany żywy inwentarz, toteż umknięcie uwadze strażników nie nastręczyło problemów. Mara nie czuła niepokoju - cmentarz był jej domem, a rezydujący na nim zmarli stanowili swojego rodzaju rodzinę. Przebywała w ich milczącym towarzystwie praktycznie od urodzenia. Znała tu każdą piędź ziemi i każdą mogiłe - te najstarsze, zwykłe kopce z kamieniami na szczycie, nieco lepsze, przykryte polerowanymi płytami, duże rodzinne i zupełnie malutkie, w których o wiele za często chowano zmarłe dzieci. Jeden jedyny murowany grobowiec należał do Ojca Założyciela; niby był zamknięty w obawie przed rabusiami, ale Olaf miał do niego klucz. Poza tym cmentarz był poświęcony - czego więc tu się bać? Nie rozumiała lęku Arnego, któremu głowa kręciła się jak lalce na sznurku. Choć nie mogła zaprzeczyć, że gdy słońce skryło się za księżycem poczuła nieprzyjemny dreszcz. Nawet coś więcej niż dreszcz. Sytuacji nie poprawiała Strzyga, która od rana zachowywała się jakby ją kto ugryzł w ogon. Kilkukrotnie uciekała nawet do lasu próbując zawlec tam i Marę, jednak zawsze wracała. Teraz leżała pod murem ze zjeżoną sierścią, a głuchy bulgot nieustannie wydobywał się z zaciśniętych szczęk wilczycy.

- Ma-a-ara… - drżący szept Arnego wyrwał ją z zamyślenia. Biały jak papier chłopak wskazywał w stronę jej domu. Strzyga zerwała się z ziemi, a warkot przybrał na sile. Od strony przybudówki, w której córka Olafa przygotowywała do wystawienia w domu i pochówku tych zmarłych, którymi rodzina nie była w stanie sama się zająć, zbliżała się pani Goldenmeyer. Szwaczka wyglądała na prawdę pięknie. W tym stroju, z fryzurą i dyskretnie przyczernionymi rzęsami mogła by nawet iść na przyjęcie do samego burmistrza. Problem w tym, że była martwa.
- Maaaa-ra? - szept chłopaka przeszedł w cienki pisk. Z drugiej strony półtorametrowego muru okalającego ybnijską nekropolię nadchodził szkielet w wybrakowanej paladyńskiej zbroi.

 

Ostatnio edytowane przez Sayane : 29-10-2014 o 14:56.
Sayane jest offline