Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 26-05-2014, 23:34   #11
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Ybn Corbeth
Dzień zaćmienia, samo południe




Ulice Ybn Corbeth opustoszały. Powiedzieć, że tylko północny wiatr hulał w zaułkach to zbyt dużo; niemniej jednak większość mieszkańców zgromadziła się we wnętrzu świątyni lub na jej dziedzińcu. Ci, którzy nie schronili się w przybytku Helma oblegali mury miasta - paladyni, żołnierze, najemnicy, ochotnicy, nawet część ochroniarzy najętych przez południowych kupców. Ci zaś, których nie było ani na murach, ani w świątyni szwendali się tu i ówdzie szukając okazji by uszczknąć coś z pozostawionego przez zestrachanych mieszczan dobytku; tym z kolei próbowała przeszkodzić patrolująca ulice straż miejska. Wszystkie zwierzęta pochowały się do bud, piwnic, nor i gniazd; one lepiej niż humanoidy zdawały sobie sprawę z tego, że nadciąga nieszczęście - większe niż wieszczył to Amus, większe niż ludzie spodziewali się w swych najgorszych snach.

Jako wspomniano, na murach pełno było zbrojnych; większość uzbrojona w broń miotaną, miecze i pałki. Co prawda kapłani przestrzegali, że miecze, łuki czy kusze niewiele szkody nieumarłym wyrządzić mogą, niemniej jednak każdy czuł się lepiej trzymając w ręku oręż, który miał trzymać go z dala od zmartwychwstańców. Co jakiś czas dojrzeć można było kapłańską lub akolicką szatę, raz czy dwa mignęła komuś magowska szarfa; widok ten podnosił ludzi na duchu. Grimaldus bronił północnej bramy; Elethiena Froren zachodniej części muru; Ognisty Kwiat wschodniej, a sir Hornulf bramy południowej. Starego Maleka Hursta usadzono w lekkie kolasce stojącej na głównym placu miasta by mógł służyć radą i pomocą wszędzie tam, gdzie go wezwano. I choć przewidywano, że zaćmienie potrwa mniej niż wypalenie się ćwierci świecy, to niektórzy obawiali się, że będzie to najdłuższe kilkanaście minut ich życiu.

Ponad półtorej setki luda było gotowe bronić swoich domów i bliskich, lecz rozproszeni po murze okalającym miasto wydawali się niewielką liczbą. Jehan z zainteresowaniem przyglądał się jakimż to arsenałem ludzkim dysponuje owo kupieckie miasteczko. Po kilkunastotysięcznym Luskan Ybn wydawało się niemal wioską, jednak północny lud był nad podziw zorganizowany - bo że bitny to słyszał już nie raz od stojącego obok Jona Colberta, który ściskając w ręku potężny łuk rozglądał się po okolicy (częściej niż wypadało popatrując w stronę świątyni).

Również i Shando był pełen zdumienia dla niemal wojskowej dyscypliny obrońców, choć musiał przyznać, że dużo zasługi miał w niej młody paladyński dowódca. Na murach Hornulf Hightower wydawał się zupełnie innym człowiekiem niż na miejskim rynku - poważny i skupiony stanowczym głosem równocześnie wydawał rozkazy i podnosił ludzi na duchu. Zbroje kilkunastu wyświęconych paladynów połyskiwały w słońcu. Wojenny mag ciekaw był jak młodzik sprawdzi się w ogniu walki; z zainteresowaniem zerkał też w stronę kręcących się w oddali czaromiotów. Niestety nie miał okazji bronić tego samego miejsca co lady Springflower; gdy tylko usłyszano, że jest magiem przydzielono mu inne miejsce w szeregu. Nadzieja, że zobaczy tutejszą ognistą czarodziejkę w akcji spełzła więc na niczym.

Kostrzewa wraz z Jallerem i grupą jego kompanów stała niemal nad samą bramą. Nieopodal dostrzegła również masywną sylwetkę Vara. Grzmot także zobaczył wiedźmę i wystawił rękę do góry - bynajmniej nie w geście powitania, lecz wyzwania. Półorkini uśmiechnęła się do siebie; goliaci nigdy się nie zmieniali - cokolwiek by się nie działo współzawodnictwo było najważniejsze. Wredota kręciła się niespokojnie po okolicy kracząc rozgłośnie. Wielu brało to za zły omen, zwłaszcza że była obecnie jedynym ptakiem w okolicy. Jeden czy drugi podniósł nawet kuszę by strącić przebrzydłe ptaszysko z nieba i tylko kostrzewowa perswazja w postaci solidnego kostura na plecach delikwenta ustrzegła kruka przed zarobieniem strzały w kuper.

Thog niewiele sobie robił z wojskowego drygu i wyznaczonych przez dowódców pozycji. On miał własnego dowódcę i własne zadanie, tak. Jednak jak na złość poszukiwanego dłużnika nigdzie nie było widać. Półork przybył na miejsce sporo wcześniej, by nie musieć wyłuskiwać go z tłumu, by uniknąć wścibskich spojrzeń i pytań; jednak im bardziej szukał rzeczonego Arnolda, tym bardziej Arnolda nie było. W końcu reketer doszedł do deprymującego wniosku, że jego cel najwyraźniej wybrał ukrycie swojego dupska bezpiecznie w świątyni niż kręcenie się po murach, gdzie mogą mu to dupsko odstrzelić. Gdy jednak odwrócił się by ruszyć w stronę centrum miasta słońce przysłonił jakiś cień.





Jak na komendę wszyscy spojrzeli w niebo. Słońce, do tej pory okazjonalnie przysłaniane pędzącymi po niebie chmurami znikało teraz gwałtownie za wielkim czarnym dyskiem. Szmer podniósł się wśród ludzi; co prawda zaćmienia pojawiały się przynajmniej kilka razy na pokolenie i każde z nich było traktowane z bogobojnym lękiem, lecz to pierwsze - przynajmniej w Ybn Corbeth - poprzedzone zostało przez prawdziwy zły omen. Im bardziej zaś księżyc przysłaniał złotą kulę, tym bardziej szmer przechodził w coraz głośniejszy szum, a w końcu jęk. Obecne zaćmienie w niczym nie przypominało tego, o czym opowiadali ojcowie, ciotki czy pradziady.




Ognisty pierścień okalający złączone ciała niebieskie wyglądał jak płomień; wielu przysięgało potem, że wił się i tańczył niczym żywe stworzenie. Niektórzy z wrażenia upuścili broń; część obrońców padła na kolana, modląc się do Helma, Tymory, Myrkula i bogów Północy. Dopiero ostre napomnienia Hightowera i innych paladynów sprawiły, że ludzie wzięli się w garść. To - i zauważony przez co przytomniejszych ruch.


Najpierw wydawało się, że nad polami unosi się mgła, niemal niedostrzegalna w otaczającym półmroku. Powoli snuła się nad ziemią tworząc wokół niektórych miejsc wiry. Potem poruszać zaczęła się sama ziemia; zadrżały przeorane niedawno skiby, wybrzuszyła się kiełkująca ozimina. Ktoś wrzasnął, wskazując palcem - nieopodal muru wynurzyła się przegniła ręka.
- Ten pierścień… - jęknął jakiś strażnik, lecz jego głos utonął w okrzykach innych ludzi. Ziemia poruszała się coraz gwałtowniej, gdzieniegdzie pryskając w górę jakby coś wysadzało ją od spodu. Kość za kością, krok za krokiem na polach Ybn Corbeth powstawali nieumarli: ludzie i nieludzie, barbarzyńcy, gobliny, orki, ogry i orogi, ofiary wojen, bandytów (i sami bandyci), skrytobójców i nie zauważonych przez nikogo wypadków, złowieszcze zwierzęta, a nawet porzucone dzieci; uzbrojeni w przerdzewiałe miecze, topory, kły i pazury, lub też nagie kości - wszystkie powstały i jak na komendę ruszyły w stronę murów faktorii.



- Oszczędzać strzały! - ryknął Hornulf, lecz wielu zapaleńców (czy też panikarzy) wypuściło już pociski; te wbiły się w ziemię lub w nieumarłych nie czyniąc im szkody. Kolejne, namoczone w smole i podpalone również. Przerażający pochód był coraz bliżej miasta, a wiatr przynosił odór rozkładu. Wyraźnie widać było też krążące nad chodzącymi trupami duchy.
- Patrzcie ile orków…
- Północ! Tam była bitwa, która zniszczyła pierwsze Ybn! Tam jest mój brat! - krzyknął jakiś ochotnik, odwrócił się by zbiec z muru… i zatrzymał się w pół kroku. Ulicami miasta wędrowali nieumarli.

Rzecz jasna było ich o wiele mniej niż po drugiej stronie muru - kilkanaście, może kilkadziesiąt sztuk. W końcu Ybn nie zbudowano na cmentarzu, a wiele ulic utwardzono już - jeśli nie kamieniami to drewnianymi balami - by ułatwić wozom przejazd. Niemniej jednak rozrastające się miasto zagarnęło pod siebie sporą część dawnego podgrodzia i pól. Z nich też właśnie powstawały kolejne stare kości.

W okolicy muru zapanował chaos; atakowani z zewnątrz i od wewnątrz Corbnijczycy stracili głowę, a wypuszczane bez ładu i składu pociski nie raz i nie dwa o włos mijały ciała obrońców. Dopiero donośne okrzyki paladynów wprowadziły jaki-taki ład.
- Kapłani, magowie - zajmijcie się zjawami, tylko zjawami! Zmartwychwstańcy nie zdobędą muru! Helmici - w dół; do was należy odbicie miasta! Strzelcy… - nikt nie dowiedział się co mają robić łucznicy, gdyż uszu Hornulfa dobiegł nagle krzyk z zachodniej flanki: DZIECI ZA MUREM!!
Hightowerowi nie trzeba było dwa razy powtarzać.
- Dawać konie! Przygotować się do otwarcia bram! Ochotnicy - za mną!

Ludzie zaczęli zbiegać z murów; zarżały konie. Strażnicy przygotowali się do zdjęcia okutej sztaby blokującej bramę z haków, gdy z północnej strony miasta dał się słyszeć potężny huk. Po ziemi przetoczyło się odczuwalne dla wszystkich drżenie, a w górę podniósł się słup dymu, widoczny nawet w nienaturalnym półmroku.



Zadowolona z siebie Mara siedziała na cmentarnym murze w towarzystwie Arnego. Wymknęli się z miasta sporo przed południem, odprowadziwszy wpierw do świątyni ojca dziewczyny. Z przeciwnej strony napierały tłumy wieśniaków, niejednokrotnie prowadzących ze sobą cały posiadany żywy inwentarz, toteż umknięcie uwadze strażników nie nastręczyło problemów. Mara nie czuła niepokoju - cmentarz był jej domem, a rezydujący na nim zmarli stanowili swojego rodzaju rodzinę. Przebywała w ich milczącym towarzystwie praktycznie od urodzenia. Znała tu każdą piędź ziemi i każdą mogiłe - te najstarsze, zwykłe kopce z kamieniami na szczycie, nieco lepsze, przykryte polerowanymi płytami, duże rodzinne i zupełnie malutkie, w których o wiele za często chowano zmarłe dzieci. Jeden jedyny murowany grobowiec należał do Ojca Założyciela; niby był zamknięty w obawie przed rabusiami, ale Olaf miał do niego klucz. Poza tym cmentarz był poświęcony - czego więc tu się bać? Nie rozumiała lęku Arnego, któremu głowa kręciła się jak lalce na sznurku. Choć nie mogła zaprzeczyć, że gdy słońce skryło się za księżycem poczuła nieprzyjemny dreszcz. Nawet coś więcej niż dreszcz. Sytuacji nie poprawiała Strzyga, która od rana zachowywała się jakby ją kto ugryzł w ogon. Kilkukrotnie uciekała nawet do lasu próbując zawlec tam i Marę, jednak zawsze wracała. Teraz leżała pod murem ze zjeżoną sierścią, a głuchy bulgot nieustannie wydobywał się z zaciśniętych szczęk wilczycy.

- Ma-a-ara… - drżący szept Arnego wyrwał ją z zamyślenia. Biały jak papier chłopak wskazywał w stronę jej domu. Strzyga zerwała się z ziemi, a warkot przybrał na sile. Od strony przybudówki, w której córka Olafa przygotowywała do wystawienia w domu i pochówku tych zmarłych, którymi rodzina nie była w stanie sama się zająć, zbliżała się pani Goldenmeyer. Szwaczka wyglądała na prawdę pięknie. W tym stroju, z fryzurą i dyskretnie przyczernionymi rzęsami mogła by nawet iść na przyjęcie do samego burmistrza. Problem w tym, że była martwa.
- Maaaa-ra? - szept chłopaka przeszedł w cienki pisk. Z drugiej strony półtorametrowego muru okalającego ybnijską nekropolię nadchodził szkielet w wybrakowanej paladyńskiej zbroi.

 

Ostatnio edytowane przez Sayane : 29-10-2014 o 14:56.
Sayane jest offline  
Stary 27-05-2014, 10:34   #12
 
Nefarius's Avatar
 
Reputacja: 1 Nefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputację
1353 rok rachuby dolin, Moczary Topielców


-Waaaa!- głośny i tubalny okrzyk bojowy rozniósł się nad zdradliwymi wodami Moczar Topielców. Każdy, kto podróżował po północy wiedział by omijać te miejsce szerokim łukiem. Masa bestii, orkowie, oraz bezmyślni nieumarli krzątający się bez celu mącąc zielone od szlamu wody bagien. Gdzieś głęboko w centrum tego miejsca znajdowała się sroga wieża, której szczyt rozpościerał się na dobre dziesięć metrów w górę. Okoliczna fauna unikała tego miejsca tak bardzo, że nawet wygłodniałe kruki czy szczury nie zapuszczały się tutaj w poszukiwaniu pokarmu. Z pomiędzy drzew wyłoniła się grupka kilkunastu orkowych najeźdźców. Z zasady celem ich najazdów były kupieckie karawany, bądź niewielkie osady, których mieszkańcy nie potrafili obronić, lecz tego dnia wódz Ytong Pęknięta Tarcza miał inny cel. Nie była to wieża, ani skarby w niej ukryte (jeśli takowe w ogóle istniały). Celem hordy Ytonga był samotny mieszkaniec ów wieży, który za sprawą magii wzywał zmarłych do świata żywych aby służyli mu w każdy możliwy sposób.

Orkowie byli znienawidzoną rasą. Ich dusze wypełniała głównie nienawiść czy to do elfów, czy krasnoludów, czy do jakiejkolwiek innej rasy, lecz Ytong jeszcze bardziej nienawidził umrzyków. Ziemski padół był domeną żywych istot, nieumarli zaś nie mieli praw dzielić ziemi z żywymi. Twarde zdanie jednookiego wodza musieli podzielać jego wojownicy. Tego dnia niepokonany wśród lokalnych orków herszt nie miał zamiaru ograbić niewinnych wieśniaków ani rozbić krasnoludzkiej karawany. Tego dnia miała przelać się krew nekromanty z Moczar Topielców. Był wśród nich i młody półork, zrodzony z wojownika Grunduga oraz uprowadzonej kilkanaście lat temu ludzkiej kobieciny, która zmarła przy porodzie. Takich mieszanych pomiotów w klanie było kilku. Nie wyróżniali się niczym, wiernie służąc przywódcy. Był tam również i Ur-Thog. Młody, szczupły i nie tak silny jak teraz. Wtedy nie rozumiał czemu horda szturmuje starą wieżę, w której nic z wyjątkiem zbutwiałego drewna i starych ksiąg być nie może.

Grundug wyjaśnił najmłodszemu potomkowi iż nieumarli nie mają praw kroczyć ziemią żywych. Grundug nauczył swego syna, że bratać mu się nie wolno z nikim, kto nekromancją się trudni i nekromantów reprezentuje w taki czy inny sposób. W rozumowaniu orków to właśnie czarna magia była czymś złym. Thog miał spamiętać ów lekcję na długie lata...

~***~

Kroczył powoli i spokojnie uliczkami Ybn. Długie nogi oraz tężyzna fizyczna dawno temu nauczyły go, żwawego kroku, przez co przemieszczał się pieszo znacznie szybciej niż zwykli ludzie. Tak już miał. Pałętał się między opustoszałymi domostwami, mijając spóźnialskich, biegnących do świątyni Helma. Przypominał nieco hienę, czekającą na katastrofę i pożarcie gnijącego ścierwa. Wzrok jego był dość bystry (przynajmniej tak mu się wydawało). Rozglądał się uważnie poszukując swego celu na kolejnych uliczkach. Topór, który trzymał w ręku nie miał służyć za argument do przekonania Arnolda, do spłaty długów. To była broń, którą Thog miał zamiar rozłupać czaszkę każdego umrzyka, który chciał stanąć mu na drodze do celu. Nie wiedzieć czemu nie czuł dziwnie lęku. Nienawidził ożywieńców od młodych lat i ta nienawiść napędzała go w podobny sposób co opancerzonych paladynów raz po raz mijających go na opustoszałych uliczkach. Ci zerkali z pode łba na zielonoskórego mieszańca, on jednak udawał że nie widzi ich spojrzeń, bo po prawdzie miał je gdzieś.

W końcu nadszedł oczekiwany czas zaćmienia. Thog wejrzał w stronę słońca, lecz nawet w większości przysłonięte słońce raziło po oczach i wielkolud zwyczajnie musiał zasłonić oczy dłonią. Ziemia zadrżała pod stopami a on spojrzał pod nogi. Raz po raz z murów i okolic dobiegały go jakieś okrzyki. To modlitwy paladynów, to paniczne przekleństwa mieszczan, którzy stanęli na murach by walczyć z nieumarłymi.
-Gdzieś sie schował...- burknął pod nosem, trzeci raz mijając domostwo Arnolda, w którym okna były zabite deskami, zaś drzwi zdawały się zaryglowane od środka. Nagle po raz kolejny głuchą cisze na ulicy przerwał krzyk. Tuż nieopodal. Thog wejrzał przez ramię by po chwili dostrzec przeklętego truposza kroczącego pokracznie bez większego celu. Skurwiel trzymał w ręku długi miecz gapiąc się pustymi oczodołami gdzieś w dal.
-Jak Thog cie nienawidzić... Grrr...- warknął, po czym uniósł topór głowicą ku górze, ruszając w kierunku szkieleta.


Umrzyk dostrzegł zielonoskórego i ruszył w jego kierunku unosząc koślawo swój miecz. Thog przez moment zastanawiał się, jak działała magia nekromancji dając truposzowi pozbawionemu mięśni i stawów możliwość jakiegokolwiek poruszania się, dźwigania broni, nie wspominając nawet o jej skutecznym używaniu. Kilka chwil później truposz był już na wyciągnięcie ręki. Szybko wyprowadził prosty cios z góry, lecz to było za mało, aby zaskoczyć mieszańca. Thog z łatwością odskoczył w bok i zaatakował od boku. Wielki, nie mający nic wspólnego z finezją topór wbił się w bok potwora. Stalowa głowica skruszyła dwa żebra nieumarłego, lecz cios był zbyt słaby aby go powalić od razu. Trup nie cierpiał, nie miał obranej taktyki, bił by zabić. Pordzewiały miecz świsnął przed oczami Thoga i nim ten się zorientował szkielet raz jeszcze natarł godząc wielkoluda w bark.
-Ty kurwo...- burknął, po czym odskoczył w tył o krok i raz jeszcze zaatakował od boku. Tym razem siła uderzenia była tak wielka, że kościej dosłownie rozsypał się w paskudną kupkę pożółkłych gnatów. Thog splunął z pogardą, po czym wejrzał na drobną ranę na barku.
-Niech to szlag...- syknął po czym pokręcił głową i ruszył w kierunku świątyni Helma. Wolał nie ryzykować napotkania większej grupki nieumarłych...
 
__________________
A na sektorach, śląski koran, spora sfora fanów śląskiej dumy, znów wszyscy na Ruch katować głosowe struny!

Ostatnio edytowane przez Nefarius : 29-05-2014 o 17:17.
Nefarius jest offline  
Stary 27-05-2014, 23:12   #13
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Ybn Corbeth,
Świątynia Helma Obrońcy

Dzień zaćmienia, samo południe




W przeciwieństwie do miejskich murów panujący w helmickiej świątyni nastrój nie był ani nerwowy, ani podniosły; przynajmniej nie w miejscu, w którym stróżowali Burro i Greg. Co prawda z wnętrza kamiennej budowli dochodziły jakieś modły i śpiewy, lecz na placu przed i w ogrodzie otoczonym niewysokim murem panowała atmosfera raczej piknikowa. Grupka przyjezdnych bardów zebrała się przy malej fontannie, gdzie na zmianę recytowali opowieści o gromieniu nieumarłych, a kilkunastu podchmielonych mieszczan i co śmielszych mieszczek wtórowało im z ochotą. W kącie ogrodu dobrze odziana
para całowała się z takim zapałem, jakby świat miał się zaraz skończyć. Wielu okolicznych wieśniaków sprowadziło do miasta cały swój dobytek - czyli żywy inwentarz, który teraz kwakaniem, gęganiem, chrumkaniem czy gdakaniem wyrażał swoje niezadowolenie z zaistniałej sytuacji. Dzieciarnia, której udało się umknąć czujnym oczom matek, uganiała się z wrzaskiem za tym całym tałatajstwem; dwóch czy trzech akolitów, którzy pozostali na straży świątyni bezskutecznie próbowało zaprowadzić porządek. Arla Hightower, którą również pozostawiono mieszczanom ku obronie uśmiechała się tylko łagodnie; wiedziała, że w takiej chwili ludziom potrzebna jest rozrywka. Zaprotestowała jedynie gdy jakiś ubrany w leśne szaty mężczyzna uparcie próbował wprowadzić do świątyni niedźwiedzia. Kilku świątynnych strażników leniwie ostrzyło miecze, a ruda dziewczyna sprawdzała naciąg swojego łuku.
- A ja będę walcył z umarlakami! - zaseplenił blond chłopiec i, włożywszy na głowę podkradziony skądś hełm, ruszył pędem w stronę otwartej jeszcze bramy. Jakiś bard od niechcenia podłożył mu nogę; otrok wyłożył się jak długi na wysypanej żwirem ścieżce i zaniósł się płaczem, a wesoła gromada ryknęła śmiechem.




Jednakże śmiechy i swawole urwały się jak ręką odjął gdy tylko słońce poczęło znikać z nieboskłonu. Co płochliwsi umknęli do wnętrza świątyni; pozostali na zewnątrz mężczyźni i kobiety chwycili za broń. Akolici mocno ścisnęli symbole Obrońcy mamrocząc modlitwy. Paladynka zniknęła w przybytku Helma, zapewne by uspokoić przebywające tam kobiety i dzieci. Wszyscy zamarli w oczekiwaniu.

Minęła minuta, dwie, może trzy… Słońce nadal skrywało się za księżycem, lecz nic się nie działo. Żadni nieumarli nie spadli z nieba ani nie wygrzebali się z rabatek. Ponad murem nie było widać głów szkieletów czy zombie. Ludzie opuścili broń; tu i ówdzie rozległy się nerwowe śmiechy i pierwsze żarty z barbarzyńskich bajań. Co prawda wszyscy nadal rozglądali się na boki, lecz ze znacznie mniejszym zapałem.

Nikt nie spodziewał się, że atak nadejdzie z tej strony.

W pierwszej chwili Burro wziął hałas za kolejną litanię do Helma. Pewnie dziękczynną, skoro zaćmienie przyszło i nic się nie stało. Dopiero mocny kuksaniec Grega wyrwał go z błogiej nieświadomości.
- No, chyba będziesz miał jednak okazję się wykazać - mruknął wykidajło; w tym samym momencie wrota świątyni rozwarły się wypuszczając na zewnątrz wielobarwny tłum mieszczan i wieśniaków.
- Szybciej, szybciej, do ogrodów! - Arla pojawiła się również, starając się zapanować nad ogarniętym paniką tłumem, lecz ludzie nie chcieli jej słuchać. Część faktycznie ruszyła do ogrodu, lecz większość pobiegła w stronę bramy prowadzącej do miasta. Nieledwie jedna dwie czy trzy dziesiątki wydostały się na ulicę, gdy i stamtąd dobiegły przerażone krzyki, a uciekinierzy zawrócili znów do przybytku Helma, kompletnie tarasując wejście.

Wystraszony, nic nierozumiejący Burro wyciągał się i stawał na palcach by w tłumie wypatrzeć rodzinę; w końcu udało mu się dojrzeć Carie. Żona z trudem dźwigała zapłakaną Milie, wychodząc z budynku prawie na końcu. Za nią wypadł Gucio, po chwili zaś, jako ostatni, na czworakach wypełzł Siemion, szlochając i dusząc się z przerażenia.
- Ja nie chciałem, nie chciałem… - mamrotał. W rękach ściskał wielki, przyrdzewiały miecz w zdobionej skórzanej pochwie. Z pewnością nie była to jego własność.

Po chwili zaś z wnętrza przybytku Obrońcy wyszedł szkielet w paradnej helmickiej zbroi.





A potem jeszcze cztery jemu podobne.
 

Ostatnio edytowane przez Sayane : 28-05-2014 o 14:44.
Sayane jest offline  
Stary 28-05-2014, 08:02   #14
 
TomaszJ's Avatar
 
Reputacja: 1 TomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputację


Słońce zaszło, a umarli zaczęli wstawać, jak zostało przepowiedziane przez zjawę, która nawiedziła Ybn nocą. Po obu stronach muru. Shando był gotowy, jego ciężka kusza była w gotowości. Walczył z nieumarłymi u boku wuja, dlatego wiedział, że najlepszą na nich bronią będą księżycowe bądź kuliste groty, którymi ma większą szansę na strzaskanie kości... ale takowych grotów wiele nie miał, więc póki co zamierzał strzelać zwykłymi. W czerep, gdzie było ognisko animującej magii, chyba jedyne miejsce, które może w miarę szybko unieszkodliwić truposza... zazwyczaj. Celował, oparłwszy wcześniej broń na murze, czekał na to, aż truposze podejdą na odległość pewnego strzału.

Cytat:
- Kapłani, magowie - zajmijcie się zjawami, tylko zjawami! Zmartwychwstańcy nie zdobędą muru!
Padł rozkaz i dotyczył jego. Zjawy rzeczywiście były najgroźniejsze, zwykła broń się ich nie imała. Miał na podorędziu kilka zaklęć. To najpotężniejsze - Płonące dłonie, mogące na krótkim dystansie spopielić wielu wrogów zamierzał oszczędzać na specjalną okazję, zgodnie z naukami mistrza Saladina, który - w krótkich żołnierskich słowach - zwykł mawiać że umysł maga jest jak szpara kurwy - im więcej doświadczenia, tym więcej pomieści. Shando uśmiechnął się do wspomnień. Saladin Brimstone, jego wuj i nauczyciel był mentalnie bardziej wojownikiem niż czarodziejem i to samo zaszczepił uczniowi.
Oszczędzaj zaklęcia, Shando. Póki nie będziesz umiał zapamiętać ich naprawdę wiele, przemyśl dwa razy zanim użyjesz jakiegoś, a jeżeli możesz coś zrobić bez ich użycia, zrób to. I zawsze chowaj jedno na czarną godzinę. Tak zamierzał zrobić.
Miał kilka zaklęć w sam raz na zjawy... zranienie nieumarłego, prościutkie zaklęcie pogardliwie zwane przez jego wuja "Trupobijką". Trupobijek Shando oszczędzać nie zamierzał i każdą zjawę która będzie chciała przekroczyć mur poczęstuje biczem raniącej nieumarłych energii.
Rozmyślania przerwał kolejny rozkaz.

Cytat:
- Helmici - w dół; do was należy odbicie miasta!
Zakotłowało się w szeregach i wojownicy Helma ruszyli oczyścić miasto z nieumarłej plagi. Czuć było napięcie, właściwie każdy chciał natychmiast biec pomóc rodzinie, czy ratować dobytek, ale autorytet dowódcy osadził wszystkich na miejscu.
- Wolałem jak byli tutaj - jakiś młody ochotnik z łukiem w garści nerwowo się odezwał - jakoś tak bezpieczniej się czułem.
- Głupiś - podsumował wąsaty weteran u jego boku - dowódcy słuchaj, a nie wolej. I dupy pilnuj bo ci ją jakiś klekoczący odgryzie. A czarodzieja mamy to od zjaw ochroni, nie panie mag?
Shando nie skomentował, tylko uśmiechnął się ponuro.

Cytat:
- Strzelcy…
- DZIECI ZA MUREM!! - krzyknął ktoś dalej...
Tego tylko brakowało! Jakieś durne dzieciaki nie posłuchały ostrzeżenia i nie schowały się do świątyni! Wyczuć można było strach, niczym falą przetaczający się przez szeregi obrońców. Nie ten powszechny, groza powstających nieumarłych była straszna, ale pierwotny lęk przed utratą potomstwa... wielu miało dzieciaki, a każdy kto był młody wiedział do czego dzieci są zdolne... do czego sam był zdolny w ich wieku. Pechowe latorośle mogły być prawie każdego.

Cytat:
- Dawać konie! Przygotować się do otwarcia bram! Ochotnicy - za mną!
- Z drogi! - krótko rzucił calimshanin, podnosząc się i idąc w kierunku dowódcy.
Wąsaty weteran odprowadził go ponurym wzrokiem.
- No dobra młody - rzekł do młodszego towarzysza - Tera możesz zacząć się kurwa martwić.

Wishmaker natomiast nie przejmował się ani na jotę. W mrowiu obrońców był nic nie znaczącą figurą, może nie pionkiem, bo mógł razić zjawy, ale nikim. Z wujem często brali udział w bitwach, Saladin zaś używał magii sprytnie, tak by minimalną siłą wyrządzić jak najwięcej szkód. Dlatego misje specjalne były tym, w czym często Shando mu asystował.
Ratowanie dzieci ma same zalety - nie licząc niebezpieczeństwa - Pozwoli mu wykorzystać umiejętności, zwróci uwagę dowódcy, co przełożyć się może na wyższą nagrodę oraz zdobędzie nieocenione doświadczenie - jedno z wielu, które zamierzał posiąść w najbliższym czasie. Nie zamierzał zostać gorszym magiem wojennym od wuja.
Już prawie był na dole, gdy tłumek przez który się przepychał rozstąpił się, a drogę czarodziejowi zastąpił duch.


Nie był duży, sięgał mu ledwie piersi. Ktoś obok szepnął "Mała Ulma!", a jeszcze inny dodał "Pamiętacie jak zagineła trzy roki temu?". Ktoś dodał "Gdzieś tu musi być zakopana!". Transparentna postać zwróciła się ku Shando i wyciągneła malutką rączkę i przemówiła grobowym, głuchym głosem.

- ... macie kolorowe dusze... pobawię się waszymi duszami…

Czarodziej ani myślał głowić się nad słowami zjawy. Dziękując w myślach łaskawym bogom, że zjawa była nieduża i niewyraźna, Shando powoli uniósł rękę i wyskandował "trupobijkę".


Wijący się promień energii wystrzelił z dłoni czarodzieja i z cichym skwierczeniem spowił zjawę, która wrzasnęła gniewnie, po czym wydała przejmujący jęk. Shando poczuł jak ogarnia go nieopisany strach; nawet na polu bitwy, oko w oko z wrogiem czy z przyzwanymi przez wuja potężnymi stworami nie czuł się tak przerażony. Zresztą nie tylko on - stojący nieopodal wojownicy rzucili się do ucieczki; ostało się dwóch, może trzech, którzy nieporadnie próbowali zranić widmo mieczami.
Shando przepełniony niewytłumaczalną grozą cofał się krok za krokiem. Oczy miał szeroko otwarte, brakowało mu tchu, ale mimo wszystko nie mógł oderwać wzroku od niewyobrażalnej grozy... dziecka. Przejrzystego, upiornego, ale wciąż dziecka, które jakby rzeczywiście schwytało w swoje niematerialne rączki dusze otaczających ją ludzi i zaczęło się nimi bawić...
- Nie wolno bić dzieci! - duch Umy postępował za nim krok za krokiem, a oczy zjawy wlepione były w piwne oczy czarodzieja.
Porażający ból chwycił Shando w swoje objęcia; meżczyzna upadł na ziemię czując jak gdyby wzrok ducha miażdżył mu wnętrzności. Oddychał z coraz większym trudem; widział zbliżające się do niego eteryczne stópki, wiedział że jeszcze chwila a wyzionie ducha lub sam duch weźmie go w posiadanie. Nagle, jak przez mgłę, usłyszał okrzyk

- Odstąp, nieszczęsne stworzenie, odstąp w imieniu Helma!

Dziewczynka pisnęła w panice i umknęła w przestworza.
Powietrze gwałtownie wdarło się w płuca Shando. A świat zawirował i gdzieś uciekł. Czarodziej ledwo czuł, że ktoś odciągnął go na bok.

- Żyjesz? - korpulentna sylwetka kapłana Obrońcy pochyliła się nad Calimshaninem, który z trudem pokiwał głową. - Wybacz, że cię nie uzdrowię; musimy oszczędzać siły na odganianie nieumarłych. Zabierzcie go do strażnicy! - krzyknął i już go nie było.


I tak skończyła się bitwa z nieumarłymi dla czarodzieja, który chciał przysporzyć sobie chwały, pieniędzy i doświadczeń. Pierwsze i drugie chyba przeszły mu koło nosa, ale bezcenne - bo okupione swoim własnym bólem - doświadczenie mu zostało.
Przeklinał siebie i swoją pychę, która kazała mu zlekceważyć małą zjawę, miast uderzyć w nią całą swoją mocą z nadzieją unicestwienia, nim zwróciła ku niemu swoje upiorne łapy.
- ...nigdy ... więcej... - słabe słowa przeszły mu przez gardło.
- Co tam szepczesz? - jeden z ciągnących go do strażnicy odwrócił się do niego po czym zbladł - Wielkie Bogi!

Na oczach noszowego ciemnoskóry calimshanin bladł... skóra stawała się nieco bledsza, ale czarna kita czarodzieja, włos po włosie siwiała, aż stała się biała jak śnieg.
 
__________________
Bez podpisu.

Ostatnio edytowane przez TomaszJ : 28-05-2014 o 11:27. Powód: Oczywiście upiekszanie!
TomaszJ jest offline  
Stary 29-05-2014, 03:52   #15
 
Plomiennoluski's Avatar
 
Reputacja: 1 Plomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputację
Nieumarli, truposze, żywi inaczej... Dla Grzmota były to przeszkody do pokonania. Całe wydarzenie, o które mieszkańcy tutaj robili tyle szumu, było przecież wyłącznie kolejnymi zawodami, z których składało się życie. Właśnie wtedy, kiedy zastanawiał się w którym kierunku ruszyć wraz ze swoim korbaczem, ktoś z murów krzyknął o dziecku za murem. To przecież była jawna próba oszustwa, chcieli po prostu wybiec na zewnątrz, tam gdzie było więcej nieumarłych. Nie mógł na to pozwolić, szybko zajął miejsce w kawalkadzie. Mimo że nie miał czterech nóg ani solidnych podków, był w stanie pędzić jak niejeden koń.

Odczekał aż brama się otworzy i ruszył wraz z całym podjazdem. Parszywa dwunastka cwałowała w jedenastu dwunastych i grzmociła butami o ziemię w jednej dwunastej. Paladyni i kapłani oczyszczali nieco drogę, odganiając nieumarłe stwory i wiodąc klin wprost ku cmentarzowi, gdzie ponoć ktoś kogoś widział.

[media]http://www.wizards.com/dnd/images/ebee20050725a_med.jpg[/media]
Po drodze mijali liczne szkielety, ludzi, orków, jakiegoś trolla, czy nawet ogra. Jednak wzrok grzmota przyciągnął szkielet niejako niedźwiedzia. Najprawdopodobniej sowoniedźwiedzia, ale jednak niedźwiedzia. Krew się w nim niemalże zagotowała, na chwilę przestał myśleć i nieco zbaczając zaszarżował na stwora. Potężny korbacz z morderczą siłą zderzył się z korpusem nieumarłego. Niestety ten nie pozostał dłużny i odwinął się na odlew szponami, zostawiając na Grzmocie cztery krwiste szramy, które jedynie o malutki włos były od tego, żeby doprowadzić do samowypatroszenia się goliata. Ten nagły wybuch bólu natychmiast otrzeźwił mieszkańca gór i sprowadził na ziemię. Musiał coś zrobić, natychmiast i to z głową, inaczej mógł stracić również ją, a nie jak do tej pory jedynie sporą dawkę juchy. Zamarkował uderzenie, ale zamiast je wyprowadzać, mocno uderzył stopą o ziemię, uwalniając magię zaklętą w butach.

Stwór niemalże się utrzymał mimo wywołanego wstrząsu, ale w ostatniej chwili padł jak podcięty. Grzmot nie miał zamiaru tracić danej mu okazji. Przygrzmocił solidnie w leżący szkielet, ten na szczęście nie dał rady schwycić ani zadrapać dalej goliata i skończył jako sterta odłamków kości, której raczej nawet magia nie byłaby w stanie przywrócić do życia. Grzmot stanął jedną nogą na spękanej czaszce i uniósł korbacz w geście zwycięstwa. Po chwili jednak dotarło do niego co się dzieje, był sam na błoniach, pośrodku grupy nieumarłych, którzy powoli przestawali panikować oddalając się od świętych słów skandowanych przez kleryków i paladynów w podjeździe. Zaś sam Var krwawił jak patroszona kozica. Przełknął ślinę, już w biegu wyciągnął fiolkę z magicznym leczniczym eliksirem i pochłonął zawartość jednym haustem. Może nie załatwiło to wszystkich problemów, ale dzięki temu stał i się nie wykrwawiał. Zrobił więc poważny użytek z tego, co mu matula natura dała i popędził niczym północny wiatr, dobiegając do koni w momencie, kiedy podjazd zwolnił dojeżdżając do muru cmentarza.

Jakiś szkielet i zombie, próbowały się dostać do domku stojącego tuż przy cmentarzu, zupełnie jakby ktoś tam był. Dzieciaka jednak nie było nigdzie widać. Martwa kobieta, próbująca wyważyć drzwi, w końcu przebiła się wraz z towarzyszącym jej szkieletem przez wątłe drewno. Nie zastanawiając się zbyt długo, dobiegł do pary i przywalił na odlew oburącz korbaczem. Kobieta była ładna, nawet mimo śmierci, była ślicznie ubrana a jej twarz poprawiona barwiczkami. Była, dopóki cios Grzmota nie wysłał jej w powietrze z przetrąconym kręgosłupem i zmiażdżonymi żebrami. Nie było jednak czasu na celebrowanie kolejnego utrupionego trupa, koło niego stanął sir Hornulf i zablokował cios szkieletu. Rycerz wyglądał strasznie, cieszył się że paladyn jest po jego stronie. Wraz z człowiekiem zwarli się z umrzykiem w boju o to, kto zazna wiecznego spokoju.
 
__________________
Wzory światła i ciemności pośród pajęczyny z kości...
Plomiennoluski jest offline  
Stary 29-05-2014, 23:32   #16
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Było w tym widoku coś hipnotyzującego. Zapierającego dech w chudej trzynastoletniej piersi.

Tarcza księżyca i słońca nałożyły się na siebie niby kochankowie w namiętnym uniesieniu. Wyjątkowy i rzadki spektakl.
Głębokie cienie rozlewały się zachłanną falą na krajobrazy w granicy widoczności pożerając jasność dnia, otulając wszystko kojącą czernią.

- Niezwykłe... - szepnęła Mara bezwiednie odnajdując dłoń Arnego i ściskając prawie boleśnie.

Zmrużyła oczy podziwiając widowisko wysoko ponad głową. Wokół czarnej plamy księżyca żarzył się tylko cienki ognisty pierścień. Jedyny znak, że słońce nadal tam jest. Schowane.
Że nie znikło kapryśnie zsyłając na świat wieczną noc.

Z zamyślenia wyrwał dziewczynę warkot Strzygi. Dostrzegła wpierw kroczącą w majestacie cudnej damy panią Goldenmeyer, dalej – basiora pędzącego z jej stronę i wreszcie – kościotrupa maszerującego ku cmentarnym murom.

- Strzyga!
Mara pociągnęła Arego za sobą.
- Strzyga, głupi głupi wilk! Wracaj tu!

Parła co tchu w stronę chowańca wlekąc za sobą niemrawego przyjaciela. Wilk na szczęście jeżył grzbiet i wyszczerzał szczęki ale do truposza bliżej nie podszedł. Badał tylko, niuchał, ostrzegał. Wszystko na odległość.

- Czego się nie słuchasz? - Mara szarpnęła zwierza za skórę na karku odciągając w tył. Obceniła odległość do szkieletu, do cmentarza, do miasta, do domu wreszcie.

- Patrzaj jak ładnie ją wyszykowałam. Jak żywa wygląda, co?
Pani Goldenmeyer obrała na nich azymut i z ogromną determinacją stawiała krok za krokiem wystawiając przed siebie rachityczne ramiona.
Całe szczęście, że sobie szła nieśpiesznie, spacerkiem takoż jak na nabożeństwo do świątyni. Gdyby się aby biegiem puściła to by komplikowało ciut położenie kwiatu Ybnowej młodzieży a tak mogli sobie strategię choć obgadać.

- Sobie popatrzeliśmy chyba dość. Teraz pasuje stąd uchodzić, hm? - zagaiła Mara niby niewinnie odczuwając jednak ciężar nie najmądrzejszego pomysłu, który w końcu od niej wyszedł.

Milczenie Arnego przeciągało się niepokojąco aż Mara obejrzała się na chłopca.
- Na Myrkula aleś zbladł... Sam jak trup wyglądasz. Dobrze wszystko z tobą?

Pani Goldenmeyer skróciła dzielący ich dystans a Arne nie mógł oderwać od niej swoich szeroko rozwartych oczu. Ewidentnie sparaliżowany strachem zapomniał nawet języka w gębie.
- Aaaaauuuuuu!

Zdolność mowy przywrócił mu za to solidny liść z otwartej dłoni.
- Zgłupłaś, przecież bolało!

- Język ci jednak działa, się cieszę. Kulasy też już ozdrowiały? – Mara pociągnęła chłopaka w stronę chaty i ten już bez ociągania puścił się sprintem. Tylko Strzyga miał czas kręcić wokół nich skomplikowane pętle, zawracać, odbiegać i nazad wracać, fundował sobie wycieczki krajoznawcze jakby to była jakaś swawola i rozrywka.
Do chaty wbiegli z impetem dosłownie w ostatniej chwili ryglując od wewnątrz drzwi.

- Szzzzkieeelet... prrrrrawie... nammmm... chuuuuchał... w kaaaarki! - Arne zaczął się jąkać i dzwonić zębami na przemian.

Mara chciała go zbesztać, że takie z niego strachajło ale wnet we front drzwi coś ostro przywaliło, sądząc po brzęku metalu był to miecz kościotrupa. Przełknęła więc ze śliną to co miała rzec i gwiżdżąc cichutko pod nosem zgarnęła z półki gliniany kubek.

- Ziółek ci zaparzę, na nerwy – Mara niezrażona monotonną łupaniną kucnęła przy palenisku i roznieciła ogień. Raz, że ciemno choć oko wykol. Dwa, że wodę rzeczywiście chciała przygrzać w kociołku w duchu jednak nie zawierzając by ta zdążyła dojść.

Arne usiadł sobie na Marowym łóżku chowając białą twarz w dłonie i coś tam mamrotał o umieraniu przedwcześnie i młodzieńczej przaśności. Strzyga usiadł zaś na zadzie centralnie na wprost drzwi jakby czekał tylko momentu, który musi nadejść. Ogon jego zamiatał tylko miarowo podłogę nie wiadomo czy też z nerwów czy się może cieszył, że się coś zadzieje. Nuda małomiasteczkowa nie tylko ludziom wszak doskwierała i każdy po trochu żądny był przygody. Szkoda, że Mara wybrała dla nich taką co będzie pierwszą i ostatnią zapewne.

Dziewczynka wyjrzała przez wyrżnięte serduszko w okiennicy i dojrzała panią Goldemeyer chyboczącą się to w przód to w tył, nieobecnie i półprzytomnie jakby walnęła o jeden kusztyczek za dużo. Ta też czekała bez dwóch zdań. Każdy czekał, po tej i tamtej stronie jęczących w agonii drzwi.

- Arne, skończ klepać modły i chodź no do mnie – Mara zajęła strategiczną pozycję za winklem. Postanowiła, że jak tylko drzwi się posypią i koścista łysa pała przekroczy próg dostanie na powitanie pogrzebaczem między oczodoły. Jeśli Arne i Strzyga pomogą to dadzą parchowi radę.

Gorzej z czającą się opodal panią Goldenmeyer.
No i chordą ożywieńców nadciągającą od strony cmentarza.

- Myrkullu, Władco Kości, nie zezwól nam tak zginąć, bez sensu...

Przez szparę w okiennicy widać było nadjeżdżającą od strony miasta odsiecz. Tętent końskich kopyt niósł się przez zasłany ciszą i mrokiem krajobraz.

- Jeźdźcy - rzekła Mara uspokajająco.

Drzwi pękły w szwach i nieumarli wpadli do izby. Na krótko. Tuż za nimi wpadli obrońcy Ybn, którzy dosłownie roznieśli ich na strzępy.
Pogrzebacz wypadł z ręki dziewczynki a ta, wydając z siebie ciężki oddech ulgi, spłynęła na podłogę. Drżące nogi odmówiły wreszcie posłuszeństwa.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 31-05-2014 o 11:58. Powód: koncówka
liliel jest offline  
Stary 31-05-2014, 11:01   #17
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Burrowi ta sytuacja bardzo ale to bardzo się nie podobała. Co prawda kiedy zabezpieczyli „Werbenę” z Gregiem i odprowadzili wreszcie cały babiniec do świątyni odetchnął z wyraźną ulgą. Carie, Milly, stara jędza Rozalia i dwie służki Inga i Luna maszerowały teraz nerwowo się rozglądając, Gucio zaś z krótkim mieczem za pasem ciągle był naburmuszony, że on musi iść do azylu z babami. Burro zaś po chwili ulgi martwił się dalej.
Denerwowała go piknikowa atmosfera ludzi i nieludzi zebranych na dziedzińcu i ogrodach świątyni. Ot, pulchna Euzebia, żona kupca Miltona ze Słonecznych Wzgórz wyciągała właśnie wałówkę z wielkiego wiklinowego kosza i podawała kanapkę synowi. Rozdarła się zaraz, wrzeszcząc na męża żeby przestał wreszcie chlać, bo raz po raz przechylał bukłaczek z winkiem, częstując kolegę po fachu. Jakaś parka migdaliła się w kącie, ktoś śpiewał, gwizdał. No cholera, no jarmark i jasełka, psia mać… Denerwował się dalej.

Wyszedł w końcu za bramę, by zrobić obchód. Nie dlatego że był specjalnie czujnym strażnikiem i wiedział, że tak należy, ale dlatego, że musiał się przejść by nie zacząć kląć na głos i łajać wszystkie te matoły zebrane w świątyni. Czy naprawdę nikt nie rozumiał że nadchodzi nieszczęście? Szedł przed siebie, kopnął leżący na brukowanej uliczce kamień. Obejrzał się, nie odchodził daleko. Miasto było ciche, teraz kiedy ludzie zleźli się pod skrzydła Helma, a ci bardziej bojowi szykowali się bo bitki na murach. Rozglądnął się uważnie, kiedy usłyszał hałas dochodzący z zaułka. Coś szurało chyba… Oglądnął się jeszcze raz, oblizał spierzchnięte wargi. Zupełnie wbrew sobie postąpił krok w kierunku uliczki. Słonko już doznało uszczerbku na swojej tarczy, może się już zaczęło?
Drżącą ręką wyjął kamień z woreczka przy pasie i włożył go do procy. Oglądnął się znowu, może Grega wołać? Raban wszcząć? Coś znowu zachrobotało tak jakby głośniej. Burro przystanął wytrzeszczył oczy, bo już się ciemniej zrobiło, choć dopiero kawałeczek słońca przesłoniło zaćmienie. Kolejny krok i otarł dłonią spocone czoło. Co ja robię najlepszego…
Nagle drewniana skrzynka przewróciła się, jakieś gliniane skorupy leżące na niej i barachło spadło i narobiło rumoru, a z zaułka wprost na Burra wyskoczył… czarny kocur. Niziołek wrzasnął urwanie w przerażeniu , cofnął się trzy kroki, potknął o własne nogi i rymnął na tyłek.
Zerwał się zaraz czerwony na twarzy:
- A żeby ci mysza w gardle stanęła, łachudro! – rozdarł się wygrażając kułakiem w ślad za czarną błyskawicą śmigającą uliczką. – Żeby ci ogon wyłysiał, sierściuchu ty…

Przerwał, bo zdał sobie sprawę że wszedł w manierę teściowej wygrażającej dziś rano Guciowi… Co za paskudny dzień, wykończę się przez to wszystko. I jeszcze dam dłowę, że porządnego obiadu nie będzie kiedy zjeść… Serce powoli zwalniało wybijanie tempa na rekord świata, kiedy pośpiesznie wracał do świątyni. Przeszedł przez bramę akurat kiedy już ponad pół tarczy już było połknięte. Greg podszedł do niego i warknął:
- Gdzieżeś łaził?
- A nic, na… ten tego… patrolu byłem. Carie w środku?- zmienił szybko temat, bo widział że eksstrażnikowi pilno stanąć w końcu na murach razem ze znajomkami.
- No. Cała twoja kurduplasta czereda już bezpieczna. A nam pora…

Nagle rozpętało się piekło na ziemi. Wrota świątyni rozwarły się uderzając z hukiem o ościeżnice i wypadł z nich dziki tłum. Teraz już nie było pikniku, a czysty chaos i panika. Ludzie krzyczeli, biegli byle szybciej, potrącając się i przewracając. Kucharz wypruł od razu przed siebie szukając Carie i reszty, Greg klął gdzieś za jego plecami. Ludzka ciżba zdążyła go porządnie potarmosić, bo tylko on jeden stawał okoniem na ich drodze, ale w końcu zobaczył żonę, niosącą Milly na rękach, która jako chyba jedna z ostatnich uciekała ze świątyni. Przypadł do niej, odnajdując resztę rodzinki wzrokiem, nawet nie zdążył zadać gorączkowych pytań, kiedy zza wrót wypadł Siemion wrzeszcząc i niosąc jakieś żelastwo.

A za nim wyszły… truposze. Przerażające kościotrupy obleczone w blachy pancerzy, z bronią w kościstych łapach. Burro poderwał się i niemal pchnął Carie z małą w kierunku bramy. Tyle że na ulicach też musieli być już nieumarli, bo mieszkańcy Ybn Corbeth potracili głowy, kotłowali się biegali chaotycznie - jedni próbując uciec z dziedzińca świątyni przez wąską bramę, inni pchając się z powrotem do środka. Burro rozglądnął się gorączkowo:
- Przez mur! Wszyscy przez mur! Gucio, pomóż mamie!- sam zaś przecisnął się w pobliże Grega, przecież muszą coś zrobić, no. Kupić czasu czy coś! Inaczej będzie bieda.

Widział jak Siemion na kolanach usiłuje oddalić się w kąt dziedzińca uciekając przez idącymi w jego kierunku szkieletami w błyszczących zbrojach. Niziołek nie zastanawiając skąd się biorą u niego takie pokłady odwagi pognał za Gregiem, który już dopadł pijaka, łajzy i najwidoczniej złodzieja, i wydarł mu z rąk miecz.
- Oddaj go im! - wrzasnął kucharz, bo może trupy zdenerwowały się na Siemiona i wylazły odzyskać swoją własność, ale wykidajło zarechotał tylko w odpowiedzi.
- Zaraz im oddam, prosto między oczy! – kucharz zobaczył jak siłuje się chwilę by wyrwać ostrze z pochwy i cisnąć nim jak oszczepem w pierś najbliższego, ale miecz uparł się i odmawiał współpracy. Burro który usiłował pomóc, czuł wyraźnie znajome mrowienie w rękach. Oręż był jakoś nasycony sztuczkami. Kątem oka zauważył że szkielety rozdzieliły się i połowa idzie dalej do Siemiona a połowa w ich kierunku. Strażnicy próbowali przeciwdziałać młyńcowi, który rozkręcił się przy bramie i wprowadzić jakiś porządek, by żywi nieumarłym pod miecze nie leźli. Siemion, poganiany wrzaskiem Gucia, zaczął gramolić się na mur płacząc, przepraszając i powtarzając pośród szlochania, że nie chciał. Niemrawo mu to szło; co i rusz zsuwał się z murku; wreszcie skulił się na ziemi zasłaniając głowę rękami.
Nagle w tym całym chaosie Burro zauważył zabawną scenkę. Rozalia, która od stu lat narzekała na korzonki, reumatyzm i słabe kości smyrnęła galopem do muru i wspięła się na niego tak zwinnie, że niejedna wiewiórka mogłaby się uczyć… Burro pokręcił tylko głową w niemym zdumieniu, ale i zauważając że trzeba pomóc Carie która dopiero podawała Milly Guciowi na szczycie muru sam pogalopował do nich.
Podbiegł, podsadził żonę, za plecami usłyszał jak Greg rycząc zawołanie swojego klanu ściął się z wrogiem z siemionowym złodziejskim mieczem przewieszonym przez plecy. Rozległo się przeciągłe, basowe „ALBA QU BRA!!” a potem szczęk żelaza. Wykidajło rąbnął mieczem raz, poprawił drugi, zręcznie unikając ciosów, a jego przeciwnik rozpadł się w kupę kości. Niestety dwa kolejne zaszły go z boków - długie miecze uniosły się i opadły, a zalany krwią żołnierz zwalił się na ziemię. Kątem oka zobaczył, że najemnikowi próbuje pomóc jakaś ruda łuczniczka, ale ostrze strażniczego szkieletu z łatwością przeszło przez jej skórzaną zbroję, wywołując bolesny jęk dziewczyny.

Kucharz wdrapał się wreszcie na zbawczy mur i z przerażeniem zobaczył że na drodze stoją kolejne szkielety. Może nie takie… potężne, ja te które wyszły ze świątyni, ale wzbudzające podobną panikę. To od nich chcieli uciec ludzie którzy już przebiegli za bramę. Co robić, co robić? Myślał gorączkowo i patrzył na leżącego na ziemi Grega, na szkielety, które ruszyły za Siemionem; zerkał panicznie to w jedną to drugą stronę, w końcu sięgnął po szczyptę kolorowego piasku do sakiewki ze sztuczkami i mamrocząc coś pod nosem rzucił nim w kierunku szkieletów przed pijakiem. Czar był jak zwykle widowiskowy, w powietrzu zafurkotały kolorowe wstęgi i pomknęły w kierunku szkieletów. I… nic się nie stało. Może prócz tego, że przerażający czerep jednego z nich zabarwił się na kaczeńcowy kolor. Strażnicy wreszcie doskoczyli do umarlaków, ale walka niemrawo im coś szła. Jeden z trudem zablokował cios przeznaczony dla Siemiona; machali mieczami tak jakby bali się uszkodzić te paradne truposze.
- Skaczcie! – zamamrotał nerwowo Burro do rodzinki. – No już, szybciutko. Skaczcie i uciekajcie. Zbierzcie kogo się da i uciekajcie do „Werbeny”!
Sam zaś zakręcił młyńca procą balansując na szczycie muru, z przejęciem wystawiając język i celując ze wszystkich sił i całego swojego kunsztu w ostatniego ze szkieletorów stojącego nad Gregiem. Kamień utrącił nieumarłemu kawałek kości z czaszki, ale poza tym nie zrobił na nim żadnego wrażenia… no, może poza tym, że trup zmienił kierunek i podążył w stronę Burra.
- Nigdzie bez ciebie nie idę! - zaparła się Carie tuląc córkę tak mocno, że małej oczy prawie wyszły z orbit. - Dokąd zresztą? Kto wie ile ich tam jeszcze łazi!
Niziołek nawet nie miał czasu zdziwić się, że trafił; uwaga rwała się na trzy strony. Spojrzał błagalnie na żonę:
- Carie ja muszę pomóc Gregowi, on… chyba żyje jeszcze. - Rozglądnął się nerwowo, czy coś zagraża rodzince. Siemion nadal kulił się pod murem, ale strażnicy już przy nim byli.
- Wstawaj bydlaku! - ryknął do niego po czym znowu spróbował sztuczki. Marnie mu to szło, ale nie miał innego pomysłu, zaś wiedział że przyjacielowi nie zostało dużo czasu. Kawałek jedwabnej liny, którą nosił w kieszeni rzucił pod nogi szkieletorowi w zbroi, a sznur najpierw zwinął się jak żywy, po czym oplótł nogi maszkary, która rymsnęła na ziemię przy wtórze klekotu kości i brzęku zbroi.

Tymczasem do Grega i łuczniczki doskoczyła Arla. Paladynka przesunęła dłońmi po ranach konającego wojownika, po czym ściągnęła z jego ramienia skradziony miecz, wyprostowała się i uniosła broń w górę.
- Strażnicy krypty! - głos nastolatki drżał; w hałasie czynionym przez walkę i przerażony tłum niziołek ledwie ją słyszał. Mimo to miał wrażenie, że dziewczynę otoczył dziwny blask, który ściągał na nią spojrzenia coraz większej ilości osób. Szkielety również odwróciły się w jej kierunku. - Strażnicy krypty, zwracam wam waszą własność! Odstąpcie od tych, którym przysięgaliście służyć i zaprzestańcie walki, albowiem winny zostanie ukarany! Przysięgam w imię Helma Strażnika!

Broń w jej rękach zalśniła białym światłem, a Butterbur poczuł silne mrowienie magii. Wszystkie szczątki paladynów jak jeden mąż przyłożyły kościste dłonie do piersi w niemym salucie i zapadły się w sobie tworząc malownicze kupy zbroi i kości na dziedzińcu świątyni. Arla Hightower również upadła na klęczki; wiwatujący tłum uznał zapewne, że to w podzięce dla Helma, lecz niziołek przez ułamek sekundy zobaczył wyraz jej twarzy - przerażony i oszołomiony. Pod dziewczyną zwyczajnie - teraz, gdy już było po wszystkim - ze strachu i wrażenia ugięły się nogi.
- Psiakrew wiedziałem, wiedziałem od początku że to ten miecz. Mówiłem oddaj, mówiłem? - Burro w mgnieniu oka był przy Gregu. - Słuchaj się mnie a dobrze na tym wyjdziesz...
Ręce mu się trzęsły, trajkotał w nerwach jak przekupka i z szeroko otwartymi oczami szukał tętna na szyi górala.
- Nic ci nie będzie, nic ci nie będzie... - powtarzał jak zaklęcie. - Uratowałeś nas wszystkich. Mnie Carie, całą moją rodzinę, tych ludzi...
W końcu jak przekonał się że góral naprawdę przeżyje, podskoczył do młodej paladynki i huknął na kolana. Przycisnął jej dłoń do swoich ust i wymamrotał:
- Dziękuję ci Pani. Wszyscy dziękujemy. Gdyby nie Ty i on - popatrzył na przyjaciela. - Było by po nas...
Przełknął ślinę, a potem jego wzrok spoczął na Siemionie.
- Ty łajdaku, złodziejskie nasienie! - wrzasnął, zacisnął dłonie w pięści i ruszył biegiem nakłaść mu po pysku. Musiał jakoś odreagować...
 
Harard jest offline  
Stary 01-06-2014, 22:58   #18
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację
Soundtrack

[media]http://cdn.shopify.com/s/files/1/0078/4422/files/DSC_9545_large.JPG[/media]

Najlepsze szare barwniki robiło się z sadła borsuka i popiołu; wyjatkowo głęboką i czystą stalowoszarą barwę miał ten, który pochodził ze starannego spalenia prostu zwanego "łosią łopatą", rosnącego w wysokich partiach gór. Plemię Kamiennych Żmij ceniło go sobie nad wyraz, a swoiste "zawody" w tym, kto z górskiej wyprawy przyniesie więcej drogocennego składnika były częścią rytuału przemiany chłopca w mężczyznę.

Kostrzewa starannie nabrała trochę farby z małego, zawiniętego w szmatki pojemniczka. Wyuczonym na pamieć, pewnym i płynnym ruchem przeciągnęła palcami po twarzy od czoła po obojczyk, kreśląc na niej szarą smugę przypominającą nieco zygzakowaty piorun - znak klanowy, wyobrażenie mitycznego węża z kamienia, duchowego symbolu jej szczepu i jedności wszystkich jego członków. I choć na codzień stosunki druidki z plemieniem były dość chłodne i pełne dystansu, Kostrzewa zawsze czuła tą niewidzialna nić, łącząca ją z innymi członkami "stada". A czas wojny szczególnie zbliżał i jednoczył ze sobą barbarzyńców.


***




[media]http://i.imgur.com/3I5dHNK.jpg[/media]

Nim księżyc zakrył słońce, jak chmury zakrywają niebo, była już gotowa. Stojąc wśród klanowych braci, mając przed sobą "tarczę" ze zwalistego ciała Jallera nie obawiała się niczego i nikogo. No, może poza tym, że ktoś w końcu ustrzeli Wredotę, ale z drugiej strony ptaszysko swój rozum miało, a orczyca nie zamierzała mu ciągle matkować, skoro sam kruk nie wiedział, kiedy zamknąć dziób i nie pchać się pod oczy zdenerwowanych ludzi. Druida sama w skrytości ducha pogardzała lękliwą masą: zaćmienia nie były co prawda zjawiskami częstymi, ale miały swoje miejsce w naturalnym porządku rzeczy i cyklach Natury. Bardziej ciekawiło ją - i nasuwało mnóstwo wątpliwości - zbieżność owego zjawiska z prorokowanym powstaniem nieumarłych. Owszem, żywi-martwi nie lubili słońca i rzadko pojawiali się w świetle dnia, ale żeby chwilowy brak ciepła i złotych promieni miał od razu być zjawiskiem tak katastrofalnym? Ta kwestia wymagała już poważnego zbadania...

Kiedy więc Słońce oblekło się w czarny okrąg, Kostrzewa, odwrotnie niż większość wojowników wypatrujących nieumarłego wroga na błoniach pod Ybn, skierowała swój wzrok wprost na zaćmienie. Przykryła dłonią zdrowe oko, by nie poraził jej blask słonecznej korony i szeroko otworzyła powiekę drugiego. Jej umysł wypełniły tęczowe aury, znamionujące magiczne energie, krążące w najbliższej okolicy: drobne magiczne amulety, noszone przez stojących obok ludzi, ślady dawniej użytych zaklęć, czasem gwałtowny rozbłysk rzucanego czaru, czy zaklętej broni. Nigdzie jednak nie było widać jakieś wszechobecnej, silnej aury, która powinna towarzyszyć tak niezwykłemu zjawisku jak masowy pojaw nieumarłych. Owszem, koronka zaćmienia miała dziwny kształt - jakby czarny księżyc otaczał piekielny pożar - ale prócz tego druidka nie dostrzegła jakiś dziwnych zawirowań mocy.

Skierowała swój wzrok na pole i tak samo nie ujrzała niczego niezwyczajnego - nadchodzący bezładną masą nieumarli owszem promieniowali wykręcającą trzewia falą negatywnej energii, ale nic nie łączyło ich z czarnym słońcem.

Rozglądając się w tą i w tamtą, i próbując ustalić, o co w tym wszystkich chodzi, Kostrzewa przegapiła moment, kiedy kierowani gromkimi okrzykami Skiraty ochotnicy i barbarzyńcy zeskoczyli z muru i pognali w głąb miasta, gdzie najwidoczniej pojawiło się nowe ognisko nieumarłej zarazy. Tymczasem pierwsza grupa ożywieńców dotarła już pod mury; mieszkańcy byliby zapewne bezpieczni za grubymi, kamiennymi ścianami, ale kierowani źle rozumianą chęcią pomocy jakimś zagubionym bachorom, zaczęli otwierać bramy i kierować się na zewnątrz... narażając całe miasto na wtargnięcie trupów przez wrota do środka. Druidka aż prychnęła ze zdumienia nad ludzką głupotą - poświęcać iluś ludzi dla jakiś dzieciaków? Nie, żeby każde życie nie było ważne... ale Natura nie wybaczała błędów. Dość było czasu, by znaleźć sobie bezpieczną kryjówkę; jeśli ktoś został na zewnątrz, uczynił to z własnej woli (bądź niewiedzy), a ratowanie go było niepotrzebnym hazardem.

Niemniej jednak Kostrzewa nie miała ochoty wpuszczać truposzów do środka - teraz Ybn było i *jej* kryjówką, więc należało choć trochę zadbać o to, by była ona bezpieczna. Skierowała gasnący powoli magiczny wzrok za bramę i wśród kłębiących się trupów, koni, ludzi, paladynów i innego tałatajstwa dostrzegła coś, czego potrzebowała: małe, zielone płomyczki pełne gwałtownego życia.

Czy kiedyś pod bramą rozsypał się worek ze zbożem, a ludzkie stopy wgniotły ziarna w ziemię, nim zdążyły je wyjeść głodne ptaki, czy wiosenny wiatr przywiał nasionka wcześnie dojrzewających górskich traw i kwiatów, czy może było to potomstwo zeszłorocznych chwastów - trudno orzec. Były tu jednak i czekały, bezpiecznie ukryte pędy i korzenie, gotowe wystrzelić w górę na pierwszy sprzyjajacy znak Natury.

Druidka sięgnęła ku nim myślą, rozłożyła szeroko ręce i powoli wstała ze skrzyżowanych nóg; gdyby ktoś z kotłujących się na dole ludzi spojrzałby pod nogi, mógłby zdziwić się, że wiosna przyszła tak wcześnie, że ledwo zrobiło się cieplej, a już kiełkują pierwsze trawy. Bladozielone witki pięły się w górę w miarę jak Kostrzewa prostowała swoją sylwetkę: szybko sięgnęły maszerującej hordzie umarlaków do goleni, a kiedy druidka podniosła w górę kostur, ożywione zwłoki szły już w trawie sięgającej kolan. Szeroki grymas uśmiechu wykrzywił twarz kobiety; wystawiła przed siebie dłoń o rozcapierzonych palcach i gwałtownie zacisnęła ją w pięść, skręcając mocno nadgarstek. Posłuszne temu gestowi zielsko z dziką szybkością oplotło nogi nieboszczyków, zaplątując się wokół kości z iście diabelską siłą.

Pochód armii trupów stanął - dosłownie - jak wryty w ziemię, miast z marszu wejść w szamocącą się pod bramą grupę konnych. Kilka co silniejszych zwłok starało się wyszarpnąć z zielonej pułapki; niestety bezskutecznie. Pędy trzymały jak zaklęte, dając kawalerii czas na przegrupowanie się i wzięcie odpowiedniego rozpędu... Kostrzewa nie czekała na wynik tego starcia; upewniwszy się, że za grupą ratunkową zamknęła się brama, zbiegła z muru i popędziła w głąb miasta, starając się dogonić Jallera i resztę swoich współplemieńców.


***

Soundtrack

[media]http://th05.deviantart.net/fs29/PRE/f/2008/073/3/7/Zombie_by_13th_horror.jpg[/media]

Trudno powiedzieć, co poszło nie tak. Może zbyt skupiła się na przypominaniu sobie drogi w labiryncie miejskich uliczek, tak rożnych od lasu, do którego była przyzwyczajona? Może zaćmienie stępiło jej zmysły, a może umysł zbyt zajęty był zastanawianiem się nad magicznym fenomenem masowego powracania zmarłych?

Przemykała się przez miasto, starając się nadążyć za grupą karczmarza, która za jego przewodnictwem obrała sobie za cel włóczące się po tej stronie murów zwłoki. Przez jakiś czas tylko natykała się na efekty ich "pracy" - porozwalane szczątki ożywieńców, z których spora część nosiła ślady Skiratowego toporzyska, a inne wyglądały jakby przeszedł po nich górski wicher. Za którymś załomem w końcu usłyszała bojowy okrzyk Kamiennych Żmij; niechybny znak, że jej cel jest już blisko. Trudno zresztą było go nie usłyszeć - Jaller darł się tak, że ptaki zrywały się w powietrze, a spłoszone psy uciekały z podkulonymi ogonami, lękając się tej eksplozji dźwięku. Karczmarz ewidentnie odmłodniał na tą bitwę i Kostrzewa pomyślała z przekąsem, że tyle lat małżeństwa i wychowania dziecka daje człowiekowi dość gniewu i frustracji, by wprost roznosić na strzępy wrogów.

Do groźnych pohukiwań dołączył brzęk oręża i klekot kości; druidka skręciła w ostatnią uliczkę, u wylotu której widziała już walczących towarzyszy, kiedy nagle z cienia i wilgoci sięgnęły ku niej trupie ręce. Uchyliła się w ostatniej chwili; przeoczony najwidoczniej przez obrońców zombie warknął krótko i odkleił się od ściany, machając zgniłymi łapami, od których odpadały płaty cuchnącej tkanki. Szara skóra umarlaka była wilgotna i opuchnięta, a resztki ubrania niemal kapały śluzem i brudną wodą. Kostrzewa zaklęła pod nosem: w wąskiej uliczce nie miała jak wyminąć trupa, a nadrabianie drogi wokół mogło spowodować, że gnająca naprzód grupa ochotników znów zniknie jej z oczu.

Wredota jednak zdecydowała za nią; ochryple kracząc, czarna strzała runęła z góry na topielca, szarpiąc szponami jego czaszkę i zdzierając skalp wraz z resztkami włosów, a potem szybkim łukiem unosząc gdzieś swoją "zdobycz". Zombiak zamachał za nią bezskutecznie łapami, dając druidce akurat tyle czasu, ile potrzebowała, by wyszeptać:

- Ojcze Dębie! Niech twa kość będzie mi orężem! Użycz mi swojej siły!

I po tych słowach prosty kij, którym podpierała się orczyca napęczniał, jakby w martwym drewnie na nowo zaczęły krążyć życiodajne soki. W kilku miejscach z laski strzeliły nawet drobne, zielone pędy. Nieumarły jednak w porę zwrócił uwagę na nowe niebezpieczeństwo i przestał interesować się naigrywającym się z niego ptaszydłem; obleśnie zimne łapy wystrzeliły naprzód, trafiając Kostrzewę w brzuch, aż stanęły jej świeczki w oczach, a z płuc uciekło powietrze. Przez mgłę, która nagle spowiła jej umysł, kobieta życzyła sobie, żeby usłyszany przed chwilą trzask to był rwący się materiał ubrania, a nie odgłos jej pękających żeber...

Walnęła niemal na oślep, bijąc kijem przed siebie, byle trafić przeciwnika i na chwilę go odgonić. Z mściwą satysfakcją odnotowała zadowalający odgłos dartej tkanki i chlupot wylewających się na ziemię wnętrzności. Smród zgnilizny ją niestety niepodziewanie oszołomił; gdzieś z boku wydarła się Wredota, obwieszczając swoje niezadowolenie z chybionego ataku.

Trup odwinął się nagle jak sprężyna; widać rychły kres jego nie-życia wyzwolił w przeżartym robakami mózgu ostatnie pokłady energii. Cios trafił dokładnie tam, gdzie poprzedni: Kostrzewa nie osunęła się całkiem na kolana tylko dzięki podporze z kostura, ale i tak zwinęła się przed zombim w pół, ostatkiem sił broniąc się przed utratą przytomności. Teraz na pewno było to połamane żebro...albo i kilka, których odłamki paskudnie wbiły się w miękkie organy; kobieta kaszlnęła krwią.

Nie myślała już o walce; teraz jej otumaniony bólem umysł uczepił się kurczowo jednej myśli: małej fiolki z zaklętym w niej lekarstwem, która bezpiecznie spoczywała w jednej z zawieszonych u pasa druidki sakiewek. Sztywniejącymi z zimna palcami szukała zbawczego kordiału, tępym wzrokiem wpatrując się w zbliżające się ku jej twarzy pazury nieumarłego, niezdolna zrobić cokolwiek, by się obronić.

Dłoń Kostrzewy namacała w końcu zbawczy, szklany i pękaty kształt; pod jej kciukiem strzelił korek... lecz było już za późno - rozpędzona ręka zombiaka zatoczyła niski łuk, nadlatując z siłą zdolną rozbić nawet twardą, orczą czaszkę...

...kiedy nagle trup z ohydnym mlaśnięciem upadł na bruk, do reszty wylewając z siebie zgniłe flaki i buchając smrodem rozkładu. Odcięta równym ciosem głowa zmarłego potoczyła się po bruku, aż w końcu stuknęła o krawężnik rynsztoka i znieruchomiała; Wredota dopadła ją chwilę później i tryumfalnym okrzykiem zaczęła wydziobywać oko upartego nieboszczyka.

Kiedy uzdrawiająca moc płynu rozlała się po ciele Kostrzewy i druidka przejrzała na oczy po tym, jak ustąpiły mroczki i zawrót głowy, dojrzała, że nad - w końcu naprawdę martwymi - zwłokami stoi nie kto inny, jak sam Jaller Skirata, opierając się na stylisku topora i szczerząc do Kostrzewy zęby spod rozmazanego klanowego malunku, który od bojowego potu rozpuścił się w bezkształtną strugę. Beznogi wojownik dotknął wzoru na swojej twarzy i umazanymi na szaro palcami wskazał na tak samo pomalowaną twarz kobiety.

- Klan...powinien trzymać się...razem - powiedział i stęknął, zaciskając zęby. Kostrzewa oparła się na kiju, który wrócił do swoich normalnych rozmiarów i sycząc z bólu, dotknęła opuchniętego boku; magia zwarta w miksturze co prawda połatała połamane kości i przebitą otrzewną, ale krwawy burdel w środku pozostał. Skupiając wolę, druidka wykrzesała z siebie jeszcze trochę mocy i przesunęła palcami po zaleczonej ranie: opuchlizna zmniejszyła się do rozmiarów rozległego, fioletowo - zielonego siniaka, który co prawda nadal paskudnie bolał, ale nie utrudniał ruchów i pozwalał w miarę sprawnie działać. Dopiero wtedy skierowała wzrok na swojego wybawcę. Za jego plecami zbierali się ochotnicy; widać zaciekły oddzialik wymiótł wszystkie nieżywe tałatajstwo w mieście i nie pozostało im wiele do roboty. Zombiak Kostrzewy musiał być ostatnim...

Zmierzyła Jallera krzywym spojrzeniem i fuknęła:

- Poradziłabym sobie...taki stary, a... - i nie dokończyła, przesuwając wzrokiem po sylwetce barbarzyńcy; spod jego ciasno zapiętego na brzuchu skórzanego kaftana kapała - a właściwie leciała wartkim strumieniem - jasna krew. Dziw, że stary w ogóle stał jeszcze na nogach. Kostrzewa w zdumieniu wytrzeszczyła oczy i w kilku krokach znalazła się przy boku wojownika, podając mu swoje ramię.

- Idziemy cię opatrzyć! I to bez gadania! - zarządziła - A jak będziesz się upierał, że nic ci nie jest, odgryzę ci to cholerne ucho! - warknęła jeszcze dla pewności że uparty mężczyzna jej posłucha...
 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!

Ostatnio edytowane przez Autumm : 01-06-2014 o 23:15.
Autumm jest offline  
Stary 01-06-2014, 23:13   #19
 
TomaszJ's Avatar
 
Reputacja: 1 TomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputację
Post wspólny: Autumn, Sayane (MG) i Tomaszj

STRAŻNICA - TYMCZASOWY LAZARET, Dzień Zaćmienia

Strażnica przy murze była ciemna, śmierdząca i zbyt mała jak na ilość rannych, którą tu na szybko znoszono. Leżący na ostatniej z wolnych prycz Shando przyglądał się w świetle oliwnych lamp kładzionym na podłodze wojownikom i wojowniczkom. Obrońcy nie mogli liczyć na magiczne uzdrowienie, lecz sporo dzielnych mieszczan przybyło pod mur do pomocy i teraz mniej lub bardziej sprawnie opatrywali rannych.

- Mówiłem Ci głazem rzucaj, a ty tylko łuk i łuk, durny gówniarz - zachrypnięty głos rannego żołnierza obudził Shando Wishmakera z otępienia.
- Odstrzeliłbym mu czerep! - odparł na to młody, jeszcze nie do końca zmieniony w męski głos - W kręgosłup pod czaszką celowałem, tylko mi w drogę weszedłeś!


Czarodziej rozpoznał głosy dwójki ochotników, którzy na murze stali obok niego. Stary Jaracz i Nakiel Młodszy. Dziwnie niedobrana para: karczmarz zbankrutowany po pożarze swojego przybytku i najemnik od siedmiu boleści oraz czwarty syn Nakiela Starszego, jednego z ybnijskich kupców. Mądrala z łukiem i mieczem chcący zażyć męskiej przygody. Zgłosili się do obrony wraz z Shando.

SŁÓW KILKA O BLACKWOODZIE Z CZARNEGO LASU

Między dwoma ochotnikami zapadła cisza, zmącana tylko pojękiwaniem rannych. W końcu Jaracz znów się odezwał

- Mówię ci, to wszystko wina tego Blackwooda.
- Tego co ukrywa się w Czarnym Lesie?
- A znasz jakiegoś innego? Ociec mi jeszcze gadał, że kiedyś jak w mieście mieszkał, to jakieś cuda z trupami wyczyniał.
- I on zaćmienie zrobił, myślisz?
- A kto go tam wie…


Shando słuchał, początkowo przez mgłę, potem coraz bardziej przytomnie. Surowe szkolenie w klasztorze, potem koncentracja wymagana do rzucania czarów... wszystko to sprawiło, że czarodziej umiał szybko otrzeźwieć, gdy było trzeba.
- Kto to ten Blackwood? - spytał Wishmaker rozmawiających - chcę wiedzieć, kto mnie tak urządził.
- Magus. Mieszka w Czarnym Lesie, tak powiadają - stęknął weteran, obracając się z trudem w stronę Shando. - Ale to mi jeszcze ociec mowił, więc musi być już strasznie stary.
- Ale do tego lasu nikt nie chadza, przecież tam straszy i w ogóle - szepnął z nabożnym lękiem młody.
- Jak człowiek to pewnie umarł. To nie on - Shando machnąłby ręką, gdyby chciało mu się marnować siły.
- On nie on, a w lesie straszy, to każdy wie. Nawet ci światłonośni z Oestergaard się tam nie zapuszczają, chyba że ich na przednówku głód przyciśnie.
- Przecież jak nekro…

AUUUUUAAA!!
- wrzasnął Nakiel.

- Nie mecz jak koza, zachciało się bohaterowania to cierp - korpulentna mieszczka właśnie zabrała się za porządne opatrywanie skręconej podczas upadku ze schodów nogi, a chłopak potulnie zagryzł zęby.
- Jak nekromata to może przecież żyć - wyjęczał w końcu, gdy kobieta odeszła do innych rannych.

- Mój mistrz mówił mi o takich przypadkach, ale był nieco sceptyczny. - na te słowa czarodzieja Nakiel pokiwał głową, Jaracz pokręcił. - To chyba coś grubszego niż jeden nekromanta - dodał Shando i opuścił głowę na posłanie pod kategorycznym nakazem mieszczki, która chciała położyć mu na głowę chłodzący kompres.
- Taaaak? - Nakiel zbladł jeszcze bardziej, o ile było to w ogóle możliwe.

WEJŚCIE WIEDŹMY


- Dowiemy się więcej za jakiś czas, po całym zamieszaniu.
- O ile dożyjemy
- burknął stary.

- Dożyjecie. Od zasranych ze strachu gaci się nie umiera - mruknął jakiś gardłowy, schrypnięty głos. Powiało wilgotną ziemię i igliwiem, a z cienia wynurzyła się zakutana w szmaty kobieta o wyraźnie orczych rysach. Trzymała zwitek pokrwawionych bandaży i wycierała nim zabrudzone palce. Po chwili zanurzyła dłoń w sakiewce i natarła czymś ręce; w powietrzu rozszedł się ostry zapach ziół.

- Zaćmienia nie widzieli - ni to stwierdziła, ni to spytała - Przeca to normalne; księżyc na słonko wchodzi, jak facet na babę. Jakby czego było się lękać… - prychnęła - A głupot nie ględzić o tym, czego żeście nie widzieli - ofuknęła młodego “bohatera” - boć tylko innych straszycie jak baba na targu, co szczura uwidziała, a zaraz krzyknie, że jagular albo insza cholera po mieście łazi… - A temu co? W wapno wpadł? - spytała nagle zaciekawiona.

Skierowała wzrok na Shando i grzebiąc w sakwie, podeszła bliżej pryczy. W cieniu błysnęła biel ślepego oka i żółty, koci odblask drugiego

- Bliskie spotkanie z małoletnią upiorzycą, jeżeliś ciekawa. - Mina obco wyglądającego mężczyzny wskazywała że wolałby o tym zapomnieć, lub przynajmniej wyjść i się odgryźć. Ale nic więcej nie powiedział, leżał tylko z chłodnym kompresem na czole.

- Trza było w chałupie pod kocem zostać, a nie bohatyra zgrywać - palce kobiety nacisnęły - wcale nie delikatnie - pierś maga w kilku miejscach, a potem powędrowały w kierunku skroni. Nie dało się nie zauważyć, że jej paznokcie są dalekie od lekarskiej czystości. Orczyca pochyliła się jeszcze nad mężczyzną i pociągnęła kilka razy nosem; po tych niezwykle skomplikowanych zabiegach wyprostowała się i bez słowa zaczęła układać na beczce, która robiła tu za stolik, jakieś roślinne i zwierzęce szczątki.


- A ten skąd? - rzuciła, paluchami ugniatając składniki na lepką masę - Przybłęda jakiś? Nie widziałam go w mieście, a taką gębę trudno przeoczyć…

- Shando Wishmaker, czarodziej z Calimshanu. Jesteś uzdrowicielką czy tylko przyszłaś tu kpić i rzucać tym gównem? - Jak na harde słowa, głos czarodzieja był słaby i widać że najchętniej odpłynąłby w sen i tylko chęć wyjścia na zewnątrz i ubicia jakiegoś trupa trzyma go przy przytomności.

Gdyby Shando nie zacietrzewiał się tak w odszekiwaniu na zaczepki zielonoskórej kobiety, zauważyłby zapewne, że jego dwóch towarzyszy niedoli zamilkło coś i z lekkim przerażeniem przypatruje się całej sytuacji. Z przerażeniem i fascynacją, podobną do tej, z jaką ludzie oglądają kogoś, kto drażni się ze wściekłym psem: zabawa przednia, póki nie mnie może bydlę ugryźć.

Orczyca zignorowała pytanie maga, spojrzała tylko przeciągle na chorego, mruknęła i podniosła palce nad kubek; z jej dłoni zaczęła nagle spływać woda, kapiąc równym strumieniem do pojemnika.

Jaracz odkaszlnął i nieco przepraszającym tonem wyjaśnił:
- E...e..tego. To miejscowa wiedźma jest…znaczy druidka. Druidka! - dodał szybko, kiedy spoczęło na nim spojrzenie żółtego oka - Leczyć umie...jak zeszłej jesieni parchy wykurowała jałówce Józwy, to tera to jest najpiękniejsza krowa w stadzie! - zapewnił podjerzanie gorliwie, zachwalając medyczne umiejętności kobiety. Przynajmniej póki ta na niego patrzyła; gdy druidka odwróciła wzrok, wracając do przygotowania lekarstwa, szybko zrobił gest odganiający złe i po nos nakrył się kocem.

Orczyca zgarnęła wszystko ze stolika i podeszła do łóżka maga. W miseczce lśniła jakaś zielonkawa masa i kilka brązowych kuleczek. Kobieta wybrała dwie i podała je na otwartej dłoni mężczyźnie, podsuwając jednocześnie kubek z wodą.
- Weźmie i popije - zakomenderowała - Tylko bez rzygania!

Zapach medykamentów momentalnie otrzeźwił czarodzieja. Czuł go już wcześniej, gdy ta dzika baba przyrządzała swoje driakwie, jednak teraz, podstawione pod nos odsłoniły pełną gamę niezapomnianej mieszaniny zapachów. Nie aby to Shando zdziwiło. Najwyraźniej nieważna jest kraina, wszędzie zasada jest ta sama - im lekarstwo lepsze, tym gorzej pachnie i smakuje, a to zapowiadało przynajmniej moc medykamentu na czarną plagę.
Starcie ze zjawą wymagało nieco mniej odwagi, pomyślał calimshanin, ale nie będę tu siedział i gapił się w te dwa nieapetyczne cosie wiecznie.
Łyknął.
Zaledwie chwilę kulki były w ustach, a smak i zapach zdominował wszystko, wydawało się że czuje go w nosie, ustach, a nawet i gdzieś z tyłu... zapicie wodą niewiele pomogło, tyle że cofnęło wymioty. Odetchnął głęboko, wziął kolejny łyk i przepłukał nim usta.
- Dziękuję. I oby pomogło. Co tam było, do stu ifiritów?

Druidka spojrzała ciężko na Wishmakera, a jej usta wykrzywił wredny grymas.
- Mniej wiesz, lepiej śpisz - wyszczerzyła pożółkłe, sterczące zęby i nabrała na dwa palce mazi z miseczki. Z namaszczeniem wysmarowała skronie i czoło maga, przygryzając z uwagą język i mamrocząc coś pod nosem. Maź, początkowo chłodna i lepka, miała rozgrzewający efekt i pachniała przyjemnie orzeźwiająco, rozwiewając nieco mgłę z umysłu mężczyzny. Orczyca wyprostowała się i oceniała chwilę swoje dzieło; potem pokiwała kilka razy głową, jakby zadowolona z efektu i powiedziała:
- Niech leży i się nie rusza, najlepiej kilka dni. A na siwiznę najlepszy wywar z czarnoziela - dodała z czymś w rodzaju krzywego uśmiechu - Sama używam… - dodała i zabrała się za pakowanie manatków.

ROZMOWA SŁOŃCEM PRZERWANA

Składając swoje przybory i komponenty do kupy, rzuciła jeszcze pod nosem z pewnym zainteresowaniem:
- Magus...magus od dźwigania książek ma takie mięsko? Czy od biegania po schodach wieży?

- Walczyłem w czterech bitwach i dużej ilości potyczek, kobieto. Mój mistrz był czarodziejem bitewnym i po bitewnemu mnie szkolił.

- I jak wyszkolił, to widać - prychnęła druidka, chwytając oparty o ścianę sękaty kostur - Lepiej głowa by ruszył i powiedział, co tam w mundrych księgach stoi o takich cudach - wskazała za okno - A nie potem kłopoty robił…

Shando wyglądał jakby zaraz miał udusić uzdrowicielkę. Ale opamiętał się.
- Mistrz Saladin wyszkolił mnie dobrze. To ja popełniłem błąd niedocenienia przeciwnika. Nie zamierzam więcej go powtórzyć. A jeżeli chcesz mądrości, to nie do mnie. Ja jestem magiem od krwawej, brudnej roboty.

Orczyca uniosła ciemne brwi w niemym wyrazie, który równie dobrze mógł być oznaką zaciekawienia, jak też pewnego rodzaju aprobaty. Zatrzymała się i postąpiła kilka kroków na powrót w kierunku łóżka Shando, jakby zamierzała kontynuować tą dziwną rozmowę. Nim jednak otworzyła usta, świetnie zapowiadającą się kłótnię - ku rozczarowaniu dwóch obserwujacych tą sprzeczkę widzów (w postaciach Jaracza i Nakiela) - przerwały wiwaty dochodzące z zewnątrz i blask sączący się ze świetlików...

 
__________________
Bez podpisu.

Ostatnio edytowane przez TomaszJ : 01-06-2014 o 23:14. Powód: Tym razem bez portrecików, MG nie lubi :)
TomaszJ jest offline  
Stary 02-06-2014, 05:12   #20
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Wiele było legend, stworzonych tylko po to, by wytłumaczyć zachodzący właśnie w Ybn Corbeth fenomen. Mówiono więc o wilkach, które połykały słońce; mówiono o istotach, które próbowały je skraść; personifikowano również słońce i księżyc jako rywali bądź kochanków - w pierwszym przypadku zaćmienia były spowodowane ich walką, w drugim natomiast pełnym pasji i namiętności spotkaniem. Druidzi, astrolodzy i inni uczeni świata z kolei określali zaćmienie naturalnym zdarzeniem, wspierając swoje teorie masą niezrozumiałych dla większości dowodów.

Dla Jehana zaćmienie było atrakcją. Niecodzienną, fascynującą i posyłającą dreszcze wzdłuż kręgosłupa atrakcją. Przysłaniając oczy dłonią, wpatrywał się z rozwartą gębą w znikające stopniowo słońce. Przez chwilę zapomniał o całym bożym świecie i myśli wypełniała jedynie czarna tarcza zasłaniająca złocisty dysk. Jehan w swym transie nie słyszał krzyków, rozkazów i wznoszonych modłów. Dopiero colbertowy kuksaniec przywrócił go do rzeczywistości.

Rzeczywistości, która prędko nabierała dosyć ponurych barw.




Wedle przepowiedni umarli wstali z grobów. Na Ybn Corbeth szła cała armia zmartwychwstańców i co niektórzy obrońcy na murach zaczęli panikować wbrew zdrowemu rozsądkowi - mury w końcu właśnie budowano po to, by wytrzymywały oblężenia. Jehan, mimo że wyraźnie bledszy, trzymał się tego stwierdzenia i zerkał co i rusz zza krenelażu na ybnijskie pole. Zmarli w obrębie murów, huk z północy, słup dymu, dzieci za murem - chaos w parę chwil osiągnął apogeum. Kiedy brama zatrzasnęła się za ochotnikami i zmarli rzucili się w ich stronę, Jehan wychylił się zza swej osłony i uniósł kuszę.

Bełt świsnął w powietrzu, kończąc lot w całkiem nadgniłych już zwłokach. Drugi dołączył do niego w chwilę później, ale na truposzu nie wywarło to żadnego wrażenia. Jon, który strzelał ze swojego długiego łuku, nie miał lepszych rezultatów. Strzały co prawda wywoływały nieco więcej wrażenia (dzięki jonowym mięśniom), ale powaleni impetem uderzenia zmartwychwstańcy zaraz się podnosili i kontynuowali marsz. Jehan skulił się i zasłonił odruchowo, kiedy pocisk jednego ze szkieletów przeorał blankę, zasypując go kamiennymi odpryskami. Jon zaśmiał się ponuro.

- To zupełnie bez sensu - poskarżył się, nie sięgając nawet po kolejną strzałę. - Tak im nic nie zrobimy, marnujemy tylko strzały.

- Masz lepszy pomysł? - zapytał Jehan, przypatrując się nieumarłemu strzelcowi, któremu cięciwa strzeliła pod palcami, a strzała nie uleciała chociażby metra. Komiczny widok.

- Tak. Sprawdźmy, co z Debrą - odparł Jon. - Ten wybuch mi się nie podobał.

Jehan westchnął cicho. To było do przewidzenia, że Colbert raczej prędzej niż później będzie chciał się upewnić, że jego córce nic nie jest. No, ale ciężko było się z nim nie zgodzić. Miał rację co do tego, że wiele nie wskórają swoimi działaniami i marnotrawią jedynie pociski. Lachance westchnął po raz kolejny i skinął Colbertowi na znak, że się zgadza. Jon obrócił się na pięcie i rozejrzał po okolicy, wskazując w końcu jedną z okolicznych alejek.




To było dziwne przeżycie. Jehan nie raz i nie dwa biegał wąskimi, bocznymi alejkami, ale jeszcze nigdy jego zmartwieniem podczas tych biegów nie byli nieumarli. Zazwyczaj musiał uważać na straż lub bandytów. "W sumie," stwierdził Amnijczyk po chwili kluczenia zaułkami, "wielkiej różnicy nie widzę." Kiedy znaleźli się niedaleko świątyni, u wylotu zaułka, tuż przed ich nosami, przebiegł jeden z patroli i ich uszu dobiegły pokrzykiwania. Jon zaklął pod nosem i odwrócił się, skręcając w minięty przed chwilą zaułek.

Alejka doprowadziła ich pod świątynny mur, na lewo od bramy prowadzącej do przybytku. Tam właśnie kotłowali się Corbnijczycy, próbując uciec przed zmartwychwstańcami na ulicy. Paru wojowników odciągało niebezpieczeństwo z dala od nich, ale sądząc po odgłosach i za murem nie narzekano na wrażenia. Jehan, długo się nie zastanawiając, wskoczył na mur bez większych problemów. Uprzejmym skinieniem głowy powitał niziołczą rodzinę, z którą stanął oko w oko po dostaniu się na górę, ale zaraz odwrócił się w stronę zamieszania.

Jon dołączył do niego w chwilę później, wspinaczka poszła mu zdecydowanie toporniej. Duet omiótł tłum spojrzeniem, ale nim zdołali odnaleźć znajomą rudą czuprynę, ich uwagę (podobnie jak wszystkich innych) ściągnęła na siebie Arla Hightower. Jaśniejąca jak latarnia podczas sztormu dziewczyna przepędziła szkielety zaledwie paroma słowami i to robiło wrażenie. Jehan, nieco absurdalnie biorąc pod uwagę sytuację, zauważył że dziewczyna jest równie atrakcyjna co jej starszy kuzyn (aczkolwiek ten zbroję wypełniał zdecydowanie lepiej).

- Debra! - krzyknął tuż przy jehanowym uchu Jon, gramoląc się z muru.

Dziewczyna uśmiechnęła się, słysząc znajomy głos i ruszyła ojcu na spotkanie. Colbert dopadł córki zdecydowanie za szybko i dopiero po chwili Jehan zauważył, że ta trzyma się za ramię. Dłoń barwiła czerwień krwi i Amnijczyk zaklął pod nosem, zeskakując z muru. Przeciskając się przez tłum, spojrzał ku górze.

Zdawało mu się, że zaczyna się rozjaśniać.
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 02-06-2014 o 08:32.
Aro jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:43.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172