Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-05-2014, 02:22   #83
Dziadek Zielarz
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Nadeszli nocą. King spał niespokojnie od kilku niepełnych godzin po skończonej warcie. Przewracał się z boku na bok, wiercąc niespokojnie w śpiworze. Ze swojego snu zapamiętał tylko kilka pokręconych obrazów, kiedy nagle poderwał go ryk karabinu. Gdzieś za ścianą kule dziurawiły mury przy akompaniamencie przytłumionych przekleństw Randalla. Zewsząd rozległ się nagły odgłos wielu kroków, ktoś krzyczał. Rozespany umysł wypluł z siebie jedną, pierwotną myśl: Atakują! Spec jak we śnie przetoczył się na brzuch, złapał hełm i wciągnął go na głowę. Omiótł niewidzącym spojrzeniem ściany pokoju w którym spał zatrzymując się na parze butów. Z bosymi nogami daleko nie zajdzie. Umysł wybudzał się w huku pocisków, gorączkowo podając informację co mają robić ręce. Kiedy kończył wiązać sznurówki i złapał za klamkę, budynkiem wstrząsnęła eksplozja, która obaliła go na kolana.

Stare drzwi trzasnęły kiedy od drugiej strony rąbnął w nie grab odłamków. Clyde wychylił się nieco, oceniając sytuację. Korytarz wypełniała gęsta chmura pyłu i kurzu. Blisko jego pozycji ktoś leżał, jęcząc z bólu. Naukowiec wciągnął na oczy gogle, zasłonił usta szalikiem, porwał swoją torbę medyczną i dopadł do rannego. To był Cygan. Chłopak wciąż mamrotał, pytał czy umiera, jednostajnie, niby jakąś modlitwę. Jego stan był fatalny. Pocięte ciało, twarz pełna ostrych szrapnęli, otwarta tętnica szyjna… King ucisnął tętnicę jedną ręką, a drugą zaczął szukać stazy. Pył osiadał na krwi zmieniając wszystko w gęstą breję…

I tak mu już nie pomożesz! Bierz karabin! – Rozkaz Fraya opartego plecami o ścianę. Weteran sam był ranny po wybuchu, ale najwyraźniej główna fala uderzeniowa jakoś go ominęła. Żołnierz wyglądał na podekscytowanego, jakby długo czekał na porządny skok adrenaliny związany z walką. W biegu postukał się w radio wymieniając kanał do komunikacji, po czym ładując magazynek znikł na schodach.

Odprowadzając go wzrokiem King wyłowił z rozświetlanej błyskami karabinów ciemności kolejną sylwetkę. Jeff. Chłopak leżał nieprzytomny, ale wokół nie dostrzegał śladów krwi, do tego wydawało mu się, że młody Morgan oddycha. Teraz nie było czasu na dogłębniejsze analizy, ktoś ostrzeliwał ich pozycję z jakiegoś ciężkiego kalibru. Czyżby mutanci? Czy to możliwe, żeby zemsta mieszkańców Paleniska dopadła ich tak szybko?

W głowie wciąż pobrzmiewał wesoły ton Fraya.
I tak mu już nie pomożesz.
Rannych się nie zostawia.
Ale on nie jest tylko ranny. On jest martwy, wiesz o tym. Jak Bisley.
Spec zacisnął szczękę, szepnął krótkie: - Wrócę po Ciebie. – po czym złapał sztucer Cygana, garść pocisków i ruszył do okna. Automatycznie, machinalnie, bez zastanowienia i refleksji, czy w ogóle będzie strzelał. Przemknął wśród resztek strzaskanego okna do wyrwy w murze i przypadł do ziemi z karabinem w rękach. Twarz owiało mu zimne powietrze rozpędzając duszny pył. Ciemności na zewnątrz rozbłyskały dziesiątkami drobnych refleksów zostawianych przez furkoczące w świetle latarek pociski. Kule trzaskały wokół rozbijając grube mury. Dopiero po chwili do świadomości Clyde’a dotarło, że Ci którzy strzelają to wcale nie mutanci.

Maszyny.

Blady strach padł na naukowca. Dotąd tylko słyszał o tworach Molocha, jakieś knajpiane opowieści od pomylonych żołnierzy i innych niespokojnych duchów. O wielkim komputerze sterującym armią robotów, zsyłającym bomby, porywającym ludzi. Dotąd bagatelizował temat, z bezpiecznej odległości. Teraz cała niepoważna otoczka wokół inteligentnych maszyn runęła pozostawiając po sobie uczucie absolutnego zdezorientowania. I wielkie, stalowe monstra bezlitośnie prujące w ich pozycje.

Clyde gapił się w nadjeżdżającego robota, wsłuchany w terkot karabinu maszynowego z sąsiedniego pokoju, zasypującego żelazne twory gradem kul. Z odrętwienia wyrwał go okrzyk Roadblocka: Ładuj! zupełnie nie skierowany do niego. Jak na komendę przypomniał sobie urywki ze swojego szkolenia strzeleckiego. Odryglować. Wprowadzić nabój do komory. Zaryglować. Wykonał. Uniósł lunetę do oka mierząc w.. to coś. Wydech, ściągnąć spust. Mocny kaliber wstrząsnął ramieniem, a pocisk poszybował przed siebie. King nie był pewien, czy trafił, bo już po chwili ścianę za którą się chował przecięła seria. Ołów kruszył cegły, rozrywał tynk, świstał nad głową. Wtem rozległ się okrzyk:

- Padnij!

Blask odrzutu z pędzącej rakiety oślepił ich na moment. Potem świat wokół eksplodował. Pierwszy był huk, jakby ktoś w jednej chwili odpiął słuchawki. Jedynym świadectwem hałasu była nagła cisza i pieczenie w uszach. Potem fala uderzeniowa szarpnęła ciałem jak szmacianą lalką, na końcu nadeszła fala ciepła parząca twarz i ręce. Eksplozja rwała ściany, z góry kaskadami sypały się resztki cegieł, pyłu i gruzu. Lawina odłamków spadała na niego niczym gorący ołowiany deszcz. Kolejna seria cięła powietrze nad głową Clyde’a, ale teraz jej dźwięk był zredukowany do odgłosu jaki wydawałby z siebie rój wściekłych owadów. Jakieś trzaski i piski.

- Ja pierdolę! Ja pierdolę! – Własny głos dobiegał jakby z oddali.

A jednak był przytomny. Nie zwinął się w kulkę ze strachu. Miał siłę i determinację krzyczeć swoje przekleństwa i ściskać ten cholerny karabin.

Dzwoneczki.

W uszach rósł nieprzyjemny szum, aż do poziomu ogłuszającego huku. Spocona twarz lepiła się od kurzu. Jeszcze przed chwilą śpiący umysł był bombardowany nawałnicą bodźców. Naukowcowi kręciło się w głowie, mdliło go od hałasu i dusznego pyłu. Całe ciało było potłuczone od spadających cegieł, ale nie widział krwi. Jakimś cudem wyszedł z tego bez szwanku. Słaniając się czołgał się do wnętrza budynku. Wyłowił w pyłe obły kształt, potem kolejny i kolejny. O nie…


- Miny! Na piętrze!

Całe przejście usłane było metalowymi fragmentami rakiety, które mogły w każdej chwili eksplodować. Clyde pełzł między nimi oszołomiony i zdezorientowany. W końcu po mozolnej wędrówce, która trwała chyba całą noc, doktor dotarł do schodów. Oparł głowę o zimną podłogę, po czym przetarł gwałtownie twarz i rozejrzał się wokół. Cygan milczał. Klatka piersiowa unosiła mu się miarowo, a bura krew rozlewała się szeroką plamą. Sąsiedni pokój prawie nie istniał, spustoszony przez rakietę. Wybuch obalił ścianę i wyrwał wielki kawał podłogi. Gdzieś tam byli Maria i Roadblock. Spec wolał nie myśleć co się z nimi stało.

Ze schodów na poddasze zbiegł Lynx. Na jego twarzy oprócz żołnierskiej determinacji był wymalowany strach. King bez słowa wskazał mu pokój ze zniszczonym stanowiskiem karabinu. Snajper bez zastanowienia rzucił się między minami by ratować dziewczynę. Clyde półprzytomnie zebrał się z podłogi. Nie myślał co robi. Złapał Jeffa i odciągnął go gdzieś na bok, na osłoniętą klatkę schodową. Z dołu dobiegały jakieś hałasy. Radio zatrzeszczało głosem Randalla. King nadał komunikat zwrotny i oparł się o ścianę. Lynx wrócił kilka chwil później dźwigając zakrwawioną Marię. Coś mówił, ale jego słowa docierały do świadomości z opóźnieniem. Spec musiał skupić myśli.

- Połóż ją, szybko. – Odparł sięgając do plecaka po bandaże.- Co z Roadblockiem?

Snajper tylko pokręcił głową i spojrzał na ranną dziewczynę z Teksasu.

- Pomóż jej King
Po dłuższej chwili zawahania dodał: - Proszę. – po czym poprawił chwyt na karabinie i zniknął na schodach.

***

Krew, wszędzie krew. I potworne zmęczenie. Los nie obszedł się z nimi tej nocy łaskawie. Jednostajny terkot karabinów zastąpiły pojedyncze trzaski chodzących po polu bitwy, którzy dobijali maszyny. Żołnierze niszczyli maszyny, odpoczywali, albo szabrowali, jemu tradycyjnie przypadła w udziale opieka nad rannymi. Tym razem samemu, bo Maria także potrzebowała pomocy. Leżała półprzytomna z poszarpaną ręką, urwanym uchem i wieloma pomniejszymi obrażeniami całego ciała. Jeff przetrwał w zasadzie bez obrażeń - wyglądało na to, że coś potraktowało go gazem usypiającym. Chłopak powinien się wkrótce wybudzić. Za to stan Cygana wskazywał, że nie dożyje jutra. Był blady, wiotki, stracił tyle krwi, że ledwo mówił i się poruszał. Przesiąknięty krwią mundur oblepiał go ciasno odrysowując jego chude żebra. Prosił o wodę. Nawet nie płakał, nie miał już siły, tylko leżał z zamkniętymi oczami.

King przedostał się do pokoju, gdzie leżał Roadblock. Mężczyzna pół leżał, pół siedział wsparty o rozerwany plecak. Trzymał na kolanach hełm i wpatrywał się w szarzejące za oknem niebo. Kikut urwanej w kolanie nogi leżał bezwładnie, podobnie jak potrzaskane przedramię pozbawione dłoni. Okaleczone kończyny obwiązał sobie byle jak. Szmaty były ciężkie od brunatnych plam. Kiedy przywódca oddziału dostrzegł wchodzącego Clyde’a wykrzywił wargi i szepnął słabo:

- Cygareta? Gdzieś tu miałem ogień… – Roadblock sięgnął niezgrabnie do kieszeni. Paczka wypadła mu na ziemię. – Kurwa.

Spec schylił się, wyjął jedną fajkę i podał żołnierzowi. Zgrzytnął iskrownik zapalniczki. Tamten zaciągnął się siwym dymem i zakasłał, ale nie wypuścił szluga. Był blady, mimo to na ogorzałej twarzy malował się wyraz zdeterminowanego buntu, jakby nie miał zamiaru jeszcze umierać.

- Co z resztą? – rzekł Tarczownik nie odwracając głowy.

- Nie żyją. – King usiadł na ziemi przodem do rozmówcy i obrócił głowę w stronę zrujnowanego horyzontu, tam gdzie uporczywie wpatrywał się Roadblock. Że też zawsze na niego spadał obowiązek takiej rozmowy. Niektórzy ludzie po prostu mają pecha. – Cygan jeszcze się trzyma, ale mocno oberwał.

- A dziewczyna? – kolejne zaciągnięcie się papierosem. Grudka popiołu opadła na zbryzgane stygnącą juchą piętro.
- Wyjdzie z tego.
Dowódca pokiwał głową w milczeniu.

Jeszcze poprzedniego wieczoru Clyde nie odezwałby się do niego, nawet by nie spojrzał po tym czego ten człowiek dopuścił się na ocalałych z masakry. Strzały w głowę. Żadnych wyrzutów sumienia, czysta konieczność, albo my albo oni. Teraz jednak płacił za to cenę. Śmierć upomniała się o niego wcześniej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Upomniała o nich wszystkich.

Chyba się z tego nie wyliżę, co? Podaj gorzałę. - Roadblock uśmiechnął się krzywo i odwrócił głowę do Clyde’a. Odebrał butelkę i pociągnął solidny łyk krzywiąc się nieznacznie. – No, to do rzeczy. Powiadomcie Armię Enklaw, że Moloch się tu kręci. Mamy radiostację. Pewnie będą chcieli jakiś złom na dowód zanim ruszą dupska.

- Chłopaki już się o to zatroszczą… – Clyde obserwował z wysokości figurki weteranów rozmontowujących sprzęt. Jeszcze przed momentem zabójcze roboty wyglądały teraz jak niewinne zepsute zabawki. Nauczyciel wzdrygnął się na samą myśl.

- I dobrze. Jeśli dalej idziecie do Misji to najbliżej będzie wam cofnąć się na drogę przelotową i dalej na północ. Łazikiem dojedziecie w dzień, może więcej. –Tarczownik zakasłał gwałtownie zasłaniając usta ręką. Krwawa plwocina zrosiła mu dłoń. – Weźcie ze sobą młodego. To dobry dzieciak. -

- Weźmiemy. – wiedział, że nie może sam podejmować takich decyzji, ale nawet gdyby reszta grupy miała inne zdanie i tak zdecydowałby tak samo. Nawet jeśli jego kumple byli zabójcami, to oddali za nich życie. Nie można było tego tak po prostu zostawić.

- Jest jeszcze jedna rzecz. – Dowódca odpiął kaburę upiętą do paska i podał ją Kingowi. – Wiesz co masz robić.
- Nie.
- Tak. Ściągnij spust i po sprawie.
- Nie zabiję człowieka. Tak się nie robi.
- Nie pierdol, facet. – Roadblock spojrzał mu w oczy. Nie było w nich rezygnacji, ani gniewu. Raczej zmęczenie, jak po długiej wędrówce. I obietnica wyzwolenia. – Chcesz czy nie, zdechnę tutaj i Twoje zasady nic tutaj nie pomogą. Lepiej tak niż czekać aż się wykrwawię. Szybko. Uczciwie.

Uczciwie. Jak wtedy gdy strzelaliście do cywilów? Może dla nich to byłaby sprawiedliwość. King odpiął kaburę i wysunął z niej broń. Ruger zalśnił w pierwszych promieniach słońca.

- O tym mówię. – Umierający mężczyzna zamknął oczy i prawie się uśmiechnął. – Rób swoje.

Lufa dotknęła skroni.

- Bywaj

Suchy trzask zgasił blask w oczach żołnierza z Nashville. Tylko papieros tlił się jeszcze w półotwartych ustach.
 

Ostatnio edytowane przez Dziadek Zielarz : 27-05-2014 o 11:49.
Dziadek Zielarz jest offline