Nieumarli, truposze, żywi inaczej... Dla Grzmota były to przeszkody do pokonania. Całe wydarzenie, o które mieszkańcy tutaj robili tyle szumu, było przecież wyłącznie kolejnymi zawodami, z których składało się życie. Właśnie wtedy, kiedy zastanawiał się w którym kierunku ruszyć wraz ze swoim korbaczem, ktoś z murów krzyknął o dziecku za murem. To przecież była jawna próba oszustwa, chcieli po prostu wybiec na zewnątrz, tam gdzie było więcej nieumarłych. Nie mógł na to pozwolić, szybko zajął miejsce w kawalkadzie. Mimo że nie miał czterech nóg ani solidnych podków, był w stanie pędzić jak niejeden koń.
Odczekał aż brama się otworzy i ruszył wraz z całym podjazdem. Parszywa dwunastka cwałowała w jedenastu dwunastych i grzmociła butami o ziemię w jednej dwunastej. Paladyni i kapłani oczyszczali nieco drogę, odganiając nieumarłe stwory i wiodąc klin wprost ku cmentarzowi, gdzie ponoć ktoś kogoś widział.
[media]http://www.wizards.com/dnd/images/ebee20050725a_med.jpg[/media]
Po drodze mijali liczne szkielety, ludzi, orków, jakiegoś trolla, czy nawet ogra. Jednak wzrok grzmota przyciągnął szkielet niejako niedźwiedzia. Najprawdopodobniej sowoniedźwiedzia, ale jednak niedźwiedzia. Krew się w nim niemalże zagotowała, na chwilę przestał myśleć i nieco zbaczając zaszarżował na stwora. Potężny korbacz z morderczą siłą zderzył się z korpusem nieumarłego. Niestety ten nie pozostał dłużny i odwinął się na odlew szponami, zostawiając na Grzmocie cztery krwiste szramy, które jedynie o malutki włos były od tego, żeby doprowadzić do samowypatroszenia się goliata. Ten nagły wybuch bólu natychmiast otrzeźwił mieszkańca gór i sprowadził na ziemię. Musiał coś zrobić, natychmiast i to z głową, inaczej mógł stracić również ją, a nie jak do tej pory jedynie sporą dawkę juchy. Zamarkował uderzenie, ale zamiast je wyprowadzać, mocno uderzył stopą o ziemię, uwalniając magię zaklętą w butach.
Stwór niemalże się utrzymał mimo wywołanego wstrząsu, ale w ostatniej chwili padł jak podcięty. Grzmot nie miał zamiaru tracić danej mu okazji. Przygrzmocił solidnie w leżący szkielet, ten na szczęście nie dał rady schwycić ani zadrapać dalej goliata i skończył jako sterta odłamków kości, której raczej nawet magia nie byłaby w stanie przywrócić do życia. Grzmot stanął jedną nogą na spękanej czaszce i uniósł korbacz w geście zwycięstwa. Po chwili jednak dotarło do niego co się dzieje, był sam na błoniach, pośrodku grupy nieumarłych, którzy powoli przestawali panikować oddalając się od świętych słów skandowanych przez kleryków i paladynów w podjeździe. Zaś sam Var krwawił jak patroszona kozica. Przełknął ślinę, już w biegu wyciągnął fiolkę z magicznym leczniczym eliksirem i pochłonął zawartość jednym haustem. Może nie załatwiło to wszystkich problemów, ale dzięki temu stał i się nie wykrwawiał. Zrobił więc poważny użytek z tego, co mu matula natura dała i popędził niczym północny wiatr, dobiegając do koni w momencie, kiedy podjazd zwolnił dojeżdżając do muru cmentarza.
Jakiś szkielet i zombie, próbowały się dostać do domku stojącego tuż przy cmentarzu, zupełnie jakby ktoś tam był. Dzieciaka jednak nie było nigdzie widać. Martwa kobieta, próbująca wyważyć drzwi, w końcu przebiła się wraz z towarzyszącym jej szkieletem przez wątłe drewno. Nie zastanawiając się zbyt długo, dobiegł do pary i przywalił na odlew oburącz korbaczem. Kobieta była ładna, nawet mimo śmierci, była ślicznie ubrana a jej twarz poprawiona barwiczkami. Była, dopóki cios Grzmota nie wysłał jej w powietrze z przetrąconym kręgosłupem i zmiażdżonymi żebrami. Nie było jednak czasu na celebrowanie kolejnego utrupionego trupa, koło niego stanął sir Hornulf i zablokował cios szkieletu. Rycerz wyglądał strasznie, cieszył się że paladyn jest po jego stronie. Wraz z człowiekiem zwarli się z umrzykiem w boju o to, kto zazna wiecznego spokoju.