Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-05-2014, 11:01   #17
Harard
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Burrowi ta sytuacja bardzo ale to bardzo się nie podobała. Co prawda kiedy zabezpieczyli „Werbenę” z Gregiem i odprowadzili wreszcie cały babiniec do świątyni odetchnął z wyraźną ulgą. Carie, Milly, stara jędza Rozalia i dwie służki Inga i Luna maszerowały teraz nerwowo się rozglądając, Gucio zaś z krótkim mieczem za pasem ciągle był naburmuszony, że on musi iść do azylu z babami. Burro zaś po chwili ulgi martwił się dalej.
Denerwowała go piknikowa atmosfera ludzi i nieludzi zebranych na dziedzińcu i ogrodach świątyni. Ot, pulchna Euzebia, żona kupca Miltona ze Słonecznych Wzgórz wyciągała właśnie wałówkę z wielkiego wiklinowego kosza i podawała kanapkę synowi. Rozdarła się zaraz, wrzeszcząc na męża żeby przestał wreszcie chlać, bo raz po raz przechylał bukłaczek z winkiem, częstując kolegę po fachu. Jakaś parka migdaliła się w kącie, ktoś śpiewał, gwizdał. No cholera, no jarmark i jasełka, psia mać… Denerwował się dalej.

Wyszedł w końcu za bramę, by zrobić obchód. Nie dlatego że był specjalnie czujnym strażnikiem i wiedział, że tak należy, ale dlatego, że musiał się przejść by nie zacząć kląć na głos i łajać wszystkie te matoły zebrane w świątyni. Czy naprawdę nikt nie rozumiał że nadchodzi nieszczęście? Szedł przed siebie, kopnął leżący na brukowanej uliczce kamień. Obejrzał się, nie odchodził daleko. Miasto było ciche, teraz kiedy ludzie zleźli się pod skrzydła Helma, a ci bardziej bojowi szykowali się bo bitki na murach. Rozglądnął się uważnie, kiedy usłyszał hałas dochodzący z zaułka. Coś szurało chyba… Oglądnął się jeszcze raz, oblizał spierzchnięte wargi. Zupełnie wbrew sobie postąpił krok w kierunku uliczki. Słonko już doznało uszczerbku na swojej tarczy, może się już zaczęło?
Drżącą ręką wyjął kamień z woreczka przy pasie i włożył go do procy. Oglądnął się znowu, może Grega wołać? Raban wszcząć? Coś znowu zachrobotało tak jakby głośniej. Burro przystanął wytrzeszczył oczy, bo już się ciemniej zrobiło, choć dopiero kawałeczek słońca przesłoniło zaćmienie. Kolejny krok i otarł dłonią spocone czoło. Co ja robię najlepszego…
Nagle drewniana skrzynka przewróciła się, jakieś gliniane skorupy leżące na niej i barachło spadło i narobiło rumoru, a z zaułka wprost na Burra wyskoczył… czarny kocur. Niziołek wrzasnął urwanie w przerażeniu , cofnął się trzy kroki, potknął o własne nogi i rymnął na tyłek.
Zerwał się zaraz czerwony na twarzy:
- A żeby ci mysza w gardle stanęła, łachudro! – rozdarł się wygrażając kułakiem w ślad za czarną błyskawicą śmigającą uliczką. – Żeby ci ogon wyłysiał, sierściuchu ty…

Przerwał, bo zdał sobie sprawę że wszedł w manierę teściowej wygrażającej dziś rano Guciowi… Co za paskudny dzień, wykończę się przez to wszystko. I jeszcze dam dłowę, że porządnego obiadu nie będzie kiedy zjeść… Serce powoli zwalniało wybijanie tempa na rekord świata, kiedy pośpiesznie wracał do świątyni. Przeszedł przez bramę akurat kiedy już ponad pół tarczy już było połknięte. Greg podszedł do niego i warknął:
- Gdzieżeś łaził?
- A nic, na… ten tego… patrolu byłem. Carie w środku?- zmienił szybko temat, bo widział że eksstrażnikowi pilno stanąć w końcu na murach razem ze znajomkami.
- No. Cała twoja kurduplasta czereda już bezpieczna. A nam pora…

Nagle rozpętało się piekło na ziemi. Wrota świątyni rozwarły się uderzając z hukiem o ościeżnice i wypadł z nich dziki tłum. Teraz już nie było pikniku, a czysty chaos i panika. Ludzie krzyczeli, biegli byle szybciej, potrącając się i przewracając. Kucharz wypruł od razu przed siebie szukając Carie i reszty, Greg klął gdzieś za jego plecami. Ludzka ciżba zdążyła go porządnie potarmosić, bo tylko on jeden stawał okoniem na ich drodze, ale w końcu zobaczył żonę, niosącą Milly na rękach, która jako chyba jedna z ostatnich uciekała ze świątyni. Przypadł do niej, odnajdując resztę rodzinki wzrokiem, nawet nie zdążył zadać gorączkowych pytań, kiedy zza wrót wypadł Siemion wrzeszcząc i niosąc jakieś żelastwo.

A za nim wyszły… truposze. Przerażające kościotrupy obleczone w blachy pancerzy, z bronią w kościstych łapach. Burro poderwał się i niemal pchnął Carie z małą w kierunku bramy. Tyle że na ulicach też musieli być już nieumarli, bo mieszkańcy Ybn Corbeth potracili głowy, kotłowali się biegali chaotycznie - jedni próbując uciec z dziedzińca świątyni przez wąską bramę, inni pchając się z powrotem do środka. Burro rozglądnął się gorączkowo:
- Przez mur! Wszyscy przez mur! Gucio, pomóż mamie!- sam zaś przecisnął się w pobliże Grega, przecież muszą coś zrobić, no. Kupić czasu czy coś! Inaczej będzie bieda.

Widział jak Siemion na kolanach usiłuje oddalić się w kąt dziedzińca uciekając przez idącymi w jego kierunku szkieletami w błyszczących zbrojach. Niziołek nie zastanawiając skąd się biorą u niego takie pokłady odwagi pognał za Gregiem, który już dopadł pijaka, łajzy i najwidoczniej złodzieja, i wydarł mu z rąk miecz.
- Oddaj go im! - wrzasnął kucharz, bo może trupy zdenerwowały się na Siemiona i wylazły odzyskać swoją własność, ale wykidajło zarechotał tylko w odpowiedzi.
- Zaraz im oddam, prosto między oczy! – kucharz zobaczył jak siłuje się chwilę by wyrwać ostrze z pochwy i cisnąć nim jak oszczepem w pierś najbliższego, ale miecz uparł się i odmawiał współpracy. Burro który usiłował pomóc, czuł wyraźnie znajome mrowienie w rękach. Oręż był jakoś nasycony sztuczkami. Kątem oka zauważył że szkielety rozdzieliły się i połowa idzie dalej do Siemiona a połowa w ich kierunku. Strażnicy próbowali przeciwdziałać młyńcowi, który rozkręcił się przy bramie i wprowadzić jakiś porządek, by żywi nieumarłym pod miecze nie leźli. Siemion, poganiany wrzaskiem Gucia, zaczął gramolić się na mur płacząc, przepraszając i powtarzając pośród szlochania, że nie chciał. Niemrawo mu to szło; co i rusz zsuwał się z murku; wreszcie skulił się na ziemi zasłaniając głowę rękami.
Nagle w tym całym chaosie Burro zauważył zabawną scenkę. Rozalia, która od stu lat narzekała na korzonki, reumatyzm i słabe kości smyrnęła galopem do muru i wspięła się na niego tak zwinnie, że niejedna wiewiórka mogłaby się uczyć… Burro pokręcił tylko głową w niemym zdumieniu, ale i zauważając że trzeba pomóc Carie która dopiero podawała Milly Guciowi na szczycie muru sam pogalopował do nich.
Podbiegł, podsadził żonę, za plecami usłyszał jak Greg rycząc zawołanie swojego klanu ściął się z wrogiem z siemionowym złodziejskim mieczem przewieszonym przez plecy. Rozległo się przeciągłe, basowe „ALBA QU BRA!!” a potem szczęk żelaza. Wykidajło rąbnął mieczem raz, poprawił drugi, zręcznie unikając ciosów, a jego przeciwnik rozpadł się w kupę kości. Niestety dwa kolejne zaszły go z boków - długie miecze uniosły się i opadły, a zalany krwią żołnierz zwalił się na ziemię. Kątem oka zobaczył, że najemnikowi próbuje pomóc jakaś ruda łuczniczka, ale ostrze strażniczego szkieletu z łatwością przeszło przez jej skórzaną zbroję, wywołując bolesny jęk dziewczyny.

Kucharz wdrapał się wreszcie na zbawczy mur i z przerażeniem zobaczył że na drodze stoją kolejne szkielety. Może nie takie… potężne, ja te które wyszły ze świątyni, ale wzbudzające podobną panikę. To od nich chcieli uciec ludzie którzy już przebiegli za bramę. Co robić, co robić? Myślał gorączkowo i patrzył na leżącego na ziemi Grega, na szkielety, które ruszyły za Siemionem; zerkał panicznie to w jedną to drugą stronę, w końcu sięgnął po szczyptę kolorowego piasku do sakiewki ze sztuczkami i mamrocząc coś pod nosem rzucił nim w kierunku szkieletów przed pijakiem. Czar był jak zwykle widowiskowy, w powietrzu zafurkotały kolorowe wstęgi i pomknęły w kierunku szkieletów. I… nic się nie stało. Może prócz tego, że przerażający czerep jednego z nich zabarwił się na kaczeńcowy kolor. Strażnicy wreszcie doskoczyli do umarlaków, ale walka niemrawo im coś szła. Jeden z trudem zablokował cios przeznaczony dla Siemiona; machali mieczami tak jakby bali się uszkodzić te paradne truposze.
- Skaczcie! – zamamrotał nerwowo Burro do rodzinki. – No już, szybciutko. Skaczcie i uciekajcie. Zbierzcie kogo się da i uciekajcie do „Werbeny”!
Sam zaś zakręcił młyńca procą balansując na szczycie muru, z przejęciem wystawiając język i celując ze wszystkich sił i całego swojego kunsztu w ostatniego ze szkieletorów stojącego nad Gregiem. Kamień utrącił nieumarłemu kawałek kości z czaszki, ale poza tym nie zrobił na nim żadnego wrażenia… no, może poza tym, że trup zmienił kierunek i podążył w stronę Burra.
- Nigdzie bez ciebie nie idę! - zaparła się Carie tuląc córkę tak mocno, że małej oczy prawie wyszły z orbit. - Dokąd zresztą? Kto wie ile ich tam jeszcze łazi!
Niziołek nawet nie miał czasu zdziwić się, że trafił; uwaga rwała się na trzy strony. Spojrzał błagalnie na żonę:
- Carie ja muszę pomóc Gregowi, on… chyba żyje jeszcze. - Rozglądnął się nerwowo, czy coś zagraża rodzince. Siemion nadal kulił się pod murem, ale strażnicy już przy nim byli.
- Wstawaj bydlaku! - ryknął do niego po czym znowu spróbował sztuczki. Marnie mu to szło, ale nie miał innego pomysłu, zaś wiedział że przyjacielowi nie zostało dużo czasu. Kawałek jedwabnej liny, którą nosił w kieszeni rzucił pod nogi szkieletorowi w zbroi, a sznur najpierw zwinął się jak żywy, po czym oplótł nogi maszkary, która rymsnęła na ziemię przy wtórze klekotu kości i brzęku zbroi.

Tymczasem do Grega i łuczniczki doskoczyła Arla. Paladynka przesunęła dłońmi po ranach konającego wojownika, po czym ściągnęła z jego ramienia skradziony miecz, wyprostowała się i uniosła broń w górę.
- Strażnicy krypty! - głos nastolatki drżał; w hałasie czynionym przez walkę i przerażony tłum niziołek ledwie ją słyszał. Mimo to miał wrażenie, że dziewczynę otoczył dziwny blask, który ściągał na nią spojrzenia coraz większej ilości osób. Szkielety również odwróciły się w jej kierunku. - Strażnicy krypty, zwracam wam waszą własność! Odstąpcie od tych, którym przysięgaliście służyć i zaprzestańcie walki, albowiem winny zostanie ukarany! Przysięgam w imię Helma Strażnika!

Broń w jej rękach zalśniła białym światłem, a Butterbur poczuł silne mrowienie magii. Wszystkie szczątki paladynów jak jeden mąż przyłożyły kościste dłonie do piersi w niemym salucie i zapadły się w sobie tworząc malownicze kupy zbroi i kości na dziedzińcu świątyni. Arla Hightower również upadła na klęczki; wiwatujący tłum uznał zapewne, że to w podzięce dla Helma, lecz niziołek przez ułamek sekundy zobaczył wyraz jej twarzy - przerażony i oszołomiony. Pod dziewczyną zwyczajnie - teraz, gdy już było po wszystkim - ze strachu i wrażenia ugięły się nogi.
- Psiakrew wiedziałem, wiedziałem od początku że to ten miecz. Mówiłem oddaj, mówiłem? - Burro w mgnieniu oka był przy Gregu. - Słuchaj się mnie a dobrze na tym wyjdziesz...
Ręce mu się trzęsły, trajkotał w nerwach jak przekupka i z szeroko otwartymi oczami szukał tętna na szyi górala.
- Nic ci nie będzie, nic ci nie będzie... - powtarzał jak zaklęcie. - Uratowałeś nas wszystkich. Mnie Carie, całą moją rodzinę, tych ludzi...
W końcu jak przekonał się że góral naprawdę przeżyje, podskoczył do młodej paladynki i huknął na kolana. Przycisnął jej dłoń do swoich ust i wymamrotał:
- Dziękuję ci Pani. Wszyscy dziękujemy. Gdyby nie Ty i on - popatrzył na przyjaciela. - Było by po nas...
Przełknął ślinę, a potem jego wzrok spoczął na Siemionie.
- Ty łajdaku, złodziejskie nasienie! - wrzasnął, zacisnął dłonie w pięści i ruszył biegiem nakłaść mu po pysku. Musiał jakoś odreagować...
 
Harard jest offline