Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-06-2014, 18:48   #75
Lechu
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję MG i ekipie za super scenki z tej kolejki...

Bert nie był smutny z powodu pośpiesznego opuszczenia Strassenburga. Był ranny, a jego plecak wraz z większością dobytku został skradziony z karczmy, w której się zatrzymał. W normalnej mieścinie, porządnym lokalu jego rzeczy zostałyby spłacone z nadwyżką, ale tutaj... Mógł się jedynie cieszyć, że papirusy, na których miał spisane liczne przygody ocalały. W dzień walki miał je przy sobie i ani myślał je kiedykolwiek zostawiać w tego typu przybytkach...


Von Glicke nie żył, a maska została odbita. Ta ostatnia nie interesowała Berta ani trochę, ale ciekawym było zaproszenie na wystawienie przedstawienia na Zamku Wittgenstein w dniu urodzin baronessy Margitty. Gawędziarz był ciekawy czy Evitta von Wittgenstein, którą zdołał już poznać była obecna na swych włościach. Nie znali się długo, ale Bert zdążył ją bardzo polubić - z wzajemnością rzecz jasna.

Do Strassenburga mężczyzna nie zamierzał wracać zbyt szybko. Jego pobyt mógł się na długo po wypłynięciu kojarzyć z nieszczęściami jakie spotkały osadę. Okradziona do cna gospoda, zgwałcona jedynaczka karczmarza, zawał serca jednego starca, a nawet niepewność płciowa von Glicke, z której Bert po kątach się śmiał - wszystko to zostało szybko zrzucona na barki drużyny z Biberhof. Bardzo niesprawiedliwie, ale kto mówił, że Stary Świat był miejscem sprawiedliwym? Chyba tylko kapłani Vereny...


Załoga „Szczęśliwego Podróżnika” zadawała wiele pytań. W większości miały one na celu ośmieszyć przyjaciół Berta i jego samego, ale... jak przystało na błyskotliwego gościa Winkel zawsze obracał to w dobry żart nie jeden raz ośmieszając swojego głupszego rozmówcę. Kto jak kto, ale on na mowie znał się o niebo i dwa księżyce lepiej niż marynarze i żołnierze okrętowi...

***

Festyn powodzi był kolejną niesamowitością na drodze Berta. Gawędziarz uwielbiał lokalne święta ze względu na ich niecodzienny charakter. Wszędzie można było trafić na różne dania, trunki oraz zwyczaje. Na pierwszy rzut oka widać było, że rocznica wylania Reiku ze swego koryta była dla mieszkańców Worlitz czymś wyjątkowym. Ich niewielkie miasteczko - jako jedyne w okolicy - nie uległo powodzi dzięki skarpie, na której leżało stając się otoczoną zewsząd błękitem wyspą.

Medyk, którego odwiedzili wiejscy przyjaciele aż zatarł ręce widząc ich stan. Pierwszy na stole wylądował Jost. Mimo iż Schlachter był twardy nie obeszło się bez krzyków i złorzeczenia swoim niedawnym przeciwnikom. Eryk nie miał wiele lżej, ale jako łowca nie pierwszy raz był w pozycji operowanego. Zeszło mu zatem lżej niż pozostałej dwójce. Najgorzej miał Winkel. Nie dość, że pierwszy raz w życiu wymagał szycia to doszło nastawianie stawów, kręgów oraz - to co dla gawędziarza było najbardziej ośmieszające - próba zwalczenia niesamowitej sraczki. Gdyby nie narkotyk, którego lekarza dodał do naparu Berta chłopak zszedłby zapewne z bólu i udręki...


Gospoda „Żelazna Korona” ani trochę nie przypominała miejsca, w którym ekipa zatrzymała się ostatnio. Była większa, przytulniejsza, a jej obsługa i goście pozostawiali mniej do życzenia. Z całego tłumu Winkel nie uświadczył ani jednego zakapiora pokroju tych, których widział w Strassenburgu. Bert cieszył się, że właśnie tutaj spędzi kilka najbliższych tygodni. Martwiło go nieco to, że po odkupieniu sprzętu i opłaceniu lekarza nie zostanie mu niemal nic złota. Będzie musiał zająć się jakaś pracą, ale - jak zawsze - był przygotowany i na taką ewentualność.

W dzień przed festynem miasteczko - w podobie do gospody - było głośne i kolorowe. Ludzie krążyli po ulicach kupując, śmiejąc się i rozmawiając. Bert już widział te stoły uginające się od pysznych potraw. Widział dzbany pełne wyśmienitych trunków. W tle dostrzegał wiernych Mannana, dla których było to święto religijne. Gawędziarz wiedział, że tłumy z chęcią wysłuchają jego opowieści. Miał niemały repertuar, a wszelkie lokalne uroczystości sprzyjały ludziom takim jak on. Mieszkańcy Worlitz mieli więcej niż zwykle czasu. Pragnęli ucztować, pić, a nawet słuchać o dalekich krainach, bestiach i bohaterach.

Świecę ustawioną na małym, drewnianym symbolu Sigmara gawędziarz obserwował długo. Nieopodal niej przecinała taflę wody świeca Mannana, za którą w parze płynęły oświetlone ikony Taala, Rhyi. W czasie modłów i on - w wynajętym w gospodzie pokoju - zdecydował się na "rozmowę" z Sigmarem. Po niej wspominał odległą wioskę oraz poczciwego kapłana, który nauczył go wszystkiego co o Młotodzierżcy wiedział. Szkoda, że Winkel nie mógł odwdzięczyć mu się bardziej niż znaleźć jego zabójcę. Ogromna szkoda...

Kiedy zaczęło się biesiadowanie, występy cyrkowców, tańce oraz śpiewy Winkel żałował, że sam nie był w stanie w nich uczestniczyć. W oknie obserwował piękne, młode dziewczyny, których krągłe piersi podrygiwały w rytm muzyki, a smukłe, delikatne talie w czasie tańca uginały się powodując falowanie lśniących, długich włosów... Gawędziarz patrzył i patrzył aż nagle... odkrył, że napar medyka przestał działać! Albo nie działał wcale, a jego jelita właśnie stwierdziły, że czas na kolejną dostawę płynnego surowca, na którego brak Bert ostatnio nie narzekał.

***


W niewielkim sklepie z bronią dominowały miecze, topory, sztylety, tarcze oraz wszelakie zbroje. Była również sekcja palna, na którą składał się malowany na bordowo, lakierowany, dębowy stół ustawiony na środku sklepu. Pistolety, blunderbussy, a nawet jeden okaz z długą lufą długości wyciągniętego ramienia, spoczywały na czerwonych i niebieskich poduszkach przypięte do nich małymi skórzanymi paseczkami ze złotawymi klamerkami.

Przy wejściowych drzwiach sklepu stał rosły ochroniarz o pozornie tępo-obojętnym wyrazie twarzy, lecz przenikliwych, kontrastujących z nią, inteligentnych oczach, gdy przyjrzeć się mu bliżej. Za pasem miał zatknięte dwa pistolety. Ręce skrzyżowane na piersiach.

Sklepikarz stał za ladą witając uprzejmie gości. Mężczyzna był w podeszłym już wieku lecz trzymał się prosto jak trzydziestolatek, a i budowy muskularnego ciała nie jeden młodzian mógłby mu pozazdrościć. Tylko po siwiejących, rzadkich włosach oraz głębokich bruzdach zmarszczek orzących jego czoło i brodate policzki, poznać można było, że młodzieniaszkiem nie był.

- Dzień dobry Panom. - skinął głową. - Czym mogę służyć?

- Dzień dobry Panu. - odparł kurtuazyjnie, z szacunkiem Winkel. - Chcieliśmy zakupić kilka przedmiotów. Dla mnie sztylet. Jakiś nie duży, pasujący do cholewy buta. - Bert pokazał na swój wysoki but. - Towarzysze z chęcią zobaczyliby państwa tarcze oraz łuki. Nie długie jak na turnieje czy krótkie do polowań. Raczej te standardowej długości.

Jost co prawda najpierw próbowałby sprzedać pistolety, a potem dopiero kupować, ale to nie on zajmował się handlem i targowaniem. Poza tym... a nuż się opłaci skusić kupca ewentualnym zarobkiem.

- A to oto o te chcecie. Jesionowe i cisowe. - Sprzedawca wskazał ręką zwykłe łuki na sekcji strzeleckiej. - Piętnaście koron każdy. Do tego strzał dwadzieścia, bo to promocja. Okazja!

- Dobrze. - powiedział Winkel spoglądając na łuki. - A tarcze jakie państwo macie? - zapytał z myślą o Joście gawędziarz.

- Oczywiście. Zwykła tylko piętnaście koron. - Wskazał na zawieszone pod sufitem okrągłe tarcze handlarz.

- Drożyzna okropna Panie kochany. - powiedział z uśmiechem Winkel. - Towary państwa nie wyróżniają się z tłumu swym wykonaniem w przeciwieństwie do cen. Takie góry złota to powinniśmy dać za towar dobrej jakości, a ten jest… przeciętny. Nie szukamy co prawda niesamowitości, ale… proszę zaproponować cenę adekwatną do jakości wyrobu. - Bert spojrzał na sprzedawcę zachęcając go do targowania się.

- Zapewniam Pana, że to wyroby dobrej jakości, ja innych nie sprzedaję. Jedynie mam w ofercie jeszcze lepsze. - Udał nieco obrażonego. - Dziesięć za łuk i trzynaście i pół korony za tarczę. Strzały dorzucam do tego darmo. Dwadzieścia do każdego łuku, lecz nie więcej jak osiemdziesiąt. Lepiej Panowie nie znajdą nigdzie, a już na pewno nie w Worlitz. - założył ręce na piersiach.

- Przepraszam jeżeli Pana uraziłem. - powiedział kłaniając się lekko gawędziarz. - Nie chciałem tego. Zdaje się, że na długo będziemy musieli się w mieście zatrzymać co tanim wyczynem nie jest. Co Pan powie na odkupienie ode mnie dwóch, bardzo wysokiej jakości pistoletów prochowych? - zaproponował Winkel wcale nie nachalnie.

Sprzedawca obejrzał dokładnie pistolety. Proste rurki z kurkiem w połowie długości, osadzone w pięknym, lakierowanym drewnie. Zdobione złotymi wstawkami. Mężczyzna najwięcej czasu poświęcił znaczkom na spodzie okucia rękojeści i lufie. Oglądał przez lupę powiększającą. W końcu spojrzał nieprzeniknionym wzrokiem na chłopców z Biberhof.

- Nulneńska robota. Piękne, choć wysłużone. - Pokiwał głową odkładając bronie. - Nowe warte pięćset, może nawet sześćset koron każdy. Jeśli historię mają niesamowitą, jeśli należały do sławnej osoby, to może nawet jeszcze bardziej cenne. To jest dla kolekcjonerów... - patrzył z zachwytem na leżące na ladzie pistolety. - Dam dwieście. Czterysta za dwa i nie będę pytał skąd Panowie targujący się tak zawzięcie o kilka koron na zwykłych łukach, weszli w pochodzenie tych unikalnych dzieł sztuki.

- Dziękuję zatem za propozycję. - powiedział Winkel. - Jak powiedziałem planujemy zatrzymać się w mieście na dłużej i nie starczy nam raczej tyle ile Pan oferuje. Nie powiedziałem też, że nie znam poprzedniego właściciela czy historii tych drogocennych przedmiotów. - dodał Bert. - Mój ojciec jest handlarzem i wiem, że bym Pana obraził gdybym nie próbował się targować. W naszych stronach to istna potwarz. - zastanowił się chłopak. - Może zastanowiłby się Pan nad ceną, a ja opowiem co wiem na temat tych niesamowitych pistoletów?

Historia jaką zaserwował handlarzowi Bert była iście niesamowita. Jej głównym bohaterem był zwadźca z Tilei o imieniu Benwolio. Niezwykle honorowy, uczciwy człowiek, który został uratowany przez chłopców z Biberhof. Tileańczyk podarował im kupione w Imperium pistolety, ponieważ nie mógł pozwolić im odejść wolno kiedy narażali własne życie szukając ziół w niebezpiecznych jaskiniach Gór Szarych. W jednej z nich musieli odbyć walkę z bestią, ale - jakby w nagrodę od Bogów - właśnie w tym miejscu znaleźli poszukiwane zioła lecznicze. Benwolio przed tym jak odeszli opowiedział im o swoim najcięższym pojedynku, który stoczył za pomocą tych pięknych, wysłużonych pistoletów. Bert opowiadał to z takim przekonaniem, pasją, że bardziej niż o sklepikarza obawiał się o swoich przyjaciół. Żaden jednak nie zdradził się ani na cal nie sugerując swoimi gestami, że gawędziarz kłamie. Winkel był ze swoich przyjaciół dumny. Nie lubił kłamać, ale te pieniądze były im potrzebne. Poza tym ten handlarz i tak nieźle na nich zarobi.

- Piękna historia. - Sklepikarz uśmiechnął się po czym długo patrzał na bronie.

- Dam czterysta pięćdziesiąt jak mi spiszesz coś powiedział i podpiszesz pod tym to świadectwo. Pewnie lat kilka będą mi tu leżeć zanim kto zechce je kupić i może nawet złodziei na głowę mą biedną ściągną, ale niech mi tam… Niech stracę… Piękne są. Pewnikiem ozdobą zostaną mego sklepu na zawsze, bo tu kupców takich okazów nie ma i nigdy nie było. - westchnął. - Znaleźć na taki towar dobrego kupca, jeszcze trudniej, niż taki towar, a jest on bardzo, niezwykle, trudny w zdobyciu. Panicze zamawiają sobie swoje na zmówienie u najlepszych mistrzów, kupce i dorobkiewicze się targują do upadłego, a reszta wojaków bierze najtańsze. - rozłożył ręce.

- Czterysta pięćdziesiąt za sztukę jak mniemam? - zapytał Winkel. - Mogę to spisać nawet u Pana jegomościa w przybytku. - dodał gawędziarz. - Może to nieco zająć, ale myślę, że jest warte odrobiny cierpliwości. Nie mam przy sobie jednak ani kałamarza, piór czy też porządnego papirusu. Ma Pan może coś takiego abym mógł spisać tę historię?

Sklepikarz zawahał się ważąc coś w myślach.

- Przyniosę co trzeba, ale ta historia sto pięćdziesiąt koron będzie warta. Nie pięćset... - popatrzył na Berta z lekkim niedowierzaniem, jakby chciał powiedzieć “Kpisz ze mnie?” - Spiszemy umowę na pięćset pięćdziesiąt koron i zapłacę za jeden pistolet jeszcze dzisiaj. Drugi odbiorę za trzy, góra cztery tygodnie. To niebagatelna suma, której nie mam pod ręką płynnej w gotówce z dnia na dzień. - powiedział jakby to było najoczywistsze na świecie.

Gdy wcześniej Bert mówił ile mogą być warte znalezione na barce pistolety Jost przyjął to z pewnym niedowierzaniem. Prawie tysiąc sztuk złota za dwa kawałki drewna i metalu? Trzecia część z tego, to może. Z tej jednak rozmowy wynikało, że Bert miał rację. A to znaczyło, że nieszczęsna wyprawa na barkę się opłaci. Nawet biorąc pod uwagę wizyty u medyka. A przynajmniej nie będą stratni.

- Zgadzam się. - powiedział Winkel. - Zatem 275 Koron teraz i tyle samo za trzy, cztery tygodnie. Wiem, że te pistolety spokojnie sprzedałbym za więcej, ale obecnie nie chciałbym podróżować. Za dużo ostatnio pyłu z traktu żeśmy z kompanami nawdychali. - Bert się chwilę zastanowił. - Proszę zatem ten papirus, kałamarz oraz pióro. Spisywanie historii może mi nieco zająć.

***

Jak Khazad wszedł do pomieszczenia, to nim streścił sytuację z festynu, Franc przedstawił się wszystkim pytając również o imiona zacnych podróżników, z którymi ma przyjemność rozmawiać. Opowiedział o dwóch ludziach idących za Manfredem i Francem opisując ich pokrótce. Następnie opisał swoje poszukiwania w porcie i rozmowę z karczmarzem.

- Co o sprawie tej myślicie? - zapytał, po czym dodał ciszej, by gość nie słyszał tego. - Codziennym nie jest, by jak prosięcia młode trzeźwe spod gwiazdy ciemnej typy za moczymordami zwykłymi łaziły, a z nich jeden jak w wodę kamień znikał.

- Myślę, że to rzeczywiście sprawa niecodzienna. - powiedział Winkel. - Można popytać tu i tam, spróbować się zakręcić i dowiedzieć czy jakiś zabijaka nie otrzymał na tego gościa zlecenia. Możliwym jest, że wiedział za dużo nawet nie zdając sobie z tego sprawy, że coś wie. Za same podejrzenia również można źle skończyć. - powiedział spokojnie i dyskretnie do Arno gawędziarz.

- No niby i to podejrzane, to i po co się w to wplątywać? Ledwośmy żywcem uszli z jednej kabały, bo nieszczęśnika z tonącego statku chcieliśmy ratować. - odparł pochmurnie Eryk. - I tyle z tego wyszło, że felczerom kabzy napychamy. I co zrobimy, jak znajdziemy tych podejrzanych typków? Może damy radę do straży donieść, a może nie. A do walki to my się nie nadajemy, póki co. - zakończył z żalem łowca.

- Potrzebującemu pomóc by trzeba, a i sprawa jest ciekawa. - wtrącił się Jost. - Problem jednak na tym polega, że ani w wypytywaniach pomóc nie mogę, bo się na tym aż tak nie znam, a choć w łeb od biedy mógłbym dać, to do bójki niezbyt się nadaję. A ranny sugeruje bezbronność i drapieżników na siebie ściąga.

- Ja mogę poszukać, popytać dyskretnie i się czegoś dowiedzieć, ale… nie będzie to ani proste, ani bezpieczne, ani tanie. Ludzi trzeba czasem zachęcić do rozmowy. Czasem trzeba zaryzykować, a w takim stanie stajenny by mnie mógł zabić czasem. - Bert nie wyglądał na ucieszonego. - Uwierzcie mi, że bym temu biedakowi pierwszy pomógł, ale… sam w razie problemów mogę skończyć źle. Jestem chętny do pomocy, ale to musi być nasza wspólna decyzja. Nie narażę nikogo z was. Jak chociaż jeden nie będzie za to darujmy sobie. Sprawa warta zachodu, ale ryzyko jest spore.

- W tej chwili jestem przeciw. - podsumował swoją wcześniejszą wypowiedź Jost. - Ale jeśli zdecydujecie inaczej to nie zostawię was samych.

- Jak dla mnie sprawa jest zakończona. - powiedział Winkel. - Ja mogę się narażać, ale nie jestem w stanie wymagać od was abyście ratując mnie narażali swoje życia. Nie potrafię sobie wyobrazić co bym czuł jak byście zginęli próbując ratować mnie. A dogadywanie się w świecie przestępczym często wymaga narażania nie tylko dobytku, ale i życia. Nie raz z łowcą Imre przerabialiśmy to, że aby zdobyć zaufanie w jakiejś grupie trzeba było się wykazać, na przykład kogoś zabijając, okradając, gwałcąc, w zależności od charakteru owej grupy. - gawędziarz chwilę się zastanowił. - Ja bym mu pomógł, ale nie za taką cenę jaką może to kosztować. Nie będę ratował nikogo jeżeli istnieje szansa, że coś stanie się wam. W obecnej sytuacji mogę zaoferować zwykłe wypytanie kilku osób, rozejrzenie się, ale bez ceregieli jakich dokonałbym gdybyśmy wszyscy byli sprawni i zdrowi. Pasuje? - zapytał Arno chłopak.

- Francu. - zwrócił się do gościa krasnolud. - Opowiedzże coś o towarzyszu swym, o sobie takoż. Pomóc nam może to. - powiedział, a następnie odezwał się do reszty. - Poznamy powód jaki może. Grosz może za tym jaki kryje się? W sposób jakiś.

- Ano, posłuchajmy. - wtrącił Eryk, chcąc dać znak, że się jeszcze całkiem od sprawy nie odwrócił.

- Mannfredzik? - Franc ziewnął. - Normalny. Człowiek. Tutejszy. Kolega mój serdeczny. Razem łowim ryby często. - wyliczał. - Arno mówisz, że ktoś porwał Mannfreda? Ale po co? - podrapał się w tył głowy. - Macie czego się napić dobrego? Straszelnie suszi… - jęknął wycierając nieogoloną twarz w rękę.

- Dokładne dane. Imię, nazwisko, gdzie mieszka, w jakich knajpach pijecie, gdzie jest wasza łódka, gdzie łowicie ryby? - zaczął wymieniać Bert. - Poza tym czy on ma jakiś dobrych kumpli poza tobą? Raz, raz człowieku, bo czas leci, a szanse na jego uratowanie maleją!

Franc przyjrzał się Bertowi i zamrugał oczami. Gawędziarz jednak nie odpuszczał.

- Mannfred Fisher syn Starego Fishera. Ryby łowi z dziada pradziada na Reiku. Mieszka tutej w Worlitz. Łódkę mamy w porcie naszym. Pijem najczęściej w “Złotej Rybce”, bo piwo i rum najlepszym jest. Byli my już tam z Arno, ino zapomnieli się napić… Idziemy? - zapytał ożywiony.

- Zapomniałeś o najważniejszym. - powiedział Bert przekręcając głowę. - Czy Mannfred Fisher ma jakiś innych dobrych kumpli? Mieszka z ojcem, matką i rodzeństwem?

- Sam jeden jest na świecie. I sam mieszka z psem. Stary Fisher dawno nie żyje już. Matula jego zdaje się, że przy porodzie zmarła, a Mannfred pierworodnym jest. A to ważne?

- No, ważne. - zapewnił go Jost. - Oczywiście, że ważne. Gdy kto znika, to ważne jest, by wiedzieć o nim jak najwięcej. Wrogów mieć można przecie, nawet w rodzinie. Nie mówię, że w tym przypadku tak jest, ale bywa. Sami niedawno świadkami byliśmy, czegoś takiego. Wszystko więc może mieć swoje znaczenie. - mówił dalej. - Że po mordzie komuś dał, że pies kogoś użarł, że szlachcica jakiegoś potrącił. A... inne takie zniknięcia w okolicy były może? Może to nie pierwszy człowiek, co w mieście zniknął?

Franc rozłożył ręce dając do zrozumienia, że nie ma pojęcia.

- Chyba nie. Nie słyszałem.

- Fredaś długo zna? - zapytał Khazad.

- Kto?

- Ty. Freda.

- Aaaaa... Od dziecka.

- Myślę, że tyle nam wystarczy. - powiedział Winkel. - Chodźmy teraz z Francem abyśmy wiedzieli gdzie możemy go w razie czego szukać. Zrobię wszystko co w mojej mocy aby twój przyjaciel się znalazł. Jestem ranny, ale umysł mam czysty niczym łza. Znajdziemy Manfreda.
 
Lechu jest offline