Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 18-05-2014, 13:30   #71
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
Wleciał w las jak głaz wystrzelony z katapulty, lecz jego bieg nie potrwał zbyt długo. Magik zniknął w ciemności ukrywając się gdzieś w zaroślach.
Nie słychać było odgłosów ucieczki.

Zamarł nasłuchując. Niedaleko niego zatrzymał się Eryk i Jost, lecz oni widzieli w ciemności tyle, ile ich przeciwnik - prawie nic.
Tymczasem khazad widzący całkiem nieźle nie potrafił znaleźć jakichkolwiek śladów uciekającego von Glicke.

Nagle pojawiły się światełka w głębi lasu, lecz khazad jedynie skrzywił się paskudnie.

-Kuglarz - warknął cicho.

Aż nazbyt to było oczywiste. Tyle światełek w środku lasu, które pojawiły się nagle od tak sobie na pstryknięcie palcami? Niemożliwe.
Jeśli byli tam ludzie, to potrzebowali pochodni już jakiś czas temu, a jeśli były to elfy czy khazadzi, to wogóle nie potrzebowaliby pochodni.

Stali w bezruchu póki Jost nie zaproponował odejścia po pomoc lub przynajmniej po pochodnię. Było to całkowicie bez sensu w obliczu ostrzeżenia, które wystosował przed chwilą Arno.
Musiał nie zrozumie, nie usłyszeć lub mieć plan. Choć Hammerfist mówił cicho, to nie na tyle, by jego towarzysze go nie usłyszeli.

To musiał być fortel, zaś Eryk najwyraźniej pomyślał tak samo jak khazad. Wskazał palcem na Arno, a potem na ziemię, po czym na siebie oraz Josta, a później w kierunku świateł.
Krasnolud uśmiechnął się i klepnął Schlachtera w bok z podniesionym w górę kciukiem na znak, że rozumie i będzie w to grał.

Kiedy jego towarzysze oddalili się, nagle usłyszał szmery. Zupełnie jakby ktoś próbował się wymknąć.
To von Glicke w sieci czy kolejna sztuczka kuglarska?

- Jost! Eryk! - zawołał, a odgłosy ucichły.

Gdyby przybrały na intensywności, to prawie na pewno mieliby go. Tymczasem było zupełnie przeciwnie, co nie ułatwiało sytuacji. Jeśli jest to sztuczka, to wiadomo już gdzie nie było von Glickego.
Jeśli to jednak on, to Eryk i Jost będą w pobliżu, gdy Arno...

Udał się w przeciwnym kierunku do odgłosów. Nagle coś zaczęło przed nim uciekać, więc popędził za tym, ale bardzo szybko zobaczył białego, grubego królika, więc zatrzymał się.
Skąd tu biały królik? To kolejna sztuczka, ale przynajmniej wiedział gdzie Glickego nie było. Ruszył z powrotem do miejsca, z którego wyruszył cały czas rozglądając się.

Z wioski dobiegł ich odgłos szczekających psów i płonących pochodni. Nie tylko oni, ale też von Glicke musiał się spieszyć. Działało to ewidentnie na ich korzyść.

Nagle usłyszał szczęk metalu i wołanie Eryka. Zguba się znalazła. Hammerfist zaczął pędzić z młotem w ręku.
Wiedział już, że gdyby nadarzyła się okazja do ogłuszenia, to z niej skorzysta, by móc dopaść Hugmunta. Ten z pewnością przybyłby na ratunek.
Gdyby jednak okazji takiej nie było, nie miałby żadnych skrupułów, by wysłać przeciwnika nad lasem wprost do wioski.

Nim jednak dobiegł miecz Eryka utkwił w kręgosłupie kuglarza, który na ziemię wydając z siebie ostatnie drżenia.

-Zajmę się psem - mruknął Arno, gdy Jost i Eryk przeszukiwali zmarłego.

Co prawda nie sądził, by biegnące bydlę rzuciło się na nich, ale jeśli tak by się stało, to lepiej, by nie trafił na słaniającego się Eryka czy połamanego Josta.

-Zabierzmy. I że żyje udać się starajmy. Hugmunt dycha jeszcze i w zasadzkę wciągnąć go szansę mieć będziemy. Heretków jako przedstawić najlepiej ich - zaproponował.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 18-05-2014, 20:00   #72
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację




Pies ujadał zatrzymawszy się o kilka metrów przed Arno. Biegał z obnażonymi kłami zachowując dystans, zabiegał z każdej strony, jakby chciał osaczyć obszczekiwanych. Nie pozwolił odejść. Jost od razu poznał, że tak został wyszkolony. Musiał zwietrzyć krew, więc zwierzyna była ranna. Na tyle jednak liczna i silna, że potrzebni byli myśliwi, właściciele psiaka musieli przyjść z odsieczą. Część pochodni należących do wieśniaków faktycznie po zanurzeniu w lesie, skierowała się w kierunku Chłopców z Biberhof obierając na azymut psi harmider.

W międzyczasie Eryk pochyliwszy się nad Glicke dojrzał, że drewniana maska spoczywa na twarzy trupa. Mógłby przysiąść, że jej tam nie było, kiedy walczył z aktorem. Schował zdobycz za pazuchę. Okazało się, że Hermes miał przy sobie niewielką, skórzaną torbę zapinaną u pasa. Po odpięciu klamry wyczuł pod palcami papier oraz brzęczącą sakwę.

Później nadbiegli wiejscy Strażnicy z pochodniami i włóczniami i ani myśleli wdawać sie w dysputy. Żądali złożenia broni i wyraźny zamiar mieli zatrzymać Chłopców z Biberhof. Było to zrozumiałe. Wyjaśnienia musiały nastąpić i bynajmniej w ciemnym lesie.








Do Worlitz wyruszyli zaraz nad ranem. Śpieszno im było ze względu na rany jakie otrzymali niemal wszyscy i w potrzebie fachowego cyrulika teraz byli. Szczęściem rejs na pokładzie „Szczęśliwego Podróżnika” mieli opłacony. Okazało się to ważnym, bo wydatki musiały być poczynione w przyszłości u rzemieślników worlitzkich. Podczas nocnego zamieszania w Strassenburgu wszystkie pokoje karczemne zostały do cna ograbione, więc Chłopcy z Biberhof posiadali jeno to co mieli na swym grzbiecie i w rękach sprzed powrotu z leśnej gonitwy. Prócz tego, Eryk doliczył się trzydziestu siedmiu koron w szlacheckiej sakwie von Glicke. Papier okazał się być zaproszeniem na wystawienie prywatnego przedstawienia na Zamku Wittgenstein w dniu urodzin baronessy Margitty.

Wraz z zaginięciem plecaków i dobytku Chłopców z Biberhof zniknęły również stirlandzkie oprychy. Ich łodzi nikt w przystani nie juz nie widział. Los Hugumunta również był nieznanym. Dryblas mógł się utopić w Reiku, lub wręcz przeciwnie, mieć się całkiem dobrze. Kłopoty jakie spadły tej nocy na wioskę, to jest splądrowana karczma i chyba zgwałcona córka karczmarza, choć nikt tego głośno nie mówił, zaśmiecona spalonym wrakiem przystań, trup aktora, który oakzał sie być mutantem o narządach płciowych męsko-damskich, kryjąc w kroczu prócz hojnego przyrodzenia również damski srom oraz nie wspominając o zawale serca Starego Mathiasa, wszystko to spadło na karb obecności Chłopców z Biberhof. Były równiez nieliczne głosy, jakby twierdzące, że młodzi w zmowie byli ze starymi Strilandczykami i to oni, nie aktorzy, korsarzami byli. Dopiero odkrycie mutactwa u von Glicke zatkało usta co nadgorliwszym w wieszaniu przybyszów na portowym żurawiu ku przestrodze innych piratów. Tylko wrodzona poczciwość mieszkańców uchroniła młodych Biberhofian przed łaskawym wypędzeniem kijami do lasu a nawet dybami czy pracą przy sprzątaniu przystani. Jednak Arno, Jost, Eryk i Bert pewni byli, że ich nogi prędko nie postaną w Straggenburgu mile widziane.

Załoga „Szczęśliwego Podróżnika” długo żartowała z ich szczęścia i nieszczęścia dopytując o szczegóły przygody. Tylko kapitan i pierwszy oficer trzymali dystans do Chłopców z Biberhof, zatrzymując dla siebie co o tym wszystkm myśleli, nosząc nieodgadnione oblicza.








Do Worltz przybyli w dniu Festynu Powodzi. Tradycją sie stało, że na pamiątkę wiekiego wystąpienia Reiku z brzegów. Woda ponoć zalała wszystkie przybrzeżne wioski, łacznie nawet z Diesdorfem, szczęśliwie omijając Worlitz, jakby ręka Mannana zatrzymała fale chroniąc miasteczko przed powodzią. Być może była to boska interwencja a może w cudzie pomógł fakt, że Worltiz zbudowane na skarpie, dookoła jak okiem sięgnąć ku odległym lasom, otoczone było opadającymi równinami, które przyjęły niebotyczne ilości wody zmieniając podczas klęski żywiołowej małe miasteczko w małą wyspę.

Nie trudno było znaleźć miejscowego chirurga. Jost wycierpiał sie najwięcej, bo ramię wymagało lepszego nastawienia kości. Unieruchomioną miał mieć rękę na kilka tygodni, co choć nie było powodem do radości, zawsze było pocieszeniem, że jednak wszystko się zagoi. Eryk i Bertem również wylądowali na stołach operacyjnych. I dla nich czyszczenie ran, szycie i nastawianie wybitych stawów i wyskakujących kręgów nie odbyło się bez cierpienia uśmierzonego odrobiną narkotyku. Winkiel miał najszybciej dojść do pełni sił, a na problemy żołądkowe lekarz przyrządził mu specjalną misturę. Korzystający z usług medycznych zapłacili po dziesięć złotych koron już po zawziętych negocjacjach gawędziarza.

Arno jako jedyny nie musiał płacić za leczenie, bo jego rany nie były ani życiu zagrażające, ani na tyle uciążliwe i trudne, aby nie można było domowymi sposobami sobie z nimi poradzić. Wynajęli pokoje w „Żelaznej Koronie” , której szyld stylizowany była na czarny atrybut boga mórz. Zgodnie z zaleceniem lekarskim potrzebowali odpoczynku nim wyruszą w dalszą drogę. Wędrówka na szlakach Imperium nie była idealnym miejsce na rychły powrót do pełni zdrowia.

Miasteczko tętniło życiem. Prócz miejscowych zalegających kolorowo przystrojone ulice, było również sporo pielgrzymów, gości oraz wszelkiego rodzaju przedsiębiorców widzących zysk w ich obecności w czas festynu. Oficjalne obrzędy miały zacząć się o zachodzie słońca, trwać noc całą i zakończyć wzejściem Mannslieba nocy następnej. Podobno jednak ludzie bawili się jeszcze kilka dni, targując się, tańcząc, ucztując, oglądając przedstawienia i tak dalej. Modły miały być zanoszone do bogów oraz ofiary przebłagalne, w podziękowaniu za cudowne ocalenie i opiekę w przyszłości, by oszczędzić Wortlitz i innym okolicznym wioskom w regionie klęski żywiołowej.

Przy zachodzącym słońcu ludzie zebrali sie na brzegi Reiku. Rodziny zapaliły świece ustawione na pięknie, kunsztownie drążonych w drewnie ikonach Mannana, Taala, Rhya oraz Sigmara. Następnie podczas modłów do tychże bóstw, ludzie delikatnie złożyli stateczki na wodzie pozwalając nurtowi Reiku zabrać je w dół rzeki. Wedle wierzenia miało to przynieść szczęście na cały następny rok. Później tańcom, śpiewom i biesiadowaniu zdawało się nie być końca aż do świtu.

Wracając z przystani Arno zauważył w tłumie gawiedzi wielkiego, czarnobrodatego rybaka, który szedł wraz z małym, chudym towarzyszem. Obaj byli dokumentnie pijani i śpiewali fałszując paskudnie acz wesoło. Może i nic nie byłoby w tym nadzwyczajnego, gdyby nie to, że za nimi, ze wzrokiem utkwionym w plecach miejscowych, szło dwóch cudzoziemców całkiem trzeźwych i uzbrojonych, o skórze ciemniejszej, jakby na słońce wystawionej od urodzenia, czarnych jak noc włosach, oczach, brwiach i brodach. Przedzierali się przez tłum powoli, lecz skutecznie, podążając za pijanymi rybakami.

Nim krasnolud zdążył podjąć decyzję czy to jego sprawa, przed nim przepłynął korowód tańczących niewiast niosących drewniane statuy staroświatowych bóstw. A za nimi skakali żonglując zapalonymi pochodniami kuglarze i akrobaci w powietrzu robiąc koziołki nim spadali stopami z powrotem na ramiona siłaczy.

Zagęszczony tłum, oraz to, że Arno wzrostem nie grzeszył, sprawiło, że szybko stracił z oczu i pijanych miejscowych i dwójkę obcych przybyszów z dalekich krajów.







Nad ranem krasnolud wracał do karczmy skosztowawszy chyba wszystkich dostępnych na festynie rodzajów tutejszego piwa, a nawet niosąc co wyborniejsze do spróbowania dla towarzyszy, gdy ujrzał w porcie jednego z dwójki rybaków.

Chudy jegomość, całkiem jeszcze pijany, chodził i krzyczał zawodząc w przystani.

- Mannfred! Mannfred! – zaglądał za beczki, nawet pod pomost o mało nie wpadając do wody. - Gdzie żeś jessssteś? Mannnnfredku?!

Widząc kroczącego krasnoluda podbiegł chwiejnym krokiem.

- Herr krasnoludowy! – skłonił się chudzina prawie wywracając się o własne plączące się nogi. – Franc jestym. - Uniósł opadającą powiekę chcą przyjrzeć sie uważniej Arno. – Nie wiedziałeś kochanieńki miego druha? Zaginoł nocom... – rozłożył bezradnie ręce a minę miał do płaczu.





 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 30-05-2014, 13:47   #73
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Praca zbiorowa

- Ale nas sponiewierali… - zaczął Winkel, który po operacji nie czuł się najlepiej. - Nigdy nie byłem tak pokiereszowany kochani. Arno teraz ty zostajesz naszym agentem wypadowym. Ja poleżę kilka dni wstając tylko po to aby odleżyn nie dostać. - zaśmiał się Bert.
- A potem sobie wynajmiesz kogoś, kto cię będzie nosić - stwierdził Jost - bo takie obijanie się wyssie z ciebie wszystkie siły.
- Masz rację - powiedział Winkel. - Nie mogę tak się obijać. Muszę wychodzić na miasto. Co powiedziecie na spacery w moim towarzystwie? Tylko bez forsowania się proszę - dodał gawędziarz. - Od dawna szukam trupy aktorskiej czy cyrkowców aby nauczyli mnie kilku przydatnych umiejętności. Może to i często nieciekawe typy, ale zawsze fascynowało mnie jak potrafią zagadać człowieka.
- Jednej trupy i paru trupów ci za mało? - spytał z przekąsem Jost. - Sam mówisz o nieforsowaniu się, a szukasz kogoś, kto by cię nauczył cyrkowych sztuczek? Masz na myśli chodzenie po linie, połykanie ognia czy noży czy też rzucanie nożami?
- Do sił powrócić szybko musimy. Starcie następne kiedy przewidzieć ciężko, a żyw Hugmunt całkiem jest i czy grupy jakiej nie przygruchał sobie ręczyć nie mogę. I czy napaść w nocy środku na nas nie pokusi się - burknął Arno siedząc w fotelu.
- Olbrzym pewnie liże rany. - powiedział Bert. - Nie chce się uczyć niczego typowo fizycznego, Jost, a sztuki mowy, jaką posiadają niektórzy z nich. To bardziej skomplikowane, ale nie trzeba do tego być wysportowanym przesadnie. Wystarczy nieco błyskotliwości, której mi nie brakuje.
- Wysportowanie się zawsze przyda - odparł Jost - ale rację masz. Ćwiczenia języka w dochodzeniu do zdrowia nie przeszkodzą. Nie wiem tylko, czy znajdziesz tak od razu kogoś, kto by zechciał cię uczyć. Tudzież ile cię ta przyjemność będzie kosztować.
- No a, swoją drogą, zakupy zrobić by trzeba - dodał - i sprzedać kilka drobiazgów, które z barki wyniosłem.
- Ja nie mam czego sprzedawać w sumie - podsumował Winkel. - Rzeczy musiałbym kupić nowe, plecak i podróżne bambetle. Z tego wszystkiego cieszę się, że ostały się moje rękopisy. Jeszcze trochę tego muszę napisać aby powstał tomik. - Bert się zastanowił. - A co do ceny nauk mam nadzieję, że nie będzie zbyt wygórowana. Nie mam wiele…
- Ja mam - stwierdził Jost. - Z pistoletami nie rozstawałem się nigdy, a gdy tylko ktoś spenetrował twój pokój, zabrałem też na wszelki wypadek talerz. Ten z barki. Wolałem, żeby przypadkiem nikt na niego nie trafił. Tylko trzeba by wiedzieć, komu to sprzedać i kiedy.
- Ale poza tym parę groszy mi zostało - dodał. - Z głodu nie umrzemy, na podstawowe rzeczy też starczy.
- Pewnie ta zabójczyni z trupy von Glicke, Fran - skomentował Bert. - Jak chcecie możemy iść handlować razem. Może nie jestem w pełni sił, ale targować się mogę równie zajadle jak zwykle. Może kilka koron to nie dużo, ale nawet tyle się przyda. Ja z zakupami chyba poczekam aż zapłacę moim ewentualnym nauczycielom. Kupię tylko rzeczy, które nie nadają się do dalszej eksploatacji. Arno, ty na zakupy też byś się wybrał, co?
- A jakże - wyszczerzył się krasnolud. - Młotów, co prawda dostatek ci u nas, ale na wypadek wszelaki lewaka albo mieczy łamacza przy sobie mieć warto.
- A widzisz - powiedział Winkel. - Ekspertem od broni nie jestem, ale to zostawiam tobie. Mogę nieco wytargować, ale to dopiero jak znajdziemy rzemieślnika, którego wyroby Ciebie zadowolą. Jak wiadomo najlepszymi kowalami są brodacze, ale żadnego tutaj nie widziałem…
- To weśta mi załatwcie sprzęt podróżniczy, gnoje nawet tego nie zostawili… Ja nie mam sił dziś się szwendać - wymamrotał Eryk, ziewając przeciągle. - Tylko Bercik, targuj się, jak o własne kalesony! Nie daj pensa z kumpla zedrzeć - dodał głośniej, z niemrawym uśmiechem.
- Najlepszy to najlepszy, ale i najdroższy - skrzywił się Jost. - Zobaczymy, ile będziemy mieć srebra i złota, a potem zaczniemy kupować.
- Dobra. Zatem na zakupy. - powiedział Winkel. - Eryk, może ubranie kupimy ci jak już wydobrzejesz co? Nie znam dokładnie twojego rozmiaru, a zawsze lepiej coś przymierzyć niż później w za dużych spodniach łazić.
- Tak, tak, poza ubraniami - przytaknął posłusznie Bauer.
- W takim razie powiedz, czego ci trzeba, a my zobaczymy, co dostaniemy - zaproponował Jost.
- No normalnie, to co ukradli - rzekł znużony nieco Eryk. - Plecak, dwa koce, hubkę i krzesiwo, drewniane sztućce, w tym miskę i kubek oczywiście, liny z naście metrów, mały kociołek, cholerka, lubiłem ten mój… No i manierkę na wodę, bo tę z gorzałką miałem akurat przy sobie - wyszczerzył się do towarzyszy, rozkaszlał się.
- Czuj się, jakbyś to już miał - padła odpowiedź.
- Nie przesadzaj Jost - powiedział Winkel. - Dobry kociołek to nie byle co. Taki czasem trudniej dostać niż porządną broń. - zaśmiał się Bert. - Zdrowiej Eryku i ani mi się waż znowu umierać… - dodał już niemal poważnie.
- Jak tylko wyjdziemy - Jost zwrócił się do Eryka - to zamknij drzwi i nikogo nie wpuszczaj. Chyba parę osób nas nie lubi.
- Jasna sprawa, czyhają za rogiem aż wyjdziecie - wymruczał łowca, wstając z jękiem z łóżka, aby zaryglować drzwi od środka za wychodzącymi przyjaciółmi.
 
Kerm jest offline  
Stary 01-06-2014, 13:14   #74
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
Czym była Maska, tak naprawdę? Bo skoro von Glicke miał ją na twarzy podczas ataku na Bauera, nie mogła być to zwykła pamiątka czy symbol, którego znaczenie jest ogromne tylko dla sług Sigmara. To nie pierwszy wykuty przez legendarnego kowala sztylet, który ze starości do cięcia się nie nadaje i jakością nawet w dniu powstania nie zachwycał, a mimo to kowal ów rozstać się z nim nie chce za żadną cenę.To nie kwiat podarowany ukochanej, który sam w sobie zwiędnie po kilku dniach, ale dla niej będzie miał wartość nieocenioną jeszcze przez wiele dni. To nie pocałunek narzeczonej, który mimo iż zmyty pierwszego dnia podróży, da jej wybrankowi siłę, by po połowie roku wrócić z dalekiej i niebezpiecznej wyprawy, w chwilach zwątpienia podtrzymywany na duchu właśnie tym pocałunkiem, jego wspomnieniem, rozmytym i niepełnym, ale wciąż potężnym. Proste gesty i przedmioty nabierają nadzwyczajnych właściwości, jeśli włoży się w nie nieco emocji. Ale Maska była czymś innym, posiadała prawdziwą moc, którą mogła udostępnić każdemu, kto jej użyje. To była magia.

Musiała być, innego rozwiązania Bauer znaleźć nie mógł, a myślał o tym od momentu śmierci zabójcy, jednak trudno było mu w to uwierzyć. A jeszcze trudniej założyć maskę, aby samemu się o tym przekonać. Z jednej strony, wiadomo, że magia istnieje, dobra jak i zła, że bogowie mają tu, na ziemi, dużo do powiedzenia, a z drugiej, na samą myśl, że mógłby znaleźć się w posiadaniu jakiegoś potężnego artefaktu - on, chłopek ze wsi? - aż ciarki go przechodziły.

Pilnował Maski, nawet przez wzrokiem kompanów. Oczywiście, w jego stanie mogliby go łatwo unieruchomić i ją zabrać, lecz uszanowali jego wolę oraz samozwańczy i niewypowiedziany tytuł Strażnika Maski. W końcu byli przyjaciółmi, bez dwóch zdań. A zagrożenie nadal istniało, w końcu Hugmunt zdołał uciec. I o ile pewnym było, że w pojedynkę ich nie zaatakuje,to niewykluczone, że będzie śledził do czasu, aż przybędą posiłki. Wszak nie wykluczone było, że byli oni częścią jakiejś większej bandy, czy nawet organizacji. Chociaż, Bert wyczytał ze znalezionej kartki, że funkcjonowali oni jako zwykła trupa aktorska, zaplanowane występy mieli, więc pewnie byli samodzielną grupą do wynajęcia. Ciekawe tylko, kim byli - najemnymi zabójcami, czy bardziej najemną grupą od zadań wszelakich, podobnie jak Chłopcy z Biberhof. I czy to możliwe, że to oni napadli na Karę Boską? Jeśli tak, to zaiste cudem udało się Biberhofianom uniknąć podobnego losu...

Rany Eryka do powierzchownych nie należały, jednak nic, co by mogło mieć jakieś poważne reperkusje. Już złamana ręka Josta prognozowała znacznie gorzej, ale teraz, w Worlitz, pod okiem fachowca wszystko powinno się prawidłowo wygoić. Jedynie kolejnej blizny na głowie przybędzie, ale w miejscu średnio widocznym, więc się tym łowca nie przejmował.

Ucierpiał, jak wszyscy, na ograbieniu karczmy w Strassenburgu, i te ubytki w sprzęcie należało jak najprędzej uzupełnić, nawet mimo iż w podróż się, w najbliższym czasie, nie wybierali. ich plany to jedno, ale lepiej być przygotowanym na ewentualności, których nie sposób przewidzieć. Również na konieczność nagłego opuszczenia miasteczka. Eryk nie czuł się na siłach, aby chodzić z resztą po sklepach i straganach, poza tym, musiał pilnować Maski. Paranoja zaczynała się w nim gnieździć, i nawet na towarzyszy popatrywał z ukosa, gdy tylko który zdawał się zerkać ukradkiem w jego stronę. Bo co, sprawdza, czy nie śpi, czy pilnuje, czy może maska się spod poduchy nie wysunęła, czy nie kusi oka? Nie, nie na mowy, on pilnował, ćwierć nocy przesypiał, ale pilnował. Całe szczęście, świadom był swego zachowania i wyolbrzymionego poczucia zagrożenia, uznał więc, że nie ma co czekać, musi czym prędzej oddać Maskę w należyte ręce.

Dzień po przybyciu, gdy reszta wyruszyła z Francem, popytać dyskretnie o jego zaginionego przyjaciela, Eryk wykorzystał to aby udać się do świątyni Sigmara. Budynek wyróżniał się jedynie wystającą z jednego boku dzwonnicą oraz dużą, surową w wykonaniu płaskorzeźbą komety nad głównym wejściem. Jak się okazało, był to Zakon Pochodni, najliczniejszy i będący głównym trzonem kultu. Z jednej strony to dobrze - mogą sprowadzić ludzi odpowiednich do ochrony Maski. Ale z drugiej, gdyby był to Zakon Oczyszczającego Płomienia, mieliby właściwych ludzi na miejscu, musieliby tylko czekać na decyzję Pochodni, gdzie Maskę przetransportować. Oczywiście, tutaj też byli zbrojni sigamaryci, jednak Eryk nie mógł pozbyć się przeświadczenia, że nie stanowią oni wystarczająco silnej obstawy. Jeśli ktoś, odpowiedni ktoś, dowie się, że Maska jest tu przetrzymywana...

Bauer przełknął ślinę i podszedł do jednego ze stojących przy wejściu strażników.
- Ja z przeorem tutejszym chciałem mówić, jak wolny. Sprawa pilna - zaczął nieco nieśmiało Eryk. Nie do końca wiedział, jak powinien się zachować, do świątyni zachodził zawsze tylko, żeby się pomodlić.
- Hail Sigmar! - strażnik z dumą wykonał znak kultu, dwoma palcami symbolizującymi dwuogonową kometę, przesunąwszy rękę od nosa przez oko, w kierunku ucha. - Tak od razu do przeora? Kim jesteś dobry człowieku i czego chcesz od Jego Wielebności Johana bez umówionego spotkania? - zapytał nie podnosząc głosu acz stanowczo, gładko ogolony, młody, długowłosy blondyn w czarnej, schludnej szacie. Srebrny medalion młota zawieszony miał na piersiach na grubym łańcuchu i takim sam, acz prawdziwym, dwuręcznym oręż przytroczony był do jego szerokich pleców.

Drugi z dwójki młodych strażników podszedł nieco bliżej uważnie taksując Eryka od stóp do głowy a potem rozejrzał się po najbliższym otoczeniu i przechodniach na świątynnym dziedzińcu, jakby upewniał się, że nie widzi niczego podejrzanego.

- Jam Eryk Bauer, łowca banitów, ale mój fach niewiele wspólnego ma z mą wizytą - zapewnił Eryk, chcąc zmniejszyć podejrzliwość, jaką zapewne jego twarz wzbudziła u strażników. Gdyby nie ostatnia lawina kłopotów, nie brałby ze sobą miecza ani zbroi, ale w obecnej sytuacji nie mógł sobie na beztroskie wycieczki po miasteczku. Szczególnie z maską za pazuchą.
Rozejrzał się również, naśladując drugiego strażnika, czy aby żaden, choćby przypadkowy, przechodzień, nie znajduje się w zasięgu słuchu. Nie wiedział, ile powinien zdradzić, ale był pewien, że milczeniem nic nie wskóra. Zaczął żałować, że nie wziął ze sobą Berta, uparł się jednak, że sam to załatwi.

- Płynąc Reikiem natknęliśmy się na wrak “Kary Boskiej”. Wydawało się komuś, że jakieś jęki ze środka słyszy, zeszliśmy więc na pokład, jednak nikt nie przeżył… Statek był pełen kapłanów Sigmara - rzekł z powagą. - Nie znaleźli my żywego ducha, poza konającym obłąkańcem w obszarpanych ubraniach, jeden z napastników najpewniej, jako jedyny znaków Sigmara nie nosił. Ale znaleźliśmy coś innego. I właśnie dlatego muszę spotkać się z przeorem. Czasu dużo nie zajmę, a sprawa wagi ogromnej.
- Broni do środka nie wniosę, i słowo daję, żem szczery w intencjach - dodał łowca, rozkładając ręce, przyjmując otwartą pozę, największy błąd szermierza.

Strażnicy spojrzeli po sobie.
- Chodź. - Ten co z nim rozmawiał gestem ręki zaprosił do pójścia za nim.
Poszli długim, przestronnym korytarzem o surowym wystroju nagich murów i przysadzistym sklepieniu. Wygląd świątyni z zewnątrz jak i w środku, bardziej przypominał kamienną twierdzę niż dom modlitw. Bauer, już bez broni, kroczył z tyłu za prowadzącym a za nimi jeszcze jeden zbrojny w czarnych szatach, który był dołączył do nich w środku. Skręcili w jedną z odnóg i zatrzymali przy drewnianej ławie pod ścianą, jedno z niewielu miejsc siedzących w całej świątyni.

Erykowi kazano zaczekać w towarzystwie milczącego sigmaryty. Pokiwał tylko głową i siadł ciężko, opierając się o zimne kamienie. Oczekiwanie przedłużało się, a w głowie Eryka pojawiały się kolejne powody. Możliwe było, że Kara Boska miała przybyć właśnie tutaj. Możliwe, że czekali na spóźniający się okręt, dlatego wpuścili go, nie zadając żadnych pytań. A trzymali go tu teraz, aby goniec mógł rozpytać o nim w mieście - w karczmach, w porcie - skąd, kiedy, z kim, po co, i czy faktycznie Eryk Bauer... Bo był teraz podejrzanym, bandyta, którego sumienie ruszyło i zwrócił, co z bandą zawłaszczył. Pewnie więc chcieli najpierw sprawdzić, czy to co dotychczas powiedział to prawda, potem będą przesłuchiwać dalej. Imre też tak czasem robił, jak nie był pewien czyjejś winy, jednak to Bert bardziej chłonął tego typu zabiegi słowne, Eryk, choć się starał, jakoś nie potrafił wykorzystać instrukcji mentora w praktyce. Wszak sam on powiedział, "każden jeden wymaga osobnego podejścia". A skoro z każdym inaczej się rozmawia, to mimo strategii powtarzalnych, trzeba inaczej rozmowę poprowadzić. Bert, który o niebo lepiej słowem włada nie miał z tym trudności, ale Eryk, wyciszony i stłamszony wstydem - duże.

A teraz miał się znaleźć po drugiej stronie pytań, jako przesłuchiwany. Spojrzał na milczącego strażnika. Może wstać, zobaczyć, jak zareaguje? Pozwoli odejść, czy zatrzyma, bronią zagrodzi przejście? Nie, nie ma co prowokować. Przyszedł tu z dobrej woli, a jeśli Sigmar chce go ukarać za pomoc w zabiciu oszalałego Łowcy na statku, niech tak będzie. Przed przeorem nie może jednak wyznać prawdy, będzie się trzymał ustalonej wspólnie z przyjaciółmi wersji o szaleńcu, jednym z napastników. Dlaczego był tam tylko on, żadnych nawet ciał poległych napastników? Nie wiem, panie. Nie zdołaliśmy całego statku przeszukać, tylko górny pokład i kajutę kapitana, bo statek szedł na dno. Tak powie, bo co innego mógłby powiedzieć? Siebie pogrążyć to jedno, ale nie może pociągnąć za sobą przyjaciół. Skłamie w tym jednym, ale tylko tu, wszak reszta, wszystko co ich spotkało w Strassenburgu to prawda, a więc działa na jego korzyść.

Cierpliwie czekał, aż wreszcie zostanie poproszony do środka. Puste, kamienne ściany nie dodawały otuchy, ani trochę.
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.
Baczy jest offline  
Stary 01-06-2014, 18:48   #75
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję MG i ekipie za super scenki z tej kolejki...

Bert nie był smutny z powodu pośpiesznego opuszczenia Strassenburga. Był ranny, a jego plecak wraz z większością dobytku został skradziony z karczmy, w której się zatrzymał. W normalnej mieścinie, porządnym lokalu jego rzeczy zostałyby spłacone z nadwyżką, ale tutaj... Mógł się jedynie cieszyć, że papirusy, na których miał spisane liczne przygody ocalały. W dzień walki miał je przy sobie i ani myślał je kiedykolwiek zostawiać w tego typu przybytkach...


Von Glicke nie żył, a maska została odbita. Ta ostatnia nie interesowała Berta ani trochę, ale ciekawym było zaproszenie na wystawienie przedstawienia na Zamku Wittgenstein w dniu urodzin baronessy Margitty. Gawędziarz był ciekawy czy Evitta von Wittgenstein, którą zdołał już poznać była obecna na swych włościach. Nie znali się długo, ale Bert zdążył ją bardzo polubić - z wzajemnością rzecz jasna.

Do Strassenburga mężczyzna nie zamierzał wracać zbyt szybko. Jego pobyt mógł się na długo po wypłynięciu kojarzyć z nieszczęściami jakie spotkały osadę. Okradziona do cna gospoda, zgwałcona jedynaczka karczmarza, zawał serca jednego starca, a nawet niepewność płciowa von Glicke, z której Bert po kątach się śmiał - wszystko to zostało szybko zrzucona na barki drużyny z Biberhof. Bardzo niesprawiedliwie, ale kto mówił, że Stary Świat był miejscem sprawiedliwym? Chyba tylko kapłani Vereny...


Załoga „Szczęśliwego Podróżnika” zadawała wiele pytań. W większości miały one na celu ośmieszyć przyjaciół Berta i jego samego, ale... jak przystało na błyskotliwego gościa Winkel zawsze obracał to w dobry żart nie jeden raz ośmieszając swojego głupszego rozmówcę. Kto jak kto, ale on na mowie znał się o niebo i dwa księżyce lepiej niż marynarze i żołnierze okrętowi...

***

Festyn powodzi był kolejną niesamowitością na drodze Berta. Gawędziarz uwielbiał lokalne święta ze względu na ich niecodzienny charakter. Wszędzie można było trafić na różne dania, trunki oraz zwyczaje. Na pierwszy rzut oka widać było, że rocznica wylania Reiku ze swego koryta była dla mieszkańców Worlitz czymś wyjątkowym. Ich niewielkie miasteczko - jako jedyne w okolicy - nie uległo powodzi dzięki skarpie, na której leżało stając się otoczoną zewsząd błękitem wyspą.

Medyk, którego odwiedzili wiejscy przyjaciele aż zatarł ręce widząc ich stan. Pierwszy na stole wylądował Jost. Mimo iż Schlachter był twardy nie obeszło się bez krzyków i złorzeczenia swoim niedawnym przeciwnikom. Eryk nie miał wiele lżej, ale jako łowca nie pierwszy raz był w pozycji operowanego. Zeszło mu zatem lżej niż pozostałej dwójce. Najgorzej miał Winkel. Nie dość, że pierwszy raz w życiu wymagał szycia to doszło nastawianie stawów, kręgów oraz - to co dla gawędziarza było najbardziej ośmieszające - próba zwalczenia niesamowitej sraczki. Gdyby nie narkotyk, którego lekarza dodał do naparu Berta chłopak zszedłby zapewne z bólu i udręki...


Gospoda „Żelazna Korona” ani trochę nie przypominała miejsca, w którym ekipa zatrzymała się ostatnio. Była większa, przytulniejsza, a jej obsługa i goście pozostawiali mniej do życzenia. Z całego tłumu Winkel nie uświadczył ani jednego zakapiora pokroju tych, których widział w Strassenburgu. Bert cieszył się, że właśnie tutaj spędzi kilka najbliższych tygodni. Martwiło go nieco to, że po odkupieniu sprzętu i opłaceniu lekarza nie zostanie mu niemal nic złota. Będzie musiał zająć się jakaś pracą, ale - jak zawsze - był przygotowany i na taką ewentualność.

W dzień przed festynem miasteczko - w podobie do gospody - było głośne i kolorowe. Ludzie krążyli po ulicach kupując, śmiejąc się i rozmawiając. Bert już widział te stoły uginające się od pysznych potraw. Widział dzbany pełne wyśmienitych trunków. W tle dostrzegał wiernych Mannana, dla których było to święto religijne. Gawędziarz wiedział, że tłumy z chęcią wysłuchają jego opowieści. Miał niemały repertuar, a wszelkie lokalne uroczystości sprzyjały ludziom takim jak on. Mieszkańcy Worlitz mieli więcej niż zwykle czasu. Pragnęli ucztować, pić, a nawet słuchać o dalekich krainach, bestiach i bohaterach.

Świecę ustawioną na małym, drewnianym symbolu Sigmara gawędziarz obserwował długo. Nieopodal niej przecinała taflę wody świeca Mannana, za którą w parze płynęły oświetlone ikony Taala, Rhyi. W czasie modłów i on - w wynajętym w gospodzie pokoju - zdecydował się na "rozmowę" z Sigmarem. Po niej wspominał odległą wioskę oraz poczciwego kapłana, który nauczył go wszystkiego co o Młotodzierżcy wiedział. Szkoda, że Winkel nie mógł odwdzięczyć mu się bardziej niż znaleźć jego zabójcę. Ogromna szkoda...

Kiedy zaczęło się biesiadowanie, występy cyrkowców, tańce oraz śpiewy Winkel żałował, że sam nie był w stanie w nich uczestniczyć. W oknie obserwował piękne, młode dziewczyny, których krągłe piersi podrygiwały w rytm muzyki, a smukłe, delikatne talie w czasie tańca uginały się powodując falowanie lśniących, długich włosów... Gawędziarz patrzył i patrzył aż nagle... odkrył, że napar medyka przestał działać! Albo nie działał wcale, a jego jelita właśnie stwierdziły, że czas na kolejną dostawę płynnego surowca, na którego brak Bert ostatnio nie narzekał.

***


W niewielkim sklepie z bronią dominowały miecze, topory, sztylety, tarcze oraz wszelakie zbroje. Była również sekcja palna, na którą składał się malowany na bordowo, lakierowany, dębowy stół ustawiony na środku sklepu. Pistolety, blunderbussy, a nawet jeden okaz z długą lufą długości wyciągniętego ramienia, spoczywały na czerwonych i niebieskich poduszkach przypięte do nich małymi skórzanymi paseczkami ze złotawymi klamerkami.

Przy wejściowych drzwiach sklepu stał rosły ochroniarz o pozornie tępo-obojętnym wyrazie twarzy, lecz przenikliwych, kontrastujących z nią, inteligentnych oczach, gdy przyjrzeć się mu bliżej. Za pasem miał zatknięte dwa pistolety. Ręce skrzyżowane na piersiach.

Sklepikarz stał za ladą witając uprzejmie gości. Mężczyzna był w podeszłym już wieku lecz trzymał się prosto jak trzydziestolatek, a i budowy muskularnego ciała nie jeden młodzian mógłby mu pozazdrościć. Tylko po siwiejących, rzadkich włosach oraz głębokich bruzdach zmarszczek orzących jego czoło i brodate policzki, poznać można było, że młodzieniaszkiem nie był.

- Dzień dobry Panom. - skinął głową. - Czym mogę służyć?

- Dzień dobry Panu. - odparł kurtuazyjnie, z szacunkiem Winkel. - Chcieliśmy zakupić kilka przedmiotów. Dla mnie sztylet. Jakiś nie duży, pasujący do cholewy buta. - Bert pokazał na swój wysoki but. - Towarzysze z chęcią zobaczyliby państwa tarcze oraz łuki. Nie długie jak na turnieje czy krótkie do polowań. Raczej te standardowej długości.

Jost co prawda najpierw próbowałby sprzedać pistolety, a potem dopiero kupować, ale to nie on zajmował się handlem i targowaniem. Poza tym... a nuż się opłaci skusić kupca ewentualnym zarobkiem.

- A to oto o te chcecie. Jesionowe i cisowe. - Sprzedawca wskazał ręką zwykłe łuki na sekcji strzeleckiej. - Piętnaście koron każdy. Do tego strzał dwadzieścia, bo to promocja. Okazja!

- Dobrze. - powiedział Winkel spoglądając na łuki. - A tarcze jakie państwo macie? - zapytał z myślą o Joście gawędziarz.

- Oczywiście. Zwykła tylko piętnaście koron. - Wskazał na zawieszone pod sufitem okrągłe tarcze handlarz.

- Drożyzna okropna Panie kochany. - powiedział z uśmiechem Winkel. - Towary państwa nie wyróżniają się z tłumu swym wykonaniem w przeciwieństwie do cen. Takie góry złota to powinniśmy dać za towar dobrej jakości, a ten jest… przeciętny. Nie szukamy co prawda niesamowitości, ale… proszę zaproponować cenę adekwatną do jakości wyrobu. - Bert spojrzał na sprzedawcę zachęcając go do targowania się.

- Zapewniam Pana, że to wyroby dobrej jakości, ja innych nie sprzedaję. Jedynie mam w ofercie jeszcze lepsze. - Udał nieco obrażonego. - Dziesięć za łuk i trzynaście i pół korony za tarczę. Strzały dorzucam do tego darmo. Dwadzieścia do każdego łuku, lecz nie więcej jak osiemdziesiąt. Lepiej Panowie nie znajdą nigdzie, a już na pewno nie w Worlitz. - założył ręce na piersiach.

- Przepraszam jeżeli Pana uraziłem. - powiedział kłaniając się lekko gawędziarz. - Nie chciałem tego. Zdaje się, że na długo będziemy musieli się w mieście zatrzymać co tanim wyczynem nie jest. Co Pan powie na odkupienie ode mnie dwóch, bardzo wysokiej jakości pistoletów prochowych? - zaproponował Winkel wcale nie nachalnie.

Sprzedawca obejrzał dokładnie pistolety. Proste rurki z kurkiem w połowie długości, osadzone w pięknym, lakierowanym drewnie. Zdobione złotymi wstawkami. Mężczyzna najwięcej czasu poświęcił znaczkom na spodzie okucia rękojeści i lufie. Oglądał przez lupę powiększającą. W końcu spojrzał nieprzeniknionym wzrokiem na chłopców z Biberhof.

- Nulneńska robota. Piękne, choć wysłużone. - Pokiwał głową odkładając bronie. - Nowe warte pięćset, może nawet sześćset koron każdy. Jeśli historię mają niesamowitą, jeśli należały do sławnej osoby, to może nawet jeszcze bardziej cenne. To jest dla kolekcjonerów... - patrzył z zachwytem na leżące na ladzie pistolety. - Dam dwieście. Czterysta za dwa i nie będę pytał skąd Panowie targujący się tak zawzięcie o kilka koron na zwykłych łukach, weszli w pochodzenie tych unikalnych dzieł sztuki.

- Dziękuję zatem za propozycję. - powiedział Winkel. - Jak powiedziałem planujemy zatrzymać się w mieście na dłużej i nie starczy nam raczej tyle ile Pan oferuje. Nie powiedziałem też, że nie znam poprzedniego właściciela czy historii tych drogocennych przedmiotów. - dodał Bert. - Mój ojciec jest handlarzem i wiem, że bym Pana obraził gdybym nie próbował się targować. W naszych stronach to istna potwarz. - zastanowił się chłopak. - Może zastanowiłby się Pan nad ceną, a ja opowiem co wiem na temat tych niesamowitych pistoletów?

Historia jaką zaserwował handlarzowi Bert była iście niesamowita. Jej głównym bohaterem był zwadźca z Tilei o imieniu Benwolio. Niezwykle honorowy, uczciwy człowiek, który został uratowany przez chłopców z Biberhof. Tileańczyk podarował im kupione w Imperium pistolety, ponieważ nie mógł pozwolić im odejść wolno kiedy narażali własne życie szukając ziół w niebezpiecznych jaskiniach Gór Szarych. W jednej z nich musieli odbyć walkę z bestią, ale - jakby w nagrodę od Bogów - właśnie w tym miejscu znaleźli poszukiwane zioła lecznicze. Benwolio przed tym jak odeszli opowiedział im o swoim najcięższym pojedynku, który stoczył za pomocą tych pięknych, wysłużonych pistoletów. Bert opowiadał to z takim przekonaniem, pasją, że bardziej niż o sklepikarza obawiał się o swoich przyjaciół. Żaden jednak nie zdradził się ani na cal nie sugerując swoimi gestami, że gawędziarz kłamie. Winkel był ze swoich przyjaciół dumny. Nie lubił kłamać, ale te pieniądze były im potrzebne. Poza tym ten handlarz i tak nieźle na nich zarobi.

- Piękna historia. - Sklepikarz uśmiechnął się po czym długo patrzał na bronie.

- Dam czterysta pięćdziesiąt jak mi spiszesz coś powiedział i podpiszesz pod tym to świadectwo. Pewnie lat kilka będą mi tu leżeć zanim kto zechce je kupić i może nawet złodziei na głowę mą biedną ściągną, ale niech mi tam… Niech stracę… Piękne są. Pewnikiem ozdobą zostaną mego sklepu na zawsze, bo tu kupców takich okazów nie ma i nigdy nie było. - westchnął. - Znaleźć na taki towar dobrego kupca, jeszcze trudniej, niż taki towar, a jest on bardzo, niezwykle, trudny w zdobyciu. Panicze zamawiają sobie swoje na zmówienie u najlepszych mistrzów, kupce i dorobkiewicze się targują do upadłego, a reszta wojaków bierze najtańsze. - rozłożył ręce.

- Czterysta pięćdziesiąt za sztukę jak mniemam? - zapytał Winkel. - Mogę to spisać nawet u Pana jegomościa w przybytku. - dodał gawędziarz. - Może to nieco zająć, ale myślę, że jest warte odrobiny cierpliwości. Nie mam przy sobie jednak ani kałamarza, piór czy też porządnego papirusu. Ma Pan może coś takiego abym mógł spisać tę historię?

Sklepikarz zawahał się ważąc coś w myślach.

- Przyniosę co trzeba, ale ta historia sto pięćdziesiąt koron będzie warta. Nie pięćset... - popatrzył na Berta z lekkim niedowierzaniem, jakby chciał powiedzieć “Kpisz ze mnie?” - Spiszemy umowę na pięćset pięćdziesiąt koron i zapłacę za jeden pistolet jeszcze dzisiaj. Drugi odbiorę za trzy, góra cztery tygodnie. To niebagatelna suma, której nie mam pod ręką płynnej w gotówce z dnia na dzień. - powiedział jakby to było najoczywistsze na świecie.

Gdy wcześniej Bert mówił ile mogą być warte znalezione na barce pistolety Jost przyjął to z pewnym niedowierzaniem. Prawie tysiąc sztuk złota za dwa kawałki drewna i metalu? Trzecia część z tego, to może. Z tej jednak rozmowy wynikało, że Bert miał rację. A to znaczyło, że nieszczęsna wyprawa na barkę się opłaci. Nawet biorąc pod uwagę wizyty u medyka. A przynajmniej nie będą stratni.

- Zgadzam się. - powiedział Winkel. - Zatem 275 Koron teraz i tyle samo za trzy, cztery tygodnie. Wiem, że te pistolety spokojnie sprzedałbym za więcej, ale obecnie nie chciałbym podróżować. Za dużo ostatnio pyłu z traktu żeśmy z kompanami nawdychali. - Bert się chwilę zastanowił. - Proszę zatem ten papirus, kałamarz oraz pióro. Spisywanie historii może mi nieco zająć.

***

Jak Khazad wszedł do pomieszczenia, to nim streścił sytuację z festynu, Franc przedstawił się wszystkim pytając również o imiona zacnych podróżników, z którymi ma przyjemność rozmawiać. Opowiedział o dwóch ludziach idących za Manfredem i Francem opisując ich pokrótce. Następnie opisał swoje poszukiwania w porcie i rozmowę z karczmarzem.

- Co o sprawie tej myślicie? - zapytał, po czym dodał ciszej, by gość nie słyszał tego. - Codziennym nie jest, by jak prosięcia młode trzeźwe spod gwiazdy ciemnej typy za moczymordami zwykłymi łaziły, a z nich jeden jak w wodę kamień znikał.

- Myślę, że to rzeczywiście sprawa niecodzienna. - powiedział Winkel. - Można popytać tu i tam, spróbować się zakręcić i dowiedzieć czy jakiś zabijaka nie otrzymał na tego gościa zlecenia. Możliwym jest, że wiedział za dużo nawet nie zdając sobie z tego sprawy, że coś wie. Za same podejrzenia również można źle skończyć. - powiedział spokojnie i dyskretnie do Arno gawędziarz.

- No niby i to podejrzane, to i po co się w to wplątywać? Ledwośmy żywcem uszli z jednej kabały, bo nieszczęśnika z tonącego statku chcieliśmy ratować. - odparł pochmurnie Eryk. - I tyle z tego wyszło, że felczerom kabzy napychamy. I co zrobimy, jak znajdziemy tych podejrzanych typków? Może damy radę do straży donieść, a może nie. A do walki to my się nie nadajemy, póki co. - zakończył z żalem łowca.

- Potrzebującemu pomóc by trzeba, a i sprawa jest ciekawa. - wtrącił się Jost. - Problem jednak na tym polega, że ani w wypytywaniach pomóc nie mogę, bo się na tym aż tak nie znam, a choć w łeb od biedy mógłbym dać, to do bójki niezbyt się nadaję. A ranny sugeruje bezbronność i drapieżników na siebie ściąga.

- Ja mogę poszukać, popytać dyskretnie i się czegoś dowiedzieć, ale… nie będzie to ani proste, ani bezpieczne, ani tanie. Ludzi trzeba czasem zachęcić do rozmowy. Czasem trzeba zaryzykować, a w takim stanie stajenny by mnie mógł zabić czasem. - Bert nie wyglądał na ucieszonego. - Uwierzcie mi, że bym temu biedakowi pierwszy pomógł, ale… sam w razie problemów mogę skończyć źle. Jestem chętny do pomocy, ale to musi być nasza wspólna decyzja. Nie narażę nikogo z was. Jak chociaż jeden nie będzie za to darujmy sobie. Sprawa warta zachodu, ale ryzyko jest spore.

- W tej chwili jestem przeciw. - podsumował swoją wcześniejszą wypowiedź Jost. - Ale jeśli zdecydujecie inaczej to nie zostawię was samych.

- Jak dla mnie sprawa jest zakończona. - powiedział Winkel. - Ja mogę się narażać, ale nie jestem w stanie wymagać od was abyście ratując mnie narażali swoje życia. Nie potrafię sobie wyobrazić co bym czuł jak byście zginęli próbując ratować mnie. A dogadywanie się w świecie przestępczym często wymaga narażania nie tylko dobytku, ale i życia. Nie raz z łowcą Imre przerabialiśmy to, że aby zdobyć zaufanie w jakiejś grupie trzeba było się wykazać, na przykład kogoś zabijając, okradając, gwałcąc, w zależności od charakteru owej grupy. - gawędziarz chwilę się zastanowił. - Ja bym mu pomógł, ale nie za taką cenę jaką może to kosztować. Nie będę ratował nikogo jeżeli istnieje szansa, że coś stanie się wam. W obecnej sytuacji mogę zaoferować zwykłe wypytanie kilku osób, rozejrzenie się, ale bez ceregieli jakich dokonałbym gdybyśmy wszyscy byli sprawni i zdrowi. Pasuje? - zapytał Arno chłopak.

- Francu. - zwrócił się do gościa krasnolud. - Opowiedzże coś o towarzyszu swym, o sobie takoż. Pomóc nam może to. - powiedział, a następnie odezwał się do reszty. - Poznamy powód jaki może. Grosz może za tym jaki kryje się? W sposób jakiś.

- Ano, posłuchajmy. - wtrącił Eryk, chcąc dać znak, że się jeszcze całkiem od sprawy nie odwrócił.

- Mannfredzik? - Franc ziewnął. - Normalny. Człowiek. Tutejszy. Kolega mój serdeczny. Razem łowim ryby często. - wyliczał. - Arno mówisz, że ktoś porwał Mannfreda? Ale po co? - podrapał się w tył głowy. - Macie czego się napić dobrego? Straszelnie suszi… - jęknął wycierając nieogoloną twarz w rękę.

- Dokładne dane. Imię, nazwisko, gdzie mieszka, w jakich knajpach pijecie, gdzie jest wasza łódka, gdzie łowicie ryby? - zaczął wymieniać Bert. - Poza tym czy on ma jakiś dobrych kumpli poza tobą? Raz, raz człowieku, bo czas leci, a szanse na jego uratowanie maleją!

Franc przyjrzał się Bertowi i zamrugał oczami. Gawędziarz jednak nie odpuszczał.

- Mannfred Fisher syn Starego Fishera. Ryby łowi z dziada pradziada na Reiku. Mieszka tutej w Worlitz. Łódkę mamy w porcie naszym. Pijem najczęściej w “Złotej Rybce”, bo piwo i rum najlepszym jest. Byli my już tam z Arno, ino zapomnieli się napić… Idziemy? - zapytał ożywiony.

- Zapomniałeś o najważniejszym. - powiedział Bert przekręcając głowę. - Czy Mannfred Fisher ma jakiś innych dobrych kumpli? Mieszka z ojcem, matką i rodzeństwem?

- Sam jeden jest na świecie. I sam mieszka z psem. Stary Fisher dawno nie żyje już. Matula jego zdaje się, że przy porodzie zmarła, a Mannfred pierworodnym jest. A to ważne?

- No, ważne. - zapewnił go Jost. - Oczywiście, że ważne. Gdy kto znika, to ważne jest, by wiedzieć o nim jak najwięcej. Wrogów mieć można przecie, nawet w rodzinie. Nie mówię, że w tym przypadku tak jest, ale bywa. Sami niedawno świadkami byliśmy, czegoś takiego. Wszystko więc może mieć swoje znaczenie. - mówił dalej. - Że po mordzie komuś dał, że pies kogoś użarł, że szlachcica jakiegoś potrącił. A... inne takie zniknięcia w okolicy były może? Może to nie pierwszy człowiek, co w mieście zniknął?

Franc rozłożył ręce dając do zrozumienia, że nie ma pojęcia.

- Chyba nie. Nie słyszałem.

- Fredaś długo zna? - zapytał Khazad.

- Kto?

- Ty. Freda.

- Aaaaa... Od dziecka.

- Myślę, że tyle nam wystarczy. - powiedział Winkel. - Chodźmy teraz z Francem abyśmy wiedzieli gdzie możemy go w razie czego szukać. Zrobię wszystko co w mojej mocy aby twój przyjaciel się znalazł. Jestem ranny, ale umysł mam czysty niczym łza. Znajdziemy Manfreda.
 
Lechu jest offline  
Stary 02-06-2014, 02:44   #76
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację






Bert bez najmniejszych problemów rozpytał o miejscowego magusa, na mieście ciągnąć za język przechodniów. Imperialny czarodziej mieszkał w wieży przylegającej do jedynej w Worlitz szkoły. Wynikało z plotek, ze mag zwany przez tutejszych Mistrzem Westphalem, był również pryncypałem wyższej uczelni z internatem.

Winkel w towarzystwie Arno i Josta stanął przed żelaznymi drzwiami kamiennej rotundy. Niespecjalnie wysokiej wieży, raczej przysadzistej, lecz i tam murami górującej nad parterowymi zabudowaniami akademickimi. Zwłaszcza jej stożkowy, wysoki, szpiczasty dach, kryty czerwoną dachówką, nadawał jej wyglądu znacznie wyższej niźli nią była w rzeczywistości. W okolicy domu maga było pusto, jakby mieszkańcy instynktownie trzymali się stąd z daleka.

Nad drzwiami, w murowanych widełkach rozłozystego "W" opisana była rzeźba ludzkiej lub niziołkowej głowy. Jako, że przedstawiała uczepionego jej policzka małego stworka, to młodzi Strilnadczycy, krytycznym okiem podziwiając tę niecodzienną sztukę, jak jeden mąż zgodnie orzekli, że to musi być gęba halflinga.

Winekl wyciągnął rękę ku kołatce, a ręka mu zadrżała. Zastukać chciał żelaznym kołem wiszącym w zagryzionych zębach zielonego... goblina? Jak zdawało się Bertowi gargulec patrzył bez mrugnięcia prosto na niego. Osobliwym człowiekiem musiał być owy czarodziej i gawędziarzowi przyszło mimowolnie do głowy, że może lepiej było szukać pomocy u miejscowego kapłana...


Za nimi stał jednak, a raczej opierał się o mur jeszcze bardziej pijany niż rankiem Franc, który jak sie okazało miał talent do zaprawiania się, nie wiadomo kiedy, jak i czym. Zdecydowanie był coraz bardziej pijanym od czasu gdy opuścili „Żelazną Koronę” i ruszyli na miasto wypytywać o Mannfreda.

Chyba jednak ciśnienie na jelitach przyspieszyło decyzję, a słysząc je Schlachter z Hammerfistem profilaktycznie odsunęli się o pół kroku. Nie wiadomym było, czy Winkel zepsuje tylko wiatr.

PUK, PUK, PUK - pod ręką Berta zastukało głucho mosiężne koło o żelazo wrót pomalowanych na kolor rdzy.

Cisza nie trwała długo.

- Aaaaaajjjjjjjjj! Kuuuuuuurrrrrwwaaaaa!!! – zaspany poranek śpiącej po nocnych obchodach święta ulicy rozdarł wrzask.

Chłopcy z Biberhof od razu spojrzeli do góry, skąd dochodził krzyk boleści.
Płaskorzeźba nad drzwiami zastygła jednak równie szybko jak przestał się poruszać kamienny gryzoń uczepiony halflindzkiej żuchwy.


Rozległy się kroki a potem drzwi ze zgrzytem otwarły się. W progu stanął otyły młody człowiek, spocony na ogolonej gładko twarzy. Rzadkie, ciemne włosy opadały w nieładzie na ramiona i kaptur zielonej szaty. Miał brudne ręce a na twarzy wyraźny grymas bólu.

- Czegoś tu przyszedł, panie? – zapytał nieufnie Berta a kiedy stając na palcach wychyliła głowę znad ramienia Winkela.

Zobaczył tam zbrojnych za plecami wysokiego gawędziarza i popatrzył na najemnika i przepatrywacza z ciekawością, acz krótką, bo znudzenie znowu zagościło na jego twarzy.

- Do Mistrza Westphala przyszedłem w potrzebie. – donośnym głosem oświadczył Bert melodyjnie siląc się na spokój, gdy żołądek i pośladki młodzieńca walczyły dzielnie z przekleństwem klątwy.

Mężczyzna pokiwał głową.

- A czy ta potrzeba znana jest Herr Theopilowi? – zapytał. – Chyba niekoniecznie, co? Bo go nie ma. Gdybyś miał wizytę umówioną, to by był. – zabrał sie do zamykania drzwi.

Arno wetknął but w próg uniemożliwiając zamknięcie.

- Mam straż przywołać? – pulchny asystent czarodzieja zdawał się być bardziej poirytowanym niż złym i w zupełności wcale przestraszonym Chłopców z Biberhof.

- Czego chcecie od niego? – zapytał odpuszczając zamykanie wrót i więcej uwagi poświęcił wydłubywaniu obgryzionymi przerażlwie krótko paznokciami, czarnej drzazgi z dłoni. – Wiadomość przekażę na pewno. Emil jestem. Uczeń Czarodzieja. Emil Jensen. – mówił nie parząc na nich.

Kiedy Bert w kilku słowach wyłuszczył sprawę prosto z mostu, grubas uśmiechnął się na nalanej twarzy jeszcze bardziej wygładzając tym pulchne policzki.

- Porąbiecie drewna i zmyjecie podłogi i schody na górę, a ja zdejmę te klątwę... – mówił powoli, w skupieniu chcąc ucapić palcami drewnianą zadrę. – To prosta sprawa... – podniósł wzrok okrągłych, niebieskich oczu na Winkela. – Stoi?

Nim tamten zdążył odpowiedzieć, dorzucił jeszcze.

- Aaaa... I dziesięć koron dorzuć trzeba do tego.










W końcu ciężki stukot wielu par butów oznajmił Erykowi zbliżające się kroki. Co najmniej trzech ludzi szło do zamkniętych drzwi, pod którymi czekał Bauer. Kiedy podwójne wrota otwarły się, najpierw zobaczył w nich rosłego kapłana, w którym wolałby nie spotkać na polu bitwy przeciwnika. Za nim wyszedł młody strażnik, znajomy już Erykowi, ten sam co go tam przyprowadził ze świątynnego dziedzińca. Trzeci był kapitan „Szczęśliwego Podróżnika”. Ten ostatni skinął głową z nieodgadnionym wyrazem twarzy, choć czyżby to uśmiech krył mu sie w kąciku ust? Kpił czy szczęścia życzył? Bauer nie widział. Ostatnia dwójka wyminęła Łowca i skierował się długim korytarzem tam, skąd Eryk był przyprowadzony.

- Pójdź za mną. – rycerz Sigmara o kilku bliznach zdobiących ucho, czoło i szyję rozkazał gromko Stirlandczykowi.

Nie czekając wcale na reakcję Łowcy, jakby tamten nie miał innego wyboru, Sigmaryta ruszył z powrotem, a Bauer ponaglony przeświadczeniem konieczności szybko zaraz za nim. Eryk starał się dotrzymać wielkoludowi kroku nie wychodząc na przebierającego nogami, podbiegającego młodzika. Towarzyszący mu w poczekalni milczący Sigmaryta zamknął za nim żelazne drzwi co powiedział Stirlandczykowi wymowny tego dźwięk za plecami.

Eryk przeszedł przez podłużną salę z długim, drewnianym stołem mogącym pomieścić na dębowych krzesłach, wyłożonych szkarłatem poduszek na siedziskach, dwa tuziny biesiadników. Nad nim wisiały na mosiężnych kołach u sklepienia duże żyrandole o kilkudziesięciu świecach. Ściany zdobiły malowidła przestawiające sceny z życia Sigmara Młotodzierżcy oraz zawieszone, czasem krzyżujące się, wojenne młoty.

Rycerz otworzył kolejne drzwi pchnąwszy oburącz skrzydła i Bauer znalazł się po przejściu do mniejszej komnaty przed obliczem stojącego tam przy oknie siwego mężczyzny.

Przeor Johan był niemłodym już człowiekiem, ale ciężko byłoby doszukać się w jego posturze starca. Trzymał się prosto, ujmując w dłoni srebrny puchar, a kielich zawieszony między biurkiem a ustami Jego Wielebności, jakby cierpliwie wyczekiwał, gdy przenikliwe oczy głowy Zakonu Pochodni w Worlitz taksowały przybysza.

Drzwi zamknęły się za łowcą, a kapłan w czarnej zbroi wsparłszy się o młot, zastygł przy nich niczym posąg.

- Eryk Bauer. – mocny głos przeora przerwał ciszę. – Co prócz wieści nam przynosisz z wraku „Kary Boskiej”?










Wypytawszy po kilku karczmach, co to o nich Franc sobie przypomniał, a do których ciągnął jak koń do stajni, Bertowi, Arno i Jostowi udało się ustalić, że faktycznie niektórzy patroni, co widzieli dnia poprzedniego dwójkę rybaków, wspomnieli również o podejrzanych cudzoziemcach. Jakby mężczyźni wzrostu średniego o czarnych włosach, i takiego koloru, skośnych oczach, mieli przejawiać zainteresowanie Mannfredem i Francem, jakoś tak kręcąc się koło nich za blisko? Wielu gości przewinęło się przez karczmy i właściciele za bardzo nie potwierdzali tego, choć jeden z nich faktycznie zgodził się, że jego uwadze nie umknęła obecność dwój Katajczyków, których już kiedyś widział w dystrykcie magazynowym.

Nie namyślając się długo, a zwłaszcza, że składy portowe były po drodze do domu Mannfreda, gdzie Winkel chciał wstąpić, Chłopcy z Biberhof, ciągnąć za sobą druha zaginionego, któremu nogi plątały się jak pijanemu rybakowi, doszli do tego sektora Worlitz, w którym cuchnęło rybami gorzej niż od Franca.

Dystrykt okazał się plątaniną wąskich uliczek i zaułków, kładących się w labirynty, zakręcających i wijących bez ładu i składu, ani większego pomyślunku architektonicznego planowania zagospodarowania przestrzennego miasta. Ponadto wpadające w ruinę, zaniedbane magazyny zdawały się być budowane równie chaotycznie bez większej skali logicznego pomyślunku, z wieloma gmachami wzniesionymi jako nadbudowy starych i jeszcze większą ilością tych złowrogo przekrzywionych nad ulicami, rzucającymi tym cienie wielkie na całą okolicę.

Szali raczej pustymi uliczkami, a nieliczni zapytani ludzie wzruszali ramionami, niezbyt skorzy do pogawędek o cudzoziemcach. Tylko jeden jegomość niosący oburącz przytuloną do brzucha beczułkę, odkrzyknął wchodząc do drewnianego budynku:

- Świnki kochane, nie wiem, ale żem sprzedał niedawno tuzinów kilka beczek soli dla Katajskiego Przedsiębiorstwa Kupieckiego.

I wtedy Jost trącił łokciem Arno, a Hammerfirst chrząknął zwracając uwagę Berta zapatrzonego z uwagą za znikającym w drzwiach mężczyzną. Wszyscy, prócz Franca chyba tylko, który nadal kiwając się podziwiał błoto i swoje wysłużone, rozchodzące się w podeszwach buty, zobaczyli, że z poprzecznej uliczki wyszło dwóch cudzoziemców ciągnąc wóz. Mieli czarne, długie jedwabne szaty o stojących, wysokich kołnierzach w stójki, zapięte pośrodku w długi sznur niczym drabinka podłużnie sznurowanych guzików w złote pętelki. Ciemne włosy, skośne oczy u pasów przypięte długie, lekko zakrzywione miecze. Drewniany wóz przykrywała płachta skrywając wypełniający go ładunek. Arno od razu poznał w nich tych samych podejrzańców.

Katajczycy zbliżali się do pustego skrzyżowania, przy którymi stali tylko Chłopcy z Biberhof wraz z chwiejnym Francem.





 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 02-06-2014 o 03:23. Powód: literówki
Campo Viejo jest offline  
Stary 02-06-2014, 19:39   #77
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
- Nie dycha pewnikiem - rzekł khazad, który wypił tyle, by jego hamulce związane z białymi kłamstwami zostały poważnie osłabione. Ale jak na krasnoluda przystało, zwykłe próbowanie to za mało, by wywołać jakiś poważny efekt.

- Dwóch za wami spod ciemnej gwiazdy typów szło, ale do góry czaszka. Mylić mogę się. Chodź Francu, opowiesz mi co z Fredem tym twoim stało się. W czasie tym kilka odniosę butelczyn - powiedział, po czym krzywo spojrzał na rozmówcę.

- Pustych - skłamał, po czym dodał wyjaśniająco:
- Zbieram.

- Jakich typów? - zapytał mrugając oczami. - No ano myśmy poopili przy święcie i Mannfredzik zabył! Znaleźć go nie mogem... - zwiesił głowę, ale zaraz podniósł. - Daaaj gula, co? Suszi boleśnie...

- Nie mam. Mało mam. A z resztą puste są - warknął nieprzyjaźnie idąc w kierunku karczmy, w której się zakwaterowali.
- Na Fredzie się skup swoim. Gdzieś widział go razem ostatnim?

- Przy mnie był. - powiedział po zastanowieniu. - W nocy. - dodał z naciskiem podniósłszy palec. - Rano siem budzem a Mannfred zabył… - rozłożył ręce i klepnął nimi wzdłuż tułowia, gdy opadły.

- A spać poszli gdzieście?

Franc stał dłuższy czas marszcząc czoło.
- Tam! - wskazał ręką zwoje starych lin w porcie, leżące obok beczek z odpadami. - Ja siem tam obudził.

Natychmiast udali się we wskazanym kierunku, lecz nie Arno pomimo dość długiego procesu szukania nie znalazł niczego, co mogłoby pomóc w znalezieniu Manfreda czy chociażby śladu niedawnej obecności.

- Wiem! Wiem, gdzie my byli na pewno! - Franc klasnął i zatarł ręce.
Zaprowadził Arno do karczmy niedaleko portu. Rozejrzeli się w środku i na zewnątrz i w stajni nawet. I nic.

- Czego tu szukacie? - karczmarz zapytał podejrzliwie, wychylił głowę od zaplecza.

- Mannfreda.

- Aaaa... - rzucił oberżysta, kiedy przyjrzał się chudzielcowi dokładniej.

- Tak, pamiętam. Byliście z wieczora wczoraj u mnie. - rozluźnił się wyraźnie, otworzył szerzej drzwi i stanął w progu.
Popatrzył na Arno.

- Nie ma go tu. Stało się co? - zapytał zaciekawiony.

- Zabył. - Franc wetchnął. - W gardle zaschło od tego szukania. - bąknął.

Karczmarz ignorował mieszczanina i zwracał uwagę na krasnoluda oczekując odpowiedzi.

- Dużo prawić co tu? Jako pić nie potrafią, tako wąchać nie powinni nawet - wzruszył ramionami khazad wypowiadając swoje zdanie.
- Zapił jeden się, drugi takoż i jeden z dwójki znalazł się tylko. W stanie takim do wody wpaść mógł albo krzywdę inszą wyrządzić sobie. Poszedł gdzie wiecie może?

- Byli wczoraj i już dobrze w czubie mieli jak wyszli razem. - karczmarz wzruszył ramionami i zabrał się do środka z zawiedzioną miną, że nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło godnego lokalnych plotek przy których klienci mogliby rozprawiać przy szynkwasie.

- Chodź Francu - rzekł, po czym ruszył do karczmy mając zamiar przedstawić problem towarzyszom.

Franc westchnie i pójdzie za Arno mówiąc.
- Daj, pomogę ci nieść.

-Ani się waż! - warknął Hammerfist, po czym dodał:
-Puste są...
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 09-06-2014, 18:53   #78
 
Baczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Baczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumnyBaczy ma z czego być dumny
- Nie wiem, co to jest dokładnie, mości przeorze, poza tym, że to maska i że niebezpiecznie jest ją mieć w posiadaniu - odparł Eryk, odchrząknąwszy uprzednio, wyjmując powoli maskę zze pazuchy. - Napadnięto nas w Strassenburgu, co może kapitan łajby już przeorowi powiedział, ale nie powiedział on zapewne, że zabójcy po maskę właśnie przyszli. A i na Karze Boskiej była ona dobrze schowana. Wierzę, że znalazłem ją tylko dzięki woli Sigmara, aby uchronić od zapomnienia w odmętach Reiku.

Bauer stał już krok przed biurkiem, trzymając w wyciągniętej dłoni Maskę.
- A jeden z tych napastników okazał się być mutantem, czyż nie? - Przeor podszedł i odebrał przedmiot od Bauera. - Z kim walczyliście na tonącym okręcie? - zapytał. - Czy wśród poległych był Łowca Czarownic? - zapytał obracając w rękach drewno, któremu uważnie się przyglądał.
- Taaak - zaczął nieco zakłopotany Eryk. - Był mutantem, miał, tego… no, babochłop jaki…- wymamrotał, nie chcąc zbyt obelżywymi słowami obrazić kapłana. - A na statku jakiś szaleniec się na nas rzucił, jak nas zobaczył, wyskoczył z jednej z kajut i rzucił się na nas, na krzyki i zapewnienia, że chcemy pomóc w ogóle nie reagował. - Bauer zasmucił się na wspomnienie głuchego na ich słowa sługi sigmarowego. - Łeb miał rozbity, pewno od tego mu odbiło… A Łowca był, pomylić go z nikim nie można było… Leżał w kajucie kapitańskiej, tam gdzie schowana była maska. Był martwy, ale po ilości ran widać było, że walczył mężnie - zakończył Bauer, cały czas wspominając mocarnego Łowcę Czarownic.
- Kapitan przyznał, że zeszliście na pokład naszej łodzi i wróciliście z przedmiotami tam znalezionymi, tuz przed zatopieniem “Kary Boskiej”. Kapitan zwrócił te przedmioty ofiarowując wyjaśnienia. Tobie dziękuję za ten kawałek drewna. To musiała być ważna pamiątka dla kogoś, nic nie warta i nic nie znacząca nikomu, na tyle aby o niej rozpowiadać, prawda? - podniósł wzrok na Eryka. - Czy przywłaszczyliście sobie inne niż kawałek drewna, majętne przedmioty należące do wysoko urodzonego rycerza? - zapytał ściągając brwi dolewając wina do kielicha.

To był moment, którego Eryk najbardziej się obawiał. Bo o ile kłamstwa na temat szaleńca ze statku nikt nie mógł rozszyfrować, o tyle sprawa fantów była kłopotliwa. Sam co prawda niczego nie wziął, ale tym bardziej nie mógł wydać pozostałych. Nie pisali się na to, wziął sprawę maski całkowicie na siebie, więc i teraz musiał znaleźć sposób, alby gniewu kultu na nich nie sprowadzić. Niby proste rozumowanie, trupowi nic po pistoletach, jednak ostatnie słowa przeora nie były przypadkowe. "Wysoko urodzony rycerz". Wspomniał o tym, żeby hańbę i wstyd na nich przynieść, na niego. I po części mu się udało, ale że Eryk sam niczego nie wziął, sumienie jego zostało zaledwie muśnięte tą prowokacją. Postanowił odpowiedzieć na tyle niejednoznacznie, na ile mógł, nie kłamiąc jednocześnie. Przyszło mu to z łatwością, ponieważ bagatelizowanie ważności Maski bardzo mu się nie spodobało. I właśnie teraz mógł dać temu upust.
- Nic choćby w ćwierci tak cennego jak ten kawałek drewna - odparł po chwili Bauer, wpatrując się w przeora. Czego innego mógł się spodziewać? Niczego, a jednak drażniło go to wszystko, ten ton, ta mina, to udawanie… Nie, nie tyle drażniło go, co był tym rozczarowany.

Kapłan nalał wina i do drugiego kielicha po czym podał go Baueowi. Wyglądało na to, że nie będzie go chciał szybko spławić.
- Proszę nie rozpowiadać o masce nikomu. Zwłaszcza kompan twój co na rynku gawędy opowiada, niech lepiej o tym nie wspomina. Tu również o wasze bezpieczeństwo chodzi. Maska to artefakt boga Chaosu zwanego Slaneesh, a kulty mają to do siebie, ze działają w ukryciu i nim Łowcy Czarownic zrobią z nimi porządek, to niestety nie przebierają w środkach do osiągania swych celów. Ale to już przecież wiesz na własnym przykładzie. - Przeor usiadł w fotelu i gestem wskazał podobne krzesło łowcy, aby również usiadł.
- Obiecuję przeorowi, ani ja, ani moi przyjaciele nie mamy zamiaru nawet słowem o masce wspomnieć. Nikomu - podkreślił Eryk, siadając na wskazanym krześle. - Bert dużo gada, ale i rozum swój ma. Wie, kiedy milczeć. - Siedział sztywno, ułożył ręce na udach, czekał przez chwilę, aż coś przyszło mu na myśl.
- Jeden z nich przeżył. Z tych kultystów. Znaczy, skoczył do wody z płonącego statku, ale nie liczę na to, że go Reik porwał i podtopił. Przedstawił się jako Hugmunt, choć teraz pewno innego imienia używa. Jest to jednak chłop ogromny, wcale charakterystyczny… - Bauer zaczął opisywać go najlepiej, jak potrafił, biorąc raz po raz drobne łyki wina.
- Ja właśnie o tym chciałem porozmawiać z tobą Eryku. - Przeor przytaknął, być może zadowolony z pomyślnego toku rozmowy. - Świadkami jesteście i rozpoznać możecie tego kultystę. Do Mariengurga i Talabecheim wieści już wysłane do rodziny poległego Gunnera Krauthosena. Ród to od pokoleń poświęcony posłudze Łowców Czarownic. Dwaj starsi bracia Gunnera na pewno tu przybędą, by szukać owego Hugmunta. Długo zostać w Worlitz planujesz?
- Cóż, poharatali nas mocno, jeden z towarzyszy rękę ma złamaną. Chirurg powiedział, że ze cztery tygodnie spokoju potrzebuje, żeby pełnię władzy w ręce zachować. A że trzymamy się razem, to właśnie tyle zostaniemy, a może i dłużej. Jeśli będzie trzeba, mości przeorze. - Eryk skinął głową. Zrobił się posłuszny i przymilny, wszak nie tylko zaufano mu, ale i poproszono o pomoc. I to kto, sam kult Sigmara! Może ujrzą w nim potencjał, może… Odrzucił myśli o ewentualnych korzyściach, do tego jeszcze długa droga. Wszak mógł się zaszyć praktycznie wszędzie…
- Bardzo dobrze. - Przeor nie krył zadowolenia w głosie. - Jaką nagrodę chciałbyś otrzymać za dostarczenie maski? - zapytał swobodnie.
- Nagrodę… - powtórzył Eryk cicho, zbierając się w sobie. Pewna myśl chodziła mu po głowie już od długiego czasu, a znalezienie maski na statku sigmarytów zadziałało niemalże proroczo. Był pewien, że to jest właściwa droga, mimo to miał opory przed wyrażeniem swojej prośby. Nie miał pojęcia, jak zareaguje przedstawiciel kultu.
- Przeorze, chciałbym być godzien służyć Sigmarowi - zawiesił głos, przełknął ślinę. Nikt mu nie przeszkodził, kontynuował więc. - Odkąd w naszej wsi pojawił się kapłan Sigmara i rozpoczęto budowę kaplicy, coś zaczęło mnie przyciągać do tamtego miejsca. Szybko poznałem siłę Sigmara i wyniosłem go ponad innych bogów. Szczerze, to nawet nie wiem, dlaczego, ale tak jest. I chcę mu służyć. Tyle że mówca ze mnie słaby, jedyne więc co mogę, to ofiarować mu moje ciało, moją siłę i krew. - Zamilkł, pierwszy raz podczas tego krótkiego monologu spojrzał przeorowi w oczy. - Chcę wymierzać sprawiedliwość i chronić niewinnych w imieniu Sigmara. Chcę zostać łowcą czarownic. Wiem, że czeka mnie długa droga treningów i sprawdzianów, że mogę się do tego nie nadawać, ale chcę spróbować. Chcę dostać szansę służenia Sigmarowi. Oto moja nagroda.

Mówił szczerze, i mówił rzeczy, których w innej sytuacji bałby się wypowiedzieć. Cel, który zawsze miał daleko, wysoko nad sobą, niczym gwiazdę, którą można jedynie podziwiać i gonić, ale bez jakiejkolwiek nadziei, że zdoła się ją pochwycić. I teraz, wreszcie, zbliżyła się ona znacznie bliżej, niż kiedykolwiek przedtem, a może i kiedykolwiek potem. Było podniecenie, ale i strach, bo przecież przeor może mu odmówić, mimo stanowczości z jaką wypowiedział swoje pragnienie, a która to stanowczość zaskoczyła go pewnie bardziej, niż przeora. Wino straciło smak, malowidła kolory, a i oddech Bauera stał się jakoby nieobecny. Było tylko oczekiwanie.
 
__________________
– ...jestem prawie całkowicie przekonany, że Bóg umarł.
– Nie wiedziałem, że chorował.
Baczy jest offline  
Stary 10-06-2014, 23:41   #79
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację

- Masakra jakaś... - powiedział sam do siebie Winkel zmywając schody przysadzistej wieży maga.

Mimo iż z zewnątrz wieża nie wyglądała na olbrzymią kryła w swych trzewiach całą masę schodów, które po umyciu olbrzymiej podłogi i porąbaniu sterty drew zdawały się przeszkodą nie do pokonania. Sama budowla pełna była tajemnic. Na jej ścianach wisiały liczne obrazy wątpliwie pięknej sztuki, tuziny półek z księgami oraz bogate gobeliny. Niewysoki grubas z nalaną twarzą nie wyglądał na mistrza charyzmy, ale... Bert musiał się zgodzić nawet za cenę ciężkiej fizycznej pracy.

To co się działo w jego wnętrzu od kilku dni sprawiło, że Winkel czuł się o dobre parę kilo lżejszy, a... wcześniej też wielce postawny nie był. Czuł się słabo. Odwodniony, obolały, zmęczony... Nawet gdyby tłuścioch chciał 30 Koron i dwa razy tyle pracy Bert zgodziłby się bez wahania. Mimo iż miał sprawne zwieracze to skóra na jego czterech literach - wcześniej gładkich jak pupa niemowlęcia - była wytarta jak stare buty podróżne Arno.

Gawędziarz czuł jak mokra szmata robi się cięższa niż miecz, którym nie tak dawno walczył. Wraz z każdym metrem Bertowi było coraz trudniej, ale - ku jego uciesze - każdy też zbliżał go do końca prac. I w porównaniu z tym co czuł zanim nastąpiła - za sprawą ucznia czarodzieja - błogosławiona ulga te prace były nawet przyjemne. Tak straszna była najgorsza w jego całym życiu biegunka.

***


Karczmy... Bez wątpienia Franc oraz Mannfred byli w nich osobami rozpoznawalnymi. Starzy bywalcy zostawiający niemal każdy zarobiony grosz. Klient, który stał się niemal współlokatorem. Wielu gospodarzy widziało nie tylko rybaków, ale i podejrzanych, skośnookich typów, którzy zdaniem Arno kręcili się w ich pobliżu podczas festynu. Bert do chwili ruszenia w kierunku portu nie mógł zrozumieć czego tacy goście mogli chcieć od Mannfreda? Czym biedny pijaczyna, rybak z urodzenia, mógł im zawinić? Może już niedługo gawędziarz się dowie, a nawet stworzy na ten temat ciekawą opowieść...

Smród ryb był nie do zniesienia. Winkel bez wątpienia wypróżniłby się gdyby nie to było jego niemal wyłącznym celem przez ostatnie parędziesiąt godzin. Potykający się o własne nogi Franc nie ułatwiał chłopcom z Biberhof zadania, ale kto powiedział, że pomaganie biednym musi być rzeczą łatwą? Wąskie uliczki i ciasne zaułki dystryktu magazynowego układające się w istny labirynt niemal uniemożliwiały poszukiwania o ile te nie miały trwać kilku długich godzin. Z pewnością gdyby Franc został tu sam prędzej by wytrzeźwiał niż stamtąd o własnych siłach wyszedł.

Wielu ludzi nie miało pojęcia o co ich Bert pytał. Jacy Kitajczcy? Skośnoocy? Chwilami chłopakowi wydawało się jakby pytał o coś pokroju smoka spopielającego odległe, skryte w dolinach górskich wioski goblińskie. Na szczęście znalazł się też ktoś kto miał pojęcie o kim mowa. Ponoć handlował niedawno z podobnymi ludźmi i... Bert się tak nad tym zastanawiał, że niemal poszukiwani przez niego goście przeszli by niezauważeni. A z wozem, który pchali ciężko było ich nie zauważyć. Winkel miał plan. Miał tylko nadzieję, że grupa Kitajczyków nie zwróci na niego uwagi kiedy spokojnie wyjdzie za róg rozglądając się. Spokojnie i bardzo cicho powiedział w stronę swoich towarzyszy:

- Ja się rozmówię, a wy zajmijcie dogodne pozycje do obserwacji i śledzenia. Franc, poczekaj na mnie dwie aleje na północ dalej. Za jakiś czas przyjdę i pójdziemy się napić.

Bert nie czekając na odpowiedź ruszył w kierunku dwójki wojowników.

- Panowie! Przepraszam Panowie! - zawołał Winkel ruszając pospiesznie w ich kierunku. - Widzę, że wieziecie bardzo ciężki towar. Odsapnijcie moment. Mogę wam zająć chwilkę? Zawsze interesowałem się Kitajem, ale nigdy nie miałem okazji spotkać rodowitego Kitajczyka. Możemy porozmawiać? - zapytał z rosnącym podnieceniem gawędziarz.

Kitajczycy przyjrzeli się Winkelowi, lecz nie zwolnili ani trochę, mając zamiar minąć przechodnia.

- Czego chcesz? - najbliższy Bertowi wojownik zapytał na odczepnego poprawnym reiklandzkim z silnym obcym akcentem.

- Ależ Panowie… - powiedział Winkel stając im na drodze i unosząc pokojowo ręce. - Ja bym chciał jedynie porozmawiać i dowiedzieć się nieco na temat, który mnie żywo interesuje. - Bert stał na drodze wozu. - Porozmawiajmy. Są Panowie może z Kitajskiego Przedsiębiorstwa Kupieckiego?

- A kto pyta i po co? - znów ten sam cudzoziemiec odezwał się tym razem już raczej wrogo. - Nie mamy czasu dla Ciebie, więc zejdź nam z drogi. - położył rękę na rękojeści miecza.

Wóz zatrzymał się, a obaj mężczyźni przez chwilę rozglądali się dyskretnie na boki, nim rozmówca w końcu ruszył z kamienną twarzą w stronę stojącego przed nimi i blokującego przejazd wozu, Winkela.

- Nazywam się Bert i naprawdę uważam, że nie powinniśmy zacieśniać pętli niezgody. - powiedział Winkel. - Tym bardziej, że dopiero się poznaliśmy. Może porozmawiajmy spokojnie, wy odpocznijcie od ciągnięcia tego balastu, a ja się czegoś dowiem o stronach, które mnie bardzo interesują. Dawno przypłynęliście Panowie? Pierwszy raz was widzę.

- Nie mamy czasu na gadanie z tobą. Śpieszy się nam. - rozejrzał się po ulicy. - Odejdź, proszę. Jesteśmy kupcami. Czas to złoto. Nie okradaj nas z niego.

- Dobrze Panowie… - powiedział Winkel wyraźnie nie pocieszony schodząc z drogi. - Może byśmy mogli kiedyś przy piwie porozmawiać? - zapytał z nadzieją w głosie.

- Może kiedyś. - odrzekł siląc się na spokój.

Drugi z mężczyzn zdjął rękę z rękojeści miecza. Zaczęli ciągnąć wóz i zrobili kilka kroków, gdy nagle płachta poruszyła się i uniosła. Ktoś był na pace.

- Cooo jest kuuurwaaa?! - mocny, niski głos strasznie zachrypnięty i pełen zarówno boleści jaki i oszołomienia dał się słyszeć spod obsuwającego się szybko materiału, który ściągał z siebie siedzący i usiłujący wstać mężczyzna.

Kitajczycy od razu zatrzymali wehikuł. Bez narady dłuższej niż wymiana spojrzeń rzucili się do tyłu uderzając pięściami, kułakami w poruszającą się bryłę. Jeden z cudzoziemców, który dotąd był milczący, spojrzał w kierunku Berta, a w oku zabłysł mu zły ogień. Z dłonią na rękojeści miecza, którego jeszcze nie wyjmował z pochwy, zaczął biec ku Winkelowi szybko przebierając nogami. W momencie kiedy płachta się poruszyła Bert wiedział kto może pod nią być. Zdecydował się dalej zgrywać głupie niewiniątko. W tym przypadku wystraszone.

- Co to jest?! Straż! Pomocy! Ratunku! Na pomoc! Straż! - darł się wniebogłosy Winkel aby zwrócić na siebie uwagę nie tylko towarzyszy, ale i wszystkich okolicznych, chętnych go słuchać mieszkańców.

Bert wiedział, że po tym jak zawyje niczym syrena alarmowa nie będzie miał wyjścia i będzie musiał uciekać. Walka z wyszkolonym wojownikiem nie wchodziła w grę. On nawet nie poradził sobie z rannym aktorem, a co dopiero z kimś takim. Potrafił natomiast niezwykle szybko uciekać. Szedł o zakład, że gość nie będzie go w stanie dogonić. Miał w planie poczekać na niego, a gdy będzie naprawdę blisko zacząć uciekać. Liczył, że tak ściągnie go na siebie na tyle aby pozostali mogli działać na przykład odbijając Mannfreda z rąk drugiego z porywaczy…
 
Lechu jest offline  
Stary 11-06-2014, 11:35   #80
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Włóczenie się po miasteczku, pełnym festiwalowych gości, w poszukiwaniu człeka, o którym nie było wiadomo, jak wygląda, zdało się Jostowi działaniem pozbawionym sensu. Nawet jeśli wcześniej kręcili się wokół Manfreda jacyś cudzoziemcy, to jaka była gwarancja, że na owych cudzoziemsko ubranych i wyglądających mężczyn wogóle trafią? To nie był Biberhof, gdzie każdy obcy rzucał się w oczy. Tutaj ludzi było jak mrówek, w takich, co się na czarno nosili, również kilku by się znalazło.
Czy Katajcy, bo nimi zapewne byli owi cudzoziemcy, aż tak wyróżnialiby się z tłumu?

Ale, ku zdziwieniu Josta, trafiło się wreszcie ślepej kurze ziarno. Co prawda nikt wcześniej nic o wozie nie mówił, ale dwójka na czarno ubranych mężczyzn idealnie pasowała do wcześniejszego opisu Arno. Co zresztą krasnolud natychmiast potwierdził. Jednak tamci, Katajcy, zbrojni byli i nie wyglądali na takich, co by bez słowa pozwolili na sprawdzanie zawartości wozu.

Bert - mądra główka, ryzykant i półsamobójca - jako pierwszy wpadł na pomysł rozwiązania problemu i poszedł zagadać Katajczyków.
Zdaniem Josta pomysł był średniej jakości, ale szarpać się z nim nie miał zamiaru. Tego jeszcze brakowało, by Katajce zwrócili uwagę na ich grupkę. Jak nic rozpoznaliby Franca i cały plan od razu by przepadł. A i po łbie mógłby Bert oberwać, co i tak mu groziło, gdyby obcokrajowcy stracili cierpliwość.

Jost pociągnął Franca w cień.
- Co...? Jak...? - zaczął bełkotać pijaczek.
- Masz na piwo - powiedział cicho Jost, wciskając Francowi kilka miedziaków, co podziałało wprost niczym cudowne remedium. Franc co prawda nie wytrzeźwiał, ale natychmiast odzyskał wigor, oczka mu sie zaświeciły, po czym, wiedziony zapewne instynktem, zygzakami powędrował w stronę najbliższej karczmy.
Jost wrócił do obserwacji działań Berta.
A ten gadał i gadał, zajmując Kitalczykom i czas, i miejsce, utrudniając równocześnie przeciągnięcie wozu, co - jak można było zauważyć - zaczęło cudzoziemców denerwować. Żaden jednak nie chwycił za miecz.

Co mogą mieć pod płachtą?
To było pytanie, na które warto było znaleźć odpowiedź. Parę beczek soli, czy może Manfred?
Jost rozejrzał się dokoła, usiłując wypatrzeć kogoś, kogo by można zaprząc do brudnej roboty. Zawsze wszędzie kręciło się mnóstwo uliczników - dać któremuś parę miedziaków i napuścić na Kitajców. Taka banda młodych hultajów poradziłaby sobie z tym zadaniem w parę chwil.
Ale, oczywiście, gdy byli potrzebni, to ich nie było.

Katajcy ruszyli dalej, mijając Berta, a ten nagle nadarł się jak głupi, tak że było go słychać na dobre pół mili w każdą stronę.
Jost, chcąc się znaleźć jak najbliżej kompana, by móc go w razie czego wspomóc, ruszył w stronę wozu.
Po drodze szykował procę. Ołowiana kulka jest, o czym wszyscy wiedzieli, szybsza od miecza.
 
Kerm jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:32.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172