Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-06-2014, 15:59   #22
Romulus
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
Tibor czuł rosnącą w żołądku kulę żółci. Kobiety i dzieci właśnie szczelnie wypełniły malutką kaplicę, niejednokrotnie protestując, dopytując się co zacz i kto jest przyczyną tego zamieszania. Ludmiła Nylund - miejscowa kapłanka Wielkiej Matki - nie mniej była zdumiona od nich, ale Robat szorstko kazał jej zająć się przybyłymi i trzymać nad nimi pieczę, a mieszkańcy przywykli słuchać jego poleceń. Cadi również tam była, a chłopak tylko tyle miał czasu by zaskoczonej wcisnąć w dłonie skowyczącego Ferenga, ubłagać by się zajęła psiakiem i obiecać że wszystko wyjaśni. Teraz stał wśród mężczyzn i pełen niepokoju spoglądał to na niebo, to ku wioskowemu cmentarzowi, to ku gródkowi.

Powinien tam być, wraz z rodziną Oestergaard i czeladzią - ale Cadeyrn też musiał ostrzec, a wioska nie miała palisady zaś chaty rozrzucone były bezładnie i szeroko. W gródku nie brakło też bitnych mężów, a na dodatek był tam Merfyn, najlepiej w całym rodzie obeznany z bronią. Szanowna Jonna, matka całej piątki, krzywiła się że ten sypia tak długo w dzień że potem w nocy musi do łoża brać którąś z dziewek służebnych by zasnąć, wskutek czego dziewki robią się krnąbrne; teraz jednak Tibor niezmiernie był rad że brat jeszcze nie wyjechał.

Czy rodzina Osvalda zdąży dotrzeć do gródka? Czy Luigsech była w pobliżu i również schroniła się za palisadą? Chłopak tak mocno przeciągnął palcami przez włosy że aż poczuł jak go skóra piecze. Palisada. Jeden człek za taką wart pięciu ludzi w polu - przypomniał sobie opowieści Runy Connere.
- Jon, Olaf, chodźcie, wozy przyciągniemy i ustawimy jak zaporę - wskazał pierwszy z brzegu, porzucony pod chałupą Blomgrena. - Za pozwoleniem, panie Cadeyrn - dodał, kłoniąc głowę przed sołtysem i odstawiając włócznię i tarczę pod ścianę kaplicy. Buzdyganu jednak nie odłożył.

Wraz z krewniakami czym prędzej przyciągnął ten i parę następnych wozów, rozstawiając je wokół wejścia do kaplicy tak by mocno się o siebie opierały i jedynie przejście szerokie na dwóch mężczyzn czyniły. Z wysokości można było dźgać i rąbać to co by podeszło … jeżeli w ogóle zaszłaby taka potrzeba.
- Szybko, przyniesiemy jeszcze trochę pieńków, podeprzemy wozy. Lenne, Ivarze, chodźcie z nami - rzucił wtedy do kuzynów i znajomków, przełykając gorzką ślinę - jeśli cokolwiek miało się wydarzyć to właśnie teraz, w przeciągu minut. Znowu spojrzał w niebo, zastanawiając się czy okaże się że się zbłaźnił, czy jednak nie. Potem ruszył do drewutni, zaciskając dłonie w pięści by ukryć jak bardzo mu się trzęsą. Robat kiwnął głową i posłał za nim mężczyzn, sam został z ósemką starszych kmieci. Gdy Tibor zniknął w budynku, wieśniacy jęli dyskutować, sękatymi dłońmi trzymając włócznie, topory i maczugi. Zbrojni byli lepiej niż włościanie na Południu i choć w tym młody kapłan doszukiwał się pociechy - nie raz ani nie dwa wilki czy bandyci zagrażali mieszkańcom Północy i kiep był ten kto nie potrafił władać choćby włócznią czy tęgą pałą.

Spocony młodzik wychynął z drewutni z pieńkiem na ramieniu i drugim pod pachą, podobnie jak następni. Mocarny Lenne całą kłodę niósł, no ale ten mógłby się brać za łby z Robatem albo i niedźwiedziem. I właśnie wtedy zaczęło się zaćmienie…


Światła słonecznego jęło ubywać. Na tyle raptownie że wszyscy naraz zadarli głowy, a co poniektórym pieniek wypadł ze zmartwiałych rąk. Słońce kryło się za doskonale czarnym księżycem, a westchnienia, jęki i okrzyki zgrozy temu towarzyszyły, bowiem nigdy dotąd zaćmienie nie objawiło się istną walką ciemności ze światłem. To nie było zwyczajne zjawisko, chyba że gwiazda akurat dzisiejszy dzień sobie wybrała by otoczyć się koroną złocistych płomieni i ozdobić przesłaniającą ją tarczę ognistymi pasmami. Tylko że Tibor naraz zyskał przeświadczenie iż to czego się obawiał, naprawdę byłoby mniejszym złem!


- Do barykady! - krzyknął na towarzyszy i popchnął pierwszego z brzegu Olafa. - Bierzcie pieńki i biegnijcie!

Z sercem w gardle i krwią łomoczącą w skroniach wyrywał ich ze stuporu i poganiał ku wozom pogrążającym się w ciemności.
- Ogień rozniecić! - ryknął Robat i Tibor odruchowo skinął głową, choć jemu i krewniakom ciemność nie przeszkadzała. Ale na widok tego co działo się na niebie każda pomoc i próba podniesienia morale była cenna.

Wiejskie burki rozszczekały się naraz by w chwilę potem zaskomleć i przegalopować przez wieś ze zjeżonymi grzbietami i obłędem w oczach, a bydło zawtórowało im przerażonymi głosami. Pasma mgły podniosły się między chałupami i gospodarczymi budynkami; Tibor i cadeyrnczycy spoglądali na omijające kaplicę i plączące im się wokół nóg opary. Z wnętrza świątynki dobiegł ich nagły płacz dzieci. Przez hałas nie od razu zorientowali się że śmierć przyszła do wioski.
- Panie Poranka, wyciągamy do Ciebie ręce i błagamy byś obdarzył nas swym dobrem, miłością i opieką… - Tibor zaczął recytować drżącym głosem, czując jak potnieją mu dłonie. Sięgnął ku ziemi i w świetle rozpalanych pochodni roztarł w dłoniach jej odrobinę “na szczęście”. Znajomy gest przydał chłopakowi odrobiny otuchy a i chwyt będzie pewniejszy na rękojeści.

Jak na ironię ta sama ziemia zadrżała tuż przy drewutni, w chwilę potem eksplodowała i brudne ramię sięgnęło na powierzchnię w parodii narodzin. Chłopakowi słowa zamarły na ustach a wszyscy gapili się na wydobywającą się spod ziemi potworność.


Może to i lepiej że pierwsza ujrzana okropność należała za życia do obcej rasy - do orków, co można było poznać po masywnym kośćcu i wydatnych kłach. Gdyby Tibor i cadeyrnczycy ujrzeli jednego ze swoich, kto wie czy nie umknęliby w popłochu! Żadna opowieść nie była w stanie przygotować na grozę którą sam widok nie-żywej istoty wywołuje, zatrzymując bicie serca w piersi i zamieniając wnętrzności w bryłę lodu!

Istota nie miała takich rozterek. Podniesiona z martwych przeklętą magią rozwarła zapchane gliną szczęki niczym do wściekłego ryku a grudy piachu odrywały się od jej kości. Runęła wprost na barykadę z wozów, wstrząsając ziemię uderzeniami wielkich stóp. Wyglądała jakby była gotowa przebić się przez barykadę nie zatrzymując się nawet, a potem wyważyć drzwi do kaplicy i zniszczyć ją bez trudu. Kto wie, może właśnie widok przybytku Wielkiej Matki wprawił ją we wściekłość?!

W Tiborze zagotowało się. Bał się, Pan Poranka mu świadkiem że dygotał niczym w febrze na widok kościotrupa, ale w kaplicy była Cadi i jej rodzina, i wszystkich tutaj mężczyzn żony i dzieciaki. Jeśli zbrojni nie stawią nieumarłym czoła, wszyscy wewnątrz zginą. I Catrin, i Cordelia, i Ludmiła, Fereng również…

- Bosse, Gjord, bierzcie go na cel! - krzyknął z wściekłością do łuczników. - Llwyd, Bidewen, dźgajcie go włóczniami gdy podejdzie! Panie Robacie, przechwycimy go razem z Lenne z każdej strony!

Strzały świsnęły, niecelnie wypuszczone drżącymi palcami. Potworność rąbnęła w wóz że aż zakolebał się ze skrzypieniem, a potem jęła wdrapywać na niego. Bidevena włócznia zagłębiła się w masywną klatkę piersiową i rozkruszyła kilka żeber, aż wieśniacy krzyknęli. A potem szkielet zsunął się z wozu.
- Razem! - skrzeknął Tibor i ruszył na kościotrupa, zasłaniając się tarczą. Robat i Lenne, wymachując toporami, rzucili się na niego z boków. Posypały się ciosy.

Ostrze włóczni Llwyda ześliznęło się po brudnej czaszce szkieletu a cios Tibora przeciął nieszkodliwie powietrze. Ściągnął za to na niego uwagę nieumarłego i kościotrup uderzył w tarczę, aż pazury zazgrzytały na twardym drewnie a ramię młodzika zapłonęło bólem od siły ciosu. Robat i Lenne rąbali z obu stron toporami niczym w pień drzewa i odłamki kości przeszywały powietrze.

Płacz z wnętrza kaplicy wtórował odgłosom bitwy. Walczący okładali się bezskutecznie, ciosy nie trafiały lub omijały żywotne punkty, a łomoty z oddali i odgłosy skrobania wtórowały gwałtownym oddechom i okrzykom. Bideven wraził ostrze włóczni w kręgosłup nieumarłego, ale nie osiągnął nic ponad odpryskami kości. Zdesperowany Tibor porzucił ostrożność i zamachnął się potężnie. Buzdygan trzasnął w masywny czerep, zgruchotał go niczym gliniany garnek i z suchym trzaskiem rozerwał klatkę piersiową. Szkielet runął na ziemię jak marionetka z odciętymi sznurkami … nie, jakby ktoś wiadro kości wysypał!

Zapadła cisza, wszyscy gapili się na bezładnie rozrzucone, potrzaskane gnaty jakby nie dowierzając własnym oczom albo i zdrowym zmysłom. Tibor nawet nie czuł triumfu - zbyt nieprawdopodobne było to wszystko by mógł jasno myśleć.

- A ty tu czego?! - ryknął Robat, aż wszyscy się wzdrygnęli i obrócili. Jakiś młodzik kulił się za rogiem kapliczki, wciśnięty między mur a wozy - był to Adrian, syn Emila Stranda, również krewniak Tibora. - Do kapliczki, ale już!
- Ja też walczyć chciałem! - chlipnął chłopak, a zaczynający się już, gniewny ryk sołtysa przerwał wrzask jednego z myśliwych.
- Idą! Idą następne!

Faktycznie, dwie sylwetki kolebały się tak niezgrabnym ruchem że nijak nie dałoby się ich pomylić z żywą istotą. Ciężkie, mokre człapanie i smród niosące się od nich uzmysłowiły naraz Tiborowi dlaczego gospodarskie zwierzęta omijały jedno z oczek wodnych w pobliżu Cadeyrn… Doskoczył do wozów i rozejrzał się dzikim wzrokiem - pomiędzy chałupami bezładnie kręciły się pokraczne sylwetki połyskujące szarością kości, ale te od północnej strony zdawały się opętane bardziej świadomym zamiarem i znikały w mroku, kierując się w stronę gór. Młodzik spojrzał teraz na południe.

Od strony gródka nie widział świateł, będących niemalże znakiem rozpoznawczym jego rodu. Ręce mu zadygotały, ale pocieszał się myślą że ojciec pilnował dyscypliny by nie zwabić truposzy i dlatego gród spowijała ciemność.

Chlupot i bulgoczący pomruk sprawiły że czym prędzej zeskoczył z wozu. Czymkolwiek były zbliżające się istoty, cadeyrnczycy musieli się przygotować na spotkanie z nimi.
- Strzelać! - krzyknął przenikliwie do łuczników. - Panie Cadeyrn, Bideven, Llwyd, Lenne, walczymy tak samo! Dźgać i rąbać, do skutku, razem! Reszta - jąć się pniaków, miotać w nich, pilnować czy nas z boku nie zachodzą!

Nie miał czasu sprawdzać co inni robią, ważne było że sołtys, Lenne i włócznicy gotowali się na powitanie następnych ożywieńców. Bosse Voll i Gjord rewanżowali się za wcześniejsze niecelne strzały i pokazywali że ręce mają nie tylko po to by łyżki i miski w nich trzymać - ich szypy przeszyły pierwszą ohydną sylwetkę, wyłaniającą się z ciemności w świetle pochodni. Ktoś wrzasnął, ktoś jęknął - jednak Tibor nie potrafił rozpoznać rysów twarzy obłażącej ze skóry i mięsa, a bijący od nieumarłego smród zatykał mu dech w piersi. Szlam wyciekł z ust potworności gdy uderzyła w barykadę, jakby w ogóle jej nie dostrzegając na swej drodze. Za nią sunęła następna.

Kolejne strzały, wystrzelone z najmniejszej odległości, przefastrygowały istotę gdy gramoliła się przez burtę wozu. Włócznie Llvyda i Bidevena na próżno szukały wrażliwych punktów w jej ciele. Tibor przyszykował się do ataku.
- Teraz! - krzyknął, i świat skurczył się do kilku kroków naokoło.

Buława trzasnęła o burtę wozu a grot włóczni Llvyda przeciął ramię ożywieńca. Tibor skulił się za tarczą … ale potężny cios szarpnął dzierżącym ją ramieniem a ból eksplodował w boku chłopaka. Topór Robata spadł na bark wzdętego od gazów ożywieńca i zagłębił się w nim z chrupotem niczym rzeźnicki tasak w kościstej tuszy, drwal rąbnął go w nogę i istota upadła tak samo bezwładnie jak wcześniej szkielet, niczym śmierdzący wór wypełniony zgniłym mięsem.

- Żyjesz?! - krzyknął sołtys, a blady jak śmierć Tibor pokiwał głową. Bolało, ale żył i nadal mógł walczyć.

Strzała wbiła się w opancerzoną pierś następnego ożywieńca człapiącego ku wozom.
- To Revan! Revan! Zobaczcie! - Ivar krzyknął z niedowierzaniem, przypadając do burty. Tibor zamrugał powiekami. Istota faktycznie mogła kiedyś być Revanem Blomgrenem, bratem Ivara, zaginionym jesienią w kilka dni po tym jak przybył do Cadeyrn wraz z Merfynem Oestergaard. Mróz przeszedł chłopaka na widok ciała i włosów rozchylających się z poczerniałej czaszki niczym łupiny z przejrzałego orzecha.
- Cof się Ivar! - ostrzegł Robat, odrywając kmiecia potężną ręką od wozu. - To już nie jest Revan!
- To on! To… - zaczął wykrzykiwać brat zaginionego najemnika, ale inni odciągnęli go byle dalej od mamroczącej potworności. Łucznicy pudłowali, może wstrząśnięci tym że muszą celować do znajomka czy tego w co on się zamienił. Bideven pchnął celniej, ale poza tym że upuścił brudnej cieczy spomiędzy żeber nie zdziałał wiele. Tak jak wcześniej Tibor i reszta musieli walczyć twarzą w twarz i pokonać ożywieńca stalą pchaną silnymi ramionami. Chłopak niejasno zarejestrował jak skuteczny był jego buzdygan w starciu ze szkieletem, a topory Robata i Lenne - z pierwszym śmierdzącym upiorem.
- Jeszcze raz! Ściągnę go na siebie, porąbcie go na sztuki! - wrzasnął.

Tym razem nie szedł na wymianę ciosów, pilnie wpatrywał się w upiora, nęcąc go podsuwaną tarczą i gotując się do uskakiwania przed ciosami. W tym czasie Robat doskoczył z boku i pośliznął się na oślizgłym ciele rozciągniętym pod stopami za to Lenne z rozmachem rąbnął truposza w żebra, druzgocząc kości. Ożywieniec zatoczył się i jego pięść strzaskała tylko burtę wozu.
- Dobrze! - wykrzyknął Tibor. Wokół dźwięczały cięciwy łuków dając znak że walka dopiero nabiera rumieńców i kolejne potworności zmierzają ku barykadzie, ale liczyło się tylko tu i teraz. Włócznia przeszyła umarlaka, a rozwścieczony Robat i Lenne rozrąbali go na strzępy.
- Co to jest?! - wrzasnął ktoś. Przez chwilę Tibor nie rozumiał o co chodzi, bowiem kolejny nieumarły zmierzał ku nim wielkimi krokami. Od założenia Cadeyrn, w pobliżu wioski zginęło wielu orków - i teraz pozostałości jednego z nich szturmowały barykadę. Złamana strzała wystawała mu z miednicy. Obok wielkiego stwora coś skakało i wiło się, jakby strach na wróble albo kłąb szmat i Tibor wytrzeszczył oczy, bowiem ten widok coś mu przypominał.

Zignorował wspomnienie i odwrócił się ku szkieletowi orka, zasłaniając się poznaczoną pazurami tarczą. Robat krzyknął do reszty obrońców ale Tibor nie zwrócił na to uwagi, obserwując jak kościotrup gramoli się na uszkodzony wóz. Ostrza włóczni śmignęły ku niemu, znacząc gnaty szczerbami.

Naraz, z boku, tam gdzie “kłąb szmat” spłynął, podniósł się wrzask a biały blask zalał pole bitwy! W tym świetle ożywieniec zeskoczył na ziemię i zamierzył się na Tibora.

Pazury przeorały drewno tarczy a ramię chłopaka pod siłą ciosu zdrętwiało, ale w tej sekundzie sołtys zamierzył się równie potężnie … i topór przerąbał orczy szkielet na dwoje, aż szczątki roztrzaskały się na kole i burtach!
- Z tego nie wstanie! - Robat splunął na pogruchotany szkielet. Jednak Tibor nie patrzył tam, ale na okropną scenę o kilka kroków dalej.

Pomiędzy miotającymi się kmieciami dojrzał że Egil Skovgaard leży na plecach miotając się i podrygując a inni siłują się z czymś tuż przy nim. Podbiegł i roztrącił obrońców, oświetlonych blaskiem bijącym od sylwetki przerażonego dzieciaka, Adriana.

“Kłąb szmat” jednak nie był niewinnym przywidzeniem czy zerwanym wiatrem strachem na wróble. Długie rękawy owijały się wokół szyi siniejącego kmiecia, a nogawki spodni przyległy ściśle do tułowia i nóg nieszczęśnika. Kmiecie szarpali … to, to coś, ale trzymało się Egila z siłą szaleńca, a wieśniacy bali się i ich wysiłki by to coś oderwać paraliżowało przerażenie. Jakby dotykali rozwścieczonej żmii albo skolopendry i Tibor wcale im się nie dziwił. Niestety, sam nie był dużo mądrzejszy. Walczyć? Z czym, z kłębem ubrania, kiedy każdy zadany cios mógł zabić Egila? Z jakimś … upiorem … czy inną potwornością, o jakiej nigdy nawet nie słyszał? Ale też ciężka, koszmarna, ale i zwycięska jak na razie walka dodała mu pewności siebie i przypomniała o czymś.

W lewą dłoń złapał buzdygan, sięgnął do piersi i kołyszącego się na szyi medalionu, zwrócił go ku istocie w dokładnie tej samej chwili gdy coś chrupnęło w karku wieśniaka.
- W … w imię Pana Poranka … - zająknął się nim nabrał pewności siebie, jakby same wypowiedziane słowa rozwiązywały mu język - wypędzam cię precz, upiorze!!!

"Upiór" zakołysał się unosząc znad martwego ciała Egila i odwrócił ku chłopakowi niczym kobra, ignorując błyszczący światłem medalion. Święte miejsce wręcz czuł fale zła i morderczej groźby pulsujące od “stracha na wróble” i nagle nabrał pewności że istota rzuci się właśnie na niego.

Ktoś z boku wykrzyknął spanikowanym głosem a bicz białego światła przemknął i smagnął istotę aż zadygotała i skuliła się. Zaraz jednak bez dźwięku skoczyła wprost na Tibora a jej długie rękawy sięgnęły ku jego szyi. Zwodniczo zwiewna tkanina dotknęła zasłaniającej chłopaka tarczy i z zadziwiającą siłą zacisnęła się na niej by zaraz wypuścić; biały jak wapno chłopak wiedział że gdyby chwyciła go za gardło nie wypuściłaby go nim nie wyzionąłby ducha.
- Pomóżcie! - wrzasnął do pozostałych, a złość naraz wyparła strach.

O nie, nie dostaniesz mnie, ścierwo!

- W imię Pana Poranka, wypędzam cię precz, upiorze! - krzyknął jeszcze raz, wkładając w próbę odegnania całą swą nienawiść i odrazę wobec tego … tego … plugastwa ożywionego przeklętą magią. Istota zatrzymała się na ułamek sekundy, oświetlona jaskrawym blaskiem bijącym od medalionu … po czym wyrzuciła ramiona w górę i rzuciła ku barykadzie!

- To Igor! - usłyszał wrzask któregoś z wieśniaków i mróz go przeszedł. Faktycznie, teraz już wiedział co - a raczej kogo - przypomina mu ten “kłębek szmat”, gdy ktoś rozpoznał znajomy, teatralny gest i zniszczone ubranie zaginionego rok temu chłopaka. Za życia był on półgłówkiem mieniącym się miejscowym bardem … i był też synem właśnie zamordowanego Egila Skovgaarda.

Tibor zwalczył miękkość nóg i z wściekłością złapał za buzdygan.
- Chciałeś zwady, to ją masz! - wykrzyknął rodowe zawołanie i z wrzaskiem na ustach pognał za gramolącą się na wóz istotą. Rąbnął ją buzdyganem w kapelusz niemalże wprasując ją w drewno wozu, tym niemniej nie wystarczyło to by “kłębek szmat” przestał się ruszać. W zasadzie odwrócił się ku chłopakowi, a ruch ten ociekał żądzą mordu!

Naraz obok Tibora pojawił się jakiś cień. Młody kątem oka zobaczył unoszącą się nad jego głową broń kolejnego nieumarłego… i w tym momencie w czaszkę abominacji huknął spory kamień, wytrącając ją z rytmu.
- Poszły od naszych chłopów, maszkary! - babcia Rozalia, która lat na karku miała chyba więcej niż Tibor włosów na głowie stała przed kaplicą. Trzęsącymi się ze starości rękami podnosiła właśnie kolejny kamień by cisnąć nim w nieumarłych. - Wynocha stąd, won! - głos drżał jej jeszcze bardziej niż ręce, ale upór ludu Północy sprawiał, że nie miała zamiaru ustąpić. Z budynku wyglądały i inne zestrachane kobiety z prowizoryczną bronią w dłoniach.

- Zawrzeć wrota! - huknął Robat, ale nim zdążył powiedzieć coś więcej słoneczny blask zalał okolicę. Zaćmienie kończyło się tak samo szybko; okrąg księżyca przesuwał się, rozpływając w jasnym świetle dnia. Nieumarli zatrzymali się w pół gestu, zadrżeli i rozpadli się w kupy wnętrzności, kości i szmat tam gdzie stali. W ożywionych mroczną magią szczątkach nie został nawet pozór życia.

Tibor osunął się na kolana, ignorując ból w boku.
- Panie Poranka, dzięki Ci niech będą za Twą łaskę! - wyszeptał gorączkowo, z ulgą która jednak znienacka przeszła w grozę. Gródek!

- Panie Robacie, stos szykujcie i wszelkie szczątki na nim spalcie! - krzyknął ruszając biegiem ku stajni. - Może te pieprzone barbarzyńce mają trochę racji z tym co robią swoim umarłym
 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise
Romulus jest offline