Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 02-06-2014, 11:03   #21
 
Nefarius's Avatar
 
Reputacja: 1 Nefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputację
Thog spieszył się. Maszerował truchtem w stronę świątyni Helma. Mieszaniec trzymał oburącz swój topor gotów roztrzaskać każdego umrzyka, który stanąłby mu na drodze. Przez większość drogi do świątyni wielkolud nie napotkał żadnego takiego oponenta. Dopiero na miejscu u bram przypominającej twierdzę świątyni Thog dostrzegł trójkę szkieletów. Jeden z nich był dość blisko, dwa pozostałe stały na odległość kilku metrów. Zielonoskóry wyszczerzył swoje pożółkłe zębiska w geście niby zawadiackiego uśmieszku, po czym poprawił uchwyt swej broni i zaszarżował na truposza. Toporzysko uderzyło z wielkim impetem w przeklętego przeciwnika, lecz nie dość silnie, aby od razu go powalić. Szkielet zamachnął się swym mieczem, raniąc Thoga w udo. Wielkolud znów wyszczerzył zęby, lecz teraz bardziej ze złości. Thog wyprowadził cios od boku z ukosa do góry. Umrzyk rozsypał się jak ten pod domem Arnolda, lecz to nie był jeszcze koniec walki. Dwa pozostałe, które dostrzegły potyczkę swego ziomka z rosłym barbarzyńcą ruszyły z odwetem. Thog mruknął pod nosem stając w lekkim rozkroku, gotując się do walki z dwoma przeciwnikami. Ci byli już prawie na wyciągnięcie ręki.

-Waaaaa!- krzyknął na całe gardło biorąc zamach toporzyskiem. Oręż świsnął w powietrzu, lecz minął celu. Nie był to unik nieumarłego, ani niecelność Thoga. Szkielet po prostu sam się rozsypał, zaś mieszaniec pociągnięty siłą swego zamaszystego ciosu prawie się przewrócił. Dopiero gdy odzyskał równowagę ujrzał, że zarówno jeden jak i drugi oponent już nie stanowią zagrożenia.
Olbrzym podrapał się po głowie dziwując się niezmiernie. Lecz po chwili na jego twarzy pojawił się głupkowaty uśmiech.
-Tiaaa... Thog wielki wojownik.- rzekł sam do siebie wypinając dumnie pierś -Świątynia. Arnold...- burknął spoglądając na budynek i dopiero teraz zauważył iż zaćmienie słońca minęło bezpowrotnie. Thog jednak nie połączył tego faktu z faktem ginących ostatecznie szkieletów. Wielkolud usiadł na ziemi czekając aż dostrzeże dłużnika swego pracodawcy.
 
__________________
A na sektorach, śląski koran, spora sfora fanów śląskiej dumy, znów wszyscy na Ruch katować głosowe struny!
Nefarius jest offline  
Stary 02-06-2014, 15:59   #22
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
Tibor czuł rosnącą w żołądku kulę żółci. Kobiety i dzieci właśnie szczelnie wypełniły malutką kaplicę, niejednokrotnie protestując, dopytując się co zacz i kto jest przyczyną tego zamieszania. Ludmiła Nylund - miejscowa kapłanka Wielkiej Matki - nie mniej była zdumiona od nich, ale Robat szorstko kazał jej zająć się przybyłymi i trzymać nad nimi pieczę, a mieszkańcy przywykli słuchać jego poleceń. Cadi również tam była, a chłopak tylko tyle miał czasu by zaskoczonej wcisnąć w dłonie skowyczącego Ferenga, ubłagać by się zajęła psiakiem i obiecać że wszystko wyjaśni. Teraz stał wśród mężczyzn i pełen niepokoju spoglądał to na niebo, to ku wioskowemu cmentarzowi, to ku gródkowi.

Powinien tam być, wraz z rodziną Oestergaard i czeladzią - ale Cadeyrn też musiał ostrzec, a wioska nie miała palisady zaś chaty rozrzucone były bezładnie i szeroko. W gródku nie brakło też bitnych mężów, a na dodatek był tam Merfyn, najlepiej w całym rodzie obeznany z bronią. Szanowna Jonna, matka całej piątki, krzywiła się że ten sypia tak długo w dzień że potem w nocy musi do łoża brać którąś z dziewek służebnych by zasnąć, wskutek czego dziewki robią się krnąbrne; teraz jednak Tibor niezmiernie był rad że brat jeszcze nie wyjechał.

Czy rodzina Osvalda zdąży dotrzeć do gródka? Czy Luigsech była w pobliżu i również schroniła się za palisadą? Chłopak tak mocno przeciągnął palcami przez włosy że aż poczuł jak go skóra piecze. Palisada. Jeden człek za taką wart pięciu ludzi w polu - przypomniał sobie opowieści Runy Connere.
- Jon, Olaf, chodźcie, wozy przyciągniemy i ustawimy jak zaporę - wskazał pierwszy z brzegu, porzucony pod chałupą Blomgrena. - Za pozwoleniem, panie Cadeyrn - dodał, kłoniąc głowę przed sołtysem i odstawiając włócznię i tarczę pod ścianę kaplicy. Buzdyganu jednak nie odłożył.

Wraz z krewniakami czym prędzej przyciągnął ten i parę następnych wozów, rozstawiając je wokół wejścia do kaplicy tak by mocno się o siebie opierały i jedynie przejście szerokie na dwóch mężczyzn czyniły. Z wysokości można było dźgać i rąbać to co by podeszło … jeżeli w ogóle zaszłaby taka potrzeba.
- Szybko, przyniesiemy jeszcze trochę pieńków, podeprzemy wozy. Lenne, Ivarze, chodźcie z nami - rzucił wtedy do kuzynów i znajomków, przełykając gorzką ślinę - jeśli cokolwiek miało się wydarzyć to właśnie teraz, w przeciągu minut. Znowu spojrzał w niebo, zastanawiając się czy okaże się że się zbłaźnił, czy jednak nie. Potem ruszył do drewutni, zaciskając dłonie w pięści by ukryć jak bardzo mu się trzęsą. Robat kiwnął głową i posłał za nim mężczyzn, sam został z ósemką starszych kmieci. Gdy Tibor zniknął w budynku, wieśniacy jęli dyskutować, sękatymi dłońmi trzymając włócznie, topory i maczugi. Zbrojni byli lepiej niż włościanie na Południu i choć w tym młody kapłan doszukiwał się pociechy - nie raz ani nie dwa wilki czy bandyci zagrażali mieszkańcom Północy i kiep był ten kto nie potrafił władać choćby włócznią czy tęgą pałą.

Spocony młodzik wychynął z drewutni z pieńkiem na ramieniu i drugim pod pachą, podobnie jak następni. Mocarny Lenne całą kłodę niósł, no ale ten mógłby się brać za łby z Robatem albo i niedźwiedziem. I właśnie wtedy zaczęło się zaćmienie…


Światła słonecznego jęło ubywać. Na tyle raptownie że wszyscy naraz zadarli głowy, a co poniektórym pieniek wypadł ze zmartwiałych rąk. Słońce kryło się za doskonale czarnym księżycem, a westchnienia, jęki i okrzyki zgrozy temu towarzyszyły, bowiem nigdy dotąd zaćmienie nie objawiło się istną walką ciemności ze światłem. To nie było zwyczajne zjawisko, chyba że gwiazda akurat dzisiejszy dzień sobie wybrała by otoczyć się koroną złocistych płomieni i ozdobić przesłaniającą ją tarczę ognistymi pasmami. Tylko że Tibor naraz zyskał przeświadczenie iż to czego się obawiał, naprawdę byłoby mniejszym złem!


- Do barykady! - krzyknął na towarzyszy i popchnął pierwszego z brzegu Olafa. - Bierzcie pieńki i biegnijcie!

Z sercem w gardle i krwią łomoczącą w skroniach wyrywał ich ze stuporu i poganiał ku wozom pogrążającym się w ciemności.
- Ogień rozniecić! - ryknął Robat i Tibor odruchowo skinął głową, choć jemu i krewniakom ciemność nie przeszkadzała. Ale na widok tego co działo się na niebie każda pomoc i próba podniesienia morale była cenna.

Wiejskie burki rozszczekały się naraz by w chwilę potem zaskomleć i przegalopować przez wieś ze zjeżonymi grzbietami i obłędem w oczach, a bydło zawtórowało im przerażonymi głosami. Pasma mgły podniosły się między chałupami i gospodarczymi budynkami; Tibor i cadeyrnczycy spoglądali na omijające kaplicę i plączące im się wokół nóg opary. Z wnętrza świątynki dobiegł ich nagły płacz dzieci. Przez hałas nie od razu zorientowali się że śmierć przyszła do wioski.
- Panie Poranka, wyciągamy do Ciebie ręce i błagamy byś obdarzył nas swym dobrem, miłością i opieką… - Tibor zaczął recytować drżącym głosem, czując jak potnieją mu dłonie. Sięgnął ku ziemi i w świetle rozpalanych pochodni roztarł w dłoniach jej odrobinę “na szczęście”. Znajomy gest przydał chłopakowi odrobiny otuchy a i chwyt będzie pewniejszy na rękojeści.

Jak na ironię ta sama ziemia zadrżała tuż przy drewutni, w chwilę potem eksplodowała i brudne ramię sięgnęło na powierzchnię w parodii narodzin. Chłopakowi słowa zamarły na ustach a wszyscy gapili się na wydobywającą się spod ziemi potworność.


Może to i lepiej że pierwsza ujrzana okropność należała za życia do obcej rasy - do orków, co można było poznać po masywnym kośćcu i wydatnych kłach. Gdyby Tibor i cadeyrnczycy ujrzeli jednego ze swoich, kto wie czy nie umknęliby w popłochu! Żadna opowieść nie była w stanie przygotować na grozę którą sam widok nie-żywej istoty wywołuje, zatrzymując bicie serca w piersi i zamieniając wnętrzności w bryłę lodu!

Istota nie miała takich rozterek. Podniesiona z martwych przeklętą magią rozwarła zapchane gliną szczęki niczym do wściekłego ryku a grudy piachu odrywały się od jej kości. Runęła wprost na barykadę z wozów, wstrząsając ziemię uderzeniami wielkich stóp. Wyglądała jakby była gotowa przebić się przez barykadę nie zatrzymując się nawet, a potem wyważyć drzwi do kaplicy i zniszczyć ją bez trudu. Kto wie, może właśnie widok przybytku Wielkiej Matki wprawił ją we wściekłość?!

W Tiborze zagotowało się. Bał się, Pan Poranka mu świadkiem że dygotał niczym w febrze na widok kościotrupa, ale w kaplicy była Cadi i jej rodzina, i wszystkich tutaj mężczyzn żony i dzieciaki. Jeśli zbrojni nie stawią nieumarłym czoła, wszyscy wewnątrz zginą. I Catrin, i Cordelia, i Ludmiła, Fereng również…

- Bosse, Gjord, bierzcie go na cel! - krzyknął z wściekłością do łuczników. - Llwyd, Bidewen, dźgajcie go włóczniami gdy podejdzie! Panie Robacie, przechwycimy go razem z Lenne z każdej strony!

Strzały świsnęły, niecelnie wypuszczone drżącymi palcami. Potworność rąbnęła w wóz że aż zakolebał się ze skrzypieniem, a potem jęła wdrapywać na niego. Bidevena włócznia zagłębiła się w masywną klatkę piersiową i rozkruszyła kilka żeber, aż wieśniacy krzyknęli. A potem szkielet zsunął się z wozu.
- Razem! - skrzeknął Tibor i ruszył na kościotrupa, zasłaniając się tarczą. Robat i Lenne, wymachując toporami, rzucili się na niego z boków. Posypały się ciosy.

Ostrze włóczni Llwyda ześliznęło się po brudnej czaszce szkieletu a cios Tibora przeciął nieszkodliwie powietrze. Ściągnął za to na niego uwagę nieumarłego i kościotrup uderzył w tarczę, aż pazury zazgrzytały na twardym drewnie a ramię młodzika zapłonęło bólem od siły ciosu. Robat i Lenne rąbali z obu stron toporami niczym w pień drzewa i odłamki kości przeszywały powietrze.

Płacz z wnętrza kaplicy wtórował odgłosom bitwy. Walczący okładali się bezskutecznie, ciosy nie trafiały lub omijały żywotne punkty, a łomoty z oddali i odgłosy skrobania wtórowały gwałtownym oddechom i okrzykom. Bideven wraził ostrze włóczni w kręgosłup nieumarłego, ale nie osiągnął nic ponad odpryskami kości. Zdesperowany Tibor porzucił ostrożność i zamachnął się potężnie. Buzdygan trzasnął w masywny czerep, zgruchotał go niczym gliniany garnek i z suchym trzaskiem rozerwał klatkę piersiową. Szkielet runął na ziemię jak marionetka z odciętymi sznurkami … nie, jakby ktoś wiadro kości wysypał!

Zapadła cisza, wszyscy gapili się na bezładnie rozrzucone, potrzaskane gnaty jakby nie dowierzając własnym oczom albo i zdrowym zmysłom. Tibor nawet nie czuł triumfu - zbyt nieprawdopodobne było to wszystko by mógł jasno myśleć.

- A ty tu czego?! - ryknął Robat, aż wszyscy się wzdrygnęli i obrócili. Jakiś młodzik kulił się za rogiem kapliczki, wciśnięty między mur a wozy - był to Adrian, syn Emila Stranda, również krewniak Tibora. - Do kapliczki, ale już!
- Ja też walczyć chciałem! - chlipnął chłopak, a zaczynający się już, gniewny ryk sołtysa przerwał wrzask jednego z myśliwych.
- Idą! Idą następne!

Faktycznie, dwie sylwetki kolebały się tak niezgrabnym ruchem że nijak nie dałoby się ich pomylić z żywą istotą. Ciężkie, mokre człapanie i smród niosące się od nich uzmysłowiły naraz Tiborowi dlaczego gospodarskie zwierzęta omijały jedno z oczek wodnych w pobliżu Cadeyrn… Doskoczył do wozów i rozejrzał się dzikim wzrokiem - pomiędzy chałupami bezładnie kręciły się pokraczne sylwetki połyskujące szarością kości, ale te od północnej strony zdawały się opętane bardziej świadomym zamiarem i znikały w mroku, kierując się w stronę gór. Młodzik spojrzał teraz na południe.

Od strony gródka nie widział świateł, będących niemalże znakiem rozpoznawczym jego rodu. Ręce mu zadygotały, ale pocieszał się myślą że ojciec pilnował dyscypliny by nie zwabić truposzy i dlatego gród spowijała ciemność.

Chlupot i bulgoczący pomruk sprawiły że czym prędzej zeskoczył z wozu. Czymkolwiek były zbliżające się istoty, cadeyrnczycy musieli się przygotować na spotkanie z nimi.
- Strzelać! - krzyknął przenikliwie do łuczników. - Panie Cadeyrn, Bideven, Llwyd, Lenne, walczymy tak samo! Dźgać i rąbać, do skutku, razem! Reszta - jąć się pniaków, miotać w nich, pilnować czy nas z boku nie zachodzą!

Nie miał czasu sprawdzać co inni robią, ważne było że sołtys, Lenne i włócznicy gotowali się na powitanie następnych ożywieńców. Bosse Voll i Gjord rewanżowali się za wcześniejsze niecelne strzały i pokazywali że ręce mają nie tylko po to by łyżki i miski w nich trzymać - ich szypy przeszyły pierwszą ohydną sylwetkę, wyłaniającą się z ciemności w świetle pochodni. Ktoś wrzasnął, ktoś jęknął - jednak Tibor nie potrafił rozpoznać rysów twarzy obłażącej ze skóry i mięsa, a bijący od nieumarłego smród zatykał mu dech w piersi. Szlam wyciekł z ust potworności gdy uderzyła w barykadę, jakby w ogóle jej nie dostrzegając na swej drodze. Za nią sunęła następna.

Kolejne strzały, wystrzelone z najmniejszej odległości, przefastrygowały istotę gdy gramoliła się przez burtę wozu. Włócznie Llvyda i Bidevena na próżno szukały wrażliwych punktów w jej ciele. Tibor przyszykował się do ataku.
- Teraz! - krzyknął, i świat skurczył się do kilku kroków naokoło.

Buława trzasnęła o burtę wozu a grot włóczni Llvyda przeciął ramię ożywieńca. Tibor skulił się za tarczą … ale potężny cios szarpnął dzierżącym ją ramieniem a ból eksplodował w boku chłopaka. Topór Robata spadł na bark wzdętego od gazów ożywieńca i zagłębił się w nim z chrupotem niczym rzeźnicki tasak w kościstej tuszy, drwal rąbnął go w nogę i istota upadła tak samo bezwładnie jak wcześniej szkielet, niczym śmierdzący wór wypełniony zgniłym mięsem.

- Żyjesz?! - krzyknął sołtys, a blady jak śmierć Tibor pokiwał głową. Bolało, ale żył i nadal mógł walczyć.

Strzała wbiła się w opancerzoną pierś następnego ożywieńca człapiącego ku wozom.
- To Revan! Revan! Zobaczcie! - Ivar krzyknął z niedowierzaniem, przypadając do burty. Tibor zamrugał powiekami. Istota faktycznie mogła kiedyś być Revanem Blomgrenem, bratem Ivara, zaginionym jesienią w kilka dni po tym jak przybył do Cadeyrn wraz z Merfynem Oestergaard. Mróz przeszedł chłopaka na widok ciała i włosów rozchylających się z poczerniałej czaszki niczym łupiny z przejrzałego orzecha.
- Cof się Ivar! - ostrzegł Robat, odrywając kmiecia potężną ręką od wozu. - To już nie jest Revan!
- To on! To… - zaczął wykrzykiwać brat zaginionego najemnika, ale inni odciągnęli go byle dalej od mamroczącej potworności. Łucznicy pudłowali, może wstrząśnięci tym że muszą celować do znajomka czy tego w co on się zamienił. Bideven pchnął celniej, ale poza tym że upuścił brudnej cieczy spomiędzy żeber nie zdziałał wiele. Tak jak wcześniej Tibor i reszta musieli walczyć twarzą w twarz i pokonać ożywieńca stalą pchaną silnymi ramionami. Chłopak niejasno zarejestrował jak skuteczny był jego buzdygan w starciu ze szkieletem, a topory Robata i Lenne - z pierwszym śmierdzącym upiorem.
- Jeszcze raz! Ściągnę go na siebie, porąbcie go na sztuki! - wrzasnął.

Tym razem nie szedł na wymianę ciosów, pilnie wpatrywał się w upiora, nęcąc go podsuwaną tarczą i gotując się do uskakiwania przed ciosami. W tym czasie Robat doskoczył z boku i pośliznął się na oślizgłym ciele rozciągniętym pod stopami za to Lenne z rozmachem rąbnął truposza w żebra, druzgocząc kości. Ożywieniec zatoczył się i jego pięść strzaskała tylko burtę wozu.
- Dobrze! - wykrzyknął Tibor. Wokół dźwięczały cięciwy łuków dając znak że walka dopiero nabiera rumieńców i kolejne potworności zmierzają ku barykadzie, ale liczyło się tylko tu i teraz. Włócznia przeszyła umarlaka, a rozwścieczony Robat i Lenne rozrąbali go na strzępy.
- Co to jest?! - wrzasnął ktoś. Przez chwilę Tibor nie rozumiał o co chodzi, bowiem kolejny nieumarły zmierzał ku nim wielkimi krokami. Od założenia Cadeyrn, w pobliżu wioski zginęło wielu orków - i teraz pozostałości jednego z nich szturmowały barykadę. Złamana strzała wystawała mu z miednicy. Obok wielkiego stwora coś skakało i wiło się, jakby strach na wróble albo kłąb szmat i Tibor wytrzeszczył oczy, bowiem ten widok coś mu przypominał.

Zignorował wspomnienie i odwrócił się ku szkieletowi orka, zasłaniając się poznaczoną pazurami tarczą. Robat krzyknął do reszty obrońców ale Tibor nie zwrócił na to uwagi, obserwując jak kościotrup gramoli się na uszkodzony wóz. Ostrza włóczni śmignęły ku niemu, znacząc gnaty szczerbami.

Naraz, z boku, tam gdzie “kłąb szmat” spłynął, podniósł się wrzask a biały blask zalał pole bitwy! W tym świetle ożywieniec zeskoczył na ziemię i zamierzył się na Tibora.

Pazury przeorały drewno tarczy a ramię chłopaka pod siłą ciosu zdrętwiało, ale w tej sekundzie sołtys zamierzył się równie potężnie … i topór przerąbał orczy szkielet na dwoje, aż szczątki roztrzaskały się na kole i burtach!
- Z tego nie wstanie! - Robat splunął na pogruchotany szkielet. Jednak Tibor nie patrzył tam, ale na okropną scenę o kilka kroków dalej.

Pomiędzy miotającymi się kmieciami dojrzał że Egil Skovgaard leży na plecach miotając się i podrygując a inni siłują się z czymś tuż przy nim. Podbiegł i roztrącił obrońców, oświetlonych blaskiem bijącym od sylwetki przerażonego dzieciaka, Adriana.

“Kłąb szmat” jednak nie był niewinnym przywidzeniem czy zerwanym wiatrem strachem na wróble. Długie rękawy owijały się wokół szyi siniejącego kmiecia, a nogawki spodni przyległy ściśle do tułowia i nóg nieszczęśnika. Kmiecie szarpali … to, to coś, ale trzymało się Egila z siłą szaleńca, a wieśniacy bali się i ich wysiłki by to coś oderwać paraliżowało przerażenie. Jakby dotykali rozwścieczonej żmii albo skolopendry i Tibor wcale im się nie dziwił. Niestety, sam nie był dużo mądrzejszy. Walczyć? Z czym, z kłębem ubrania, kiedy każdy zadany cios mógł zabić Egila? Z jakimś … upiorem … czy inną potwornością, o jakiej nigdy nawet nie słyszał? Ale też ciężka, koszmarna, ale i zwycięska jak na razie walka dodała mu pewności siebie i przypomniała o czymś.

W lewą dłoń złapał buzdygan, sięgnął do piersi i kołyszącego się na szyi medalionu, zwrócił go ku istocie w dokładnie tej samej chwili gdy coś chrupnęło w karku wieśniaka.
- W … w imię Pana Poranka … - zająknął się nim nabrał pewności siebie, jakby same wypowiedziane słowa rozwiązywały mu język - wypędzam cię precz, upiorze!!!

"Upiór" zakołysał się unosząc znad martwego ciała Egila i odwrócił ku chłopakowi niczym kobra, ignorując błyszczący światłem medalion. Święte miejsce wręcz czuł fale zła i morderczej groźby pulsujące od “stracha na wróble” i nagle nabrał pewności że istota rzuci się właśnie na niego.

Ktoś z boku wykrzyknął spanikowanym głosem a bicz białego światła przemknął i smagnął istotę aż zadygotała i skuliła się. Zaraz jednak bez dźwięku skoczyła wprost na Tibora a jej długie rękawy sięgnęły ku jego szyi. Zwodniczo zwiewna tkanina dotknęła zasłaniającej chłopaka tarczy i z zadziwiającą siłą zacisnęła się na niej by zaraz wypuścić; biały jak wapno chłopak wiedział że gdyby chwyciła go za gardło nie wypuściłaby go nim nie wyzionąłby ducha.
- Pomóżcie! - wrzasnął do pozostałych, a złość naraz wyparła strach.

O nie, nie dostaniesz mnie, ścierwo!

- W imię Pana Poranka, wypędzam cię precz, upiorze! - krzyknął jeszcze raz, wkładając w próbę odegnania całą swą nienawiść i odrazę wobec tego … tego … plugastwa ożywionego przeklętą magią. Istota zatrzymała się na ułamek sekundy, oświetlona jaskrawym blaskiem bijącym od medalionu … po czym wyrzuciła ramiona w górę i rzuciła ku barykadzie!

- To Igor! - usłyszał wrzask któregoś z wieśniaków i mróz go przeszedł. Faktycznie, teraz już wiedział co - a raczej kogo - przypomina mu ten “kłębek szmat”, gdy ktoś rozpoznał znajomy, teatralny gest i zniszczone ubranie zaginionego rok temu chłopaka. Za życia był on półgłówkiem mieniącym się miejscowym bardem … i był też synem właśnie zamordowanego Egila Skovgaarda.

Tibor zwalczył miękkość nóg i z wściekłością złapał za buzdygan.
- Chciałeś zwady, to ją masz! - wykrzyknął rodowe zawołanie i z wrzaskiem na ustach pognał za gramolącą się na wóz istotą. Rąbnął ją buzdyganem w kapelusz niemalże wprasując ją w drewno wozu, tym niemniej nie wystarczyło to by “kłębek szmat” przestał się ruszać. W zasadzie odwrócił się ku chłopakowi, a ruch ten ociekał żądzą mordu!

Naraz obok Tibora pojawił się jakiś cień. Młody kątem oka zobaczył unoszącą się nad jego głową broń kolejnego nieumarłego… i w tym momencie w czaszkę abominacji huknął spory kamień, wytrącając ją z rytmu.
- Poszły od naszych chłopów, maszkary! - babcia Rozalia, która lat na karku miała chyba więcej niż Tibor włosów na głowie stała przed kaplicą. Trzęsącymi się ze starości rękami podnosiła właśnie kolejny kamień by cisnąć nim w nieumarłych. - Wynocha stąd, won! - głos drżał jej jeszcze bardziej niż ręce, ale upór ludu Północy sprawiał, że nie miała zamiaru ustąpić. Z budynku wyglądały i inne zestrachane kobiety z prowizoryczną bronią w dłoniach.

- Zawrzeć wrota! - huknął Robat, ale nim zdążył powiedzieć coś więcej słoneczny blask zalał okolicę. Zaćmienie kończyło się tak samo szybko; okrąg księżyca przesuwał się, rozpływając w jasnym świetle dnia. Nieumarli zatrzymali się w pół gestu, zadrżeli i rozpadli się w kupy wnętrzności, kości i szmat tam gdzie stali. W ożywionych mroczną magią szczątkach nie został nawet pozór życia.

Tibor osunął się na kolana, ignorując ból w boku.
- Panie Poranka, dzięki Ci niech będą za Twą łaskę! - wyszeptał gorączkowo, z ulgą która jednak znienacka przeszła w grozę. Gródek!

- Panie Robacie, stos szykujcie i wszelkie szczątki na nim spalcie! - krzyknął ruszając biegiem ku stajni. - Może te pieprzone barbarzyńce mają trochę racji z tym co robią swoim umarłym
 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise
Romulus jest offline  
Stary 02-06-2014, 22:49   #23
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Ybn Corbeth
Dzień zaćmienia, nieco po południu


Na dziedzińcu świątyni Helma Obrońcy panowała podniosła, radosna atmosfera. Ludzie wiwatowali, modlili się, padali do stóp zmieszanej Arli oraz sobie nawzajem w ramiona. Prócz Grega (którego dwaj strażnicy i akolita szybko wnieśli do świątynnego lazaretu) i Debry nikt nie został ranny, co samo w sobie było poczytywane jako cud. Słońce świeciło już jasno i według osób, które ośmieliły się wyściubić nos na ulicę wszyscy nieumarli rozpadli się w kupy kości i nic już nie zagrażało miastu.
Jednakże wrzaski Burra zwróciły uwagę najbliżej stojących osób, które potrafiły dodać dwa do dwóch. Stopniowo okrzyki “Złodziej!”, “Zdrajca!”, “To wszystko jego wina!”, “Omal nie wytracił pół miasta!”, “W dyby go!”, “Na szubienicę!” jęły przeważać nad westchnieniami zachwytu kierowanymi w stronę paladynki i świecącego na firmamencie słońca. Mieszczanom puszczały teraz nerwy i wyraźnie szukali kozła ofiarnego, na którym mogliby odreagować złość i strach. Wokół przerażonego Siemiona i nie mniej zestrachanego tym co się dzieje Burra gęstniał tłum. Jehan zauważył, że najbliżej niziołka i kulącego się na ziemi obok oberwańca stoi czerwony ze złości Jon Colbert, ściskając w ręku długi nóż. Ranna Debra na próżno usiłowała przepchnąć się przez tłum by uspokoić ojca; tym razem Arla również nie miała siły przebicia, mieszczan było zbyt wielu. Szykował się ni mniej ni więcej tylko lincz.

Siedzący pod zewnętrznym murem świątyni Ur-Thog się nudził. Truposzy nie było. Dłużnika też nie było. W ogóle dziwnie mało osób opuszczało święty przybytek, choć przeca było już po zaćmieniu i powinni brać dupy do roboty zamiast mitrężyć czas na modłach. Za to, sądząc po odgłosach, na dziedzińcu szykowała się jakaś rozróba. Thog nie lubił tego typu imprez; do wieszania i siekania zbyt często wzywano na widok półorka właśnie. Niemniej jednak tym razem wrzaski nie tyczyły się jego, więc z ciekawością wystawił łeb nad murem i zoczył widok osobliwy. Nad niziołkiem i kulącą się obok kupą szmat, będącą chyba człowiekiem, kłębił się wzywający do samosądu tłum, którego prowodyrem był nie kto inny jak sam Arnold właśnie.


Zestrachana Mara siedziała na zydlu we własnej chacie słuchając, jak na zewnątrz wre walka. Koniec końców cały podjazd schronił się za cmentarnym murem wyglądając końca zaćmienia i licząc, że położy to kres aktywności zmartwychwstańców. Co prawda niewysoki mur nie był barierą mogącą powstrzymać nieumarłych, lecz dawał żywym wystarczającą przewagę. Mimo to co i rusz słyszała przekleństwa i jęki rannych. Strzyga kuliła się u stóp dziewczyny, a zęby Arnego szczękały niemal tak głośno jak uderzające o kości miecze. Drzwi pilnował rosły mężczyzna; widać było, że nie jest z tego powodu szczęśliwy (łagodnie rzecz ujmując), lecz poważna rana wykluczała go z udziału w głównej bitwie. Nieopodal wejścia leżały szczątki szkieletu i szwaczki, rozsieczone niemal na pół. Co Mara powie rodzinie pani Goldenmayer? I na dodatek cała jej praca poszła na marne!

Nagle Var (Marze wydawało się, że tak zwrócił się do niego sir Hornulf) odwrócił się gwałtownie jak gdyby wietrząc zagrożenie. Strzyga zawyła i wypruła na zewnątrz, podkulając ogon. Córka Olafa również obejrzała się za siebie. Arne stał sztywno jakby kij połknął. Przerażony wzrok wbił w Marę; dziewczyna była pewna, że zaraz wydusi z siebie swoje przerażone Ma-a-ra…, jednak nic takiego się nie stało. Chłopak po prostu oklapł i zwalił się na klepisko, zaś w miejscu, w którym stał pojawił się duch. Zarówno Grzmot jak i Mara poczuli, jak gdyby zjawa wysączała z nich życie, nie wykonując nawet gestu. Nim jednak mieli szansę cokolwiek zrobić przez okno i drzwi do wnętrza domostwa wlał się słoneczny blask, a widmo rozpłynęło się w nicość.
Dziewczyna błyskawicznie doskoczyła do przyjaciela; w swoim krótkim życiu widziała jednak zbyt wielu zmarłych by mieć jakąś nadzieję.
- Wszyscy nieumarli odeszli... - do środka zajrzał sir Hightower, ale umilkł widząc dzeici. Spojrzał na Grzmota, potem na Marę. Nie było potrzeby prawienia kazań. - Weź dzieciaka. Mara, chodź. Grimaldus się tobą zajmie.
Niemal siłą odciągnął dziewczynę od zwłok Arnego i wsadził na konia. Var przerzucił sobie ciało chłopaka przez ramię; taki szczyl a martwy ważył tonę. A może to Grzmot jakoś tak dziwnie osłabł? Eee…

Podjazd ruszył w stronę południowej bramy. Podkute kopyta bojowych i roboczych koni miażdżyły rozrzucone po drodze szczątki nieumarłych. Tym razem jednak dziewczyna nie podziwiała walającego się wokoło świadectwa śmierci. Osowiałej Marze po głowie tłukła się tylko jedna myśl: jak ona powie Livii, że zabiła jej syna?



Shando i Kostrzewa, podobnie jak wielu innych, lizali rany w strażnicy, ale krzyki i wiwaty wywabiły ich w końcu na zewnątrz. Ludzie cieszyli się tak, jakby pierwszy raz widzieli słońce; co przytomniejsi zagarniali nieruchome szczątki zmartwychwstańców w kupę i rozbijali je maczugami, toporami czy zwykłymi kamieniami w drobny mak. Kostrzewa patrzyła na to nieco pobłażliwie; niemniej w tym szaleństwie była metoda. Kolejne okrzyki gruchnęły gdy z murów dostrzeżono wracający z cmentarza podjazd z sir Hornulfem na czele i dwójką dzieci między wojownikami. Dopiero gdy mężczyźni podjechali bliżej dostrzeżono, że chłopak zwisa bezwładnie z ramienia goliata i głosy przycichły.

Nim zaś jeźdźcy zdołali zsiąść z koni przyszła wiadomość, że w ataku na północną bramę miasta zginął kapłan Myrkula, Grimaldus.

Nocą zaś ponownie przyszli nieumarli.






Ybn Corbeth
Dzień po zaćmieniu, poranek

Wstający nad Grzbietem Świata dzień był zupełnie zwyczajny. Różnił się od innych może tylko tym, że wschodzące słońce oświetlało walające się po ziemi, trawie, skałach i okolicznych drogach kości różnorakich stworzeń, resztki broni i zbroi, przegniłe mięso, rozpadające się skóry i zetlałe ubrania w ilości większej niż po niejednej potyczce czy nawet bitwie.

W Ybn słońca nie witano już z takim zapałem jak kilkanaście godzin wcześniej, choć po całonocnej walce z ożywieńcami z równie wielką ulgą. Świątynia Helma wypełniona była rannymi i konającymi. Nieliczni akolici, kapłani, druidzi, fleczerzy i pomocnicy nie nastarczali opatrywać krwawiących i zakażonych ran. Z okolic cmentarza w niebo bił słup dymu; palono zarówno “starych” zmartwychwstańców jak i zabitych w pierwszym ataku mieszczan, którzy w nocy rozwarli powieki i podnieśli broń przeciwko swoim pobratymcom. Naprędce łatano północną bramę zniszczoną podczas ataku banshee - ten samej, która oślepiła Maleka i zabiła osłaniającego go Grimaldusa. Chyba ta ostatnia śmierć najbardziej wstrząsnęła corbethczykami; wydawało się, że kto jak kto, ale kapłan Myrkula powinien oprzeć się mocy nieumarłych. Jego śmierć mocno nadwyrężyła morale w mieście, a żałobne bicie dzwonu towarzyszyło konduktowi pogrzebowemu, który niósł ciało bohaterskiego kapłana w stronę pogrzebowego stosu.

O samej walce na północnym murze krążyło już tyle opowieści, że nie sposób było ocenić która z nich była prawdziwa. Faktem jednak było, że horda nieumarłych złożona głównie z poległych setkę lat wcześniej osadników i członków orczej armii ruszyła na miasto w towarzystwie zjaw i banshee właśnie. Mimo wsparcia ze strony najwyższych kapłanów, elfiej czarodziejki i wezwanych z innych części muru posiłków szkieletom udało się sforsować bramę, a duchy obrały sobie za cel najgroźniejszych przeciwników. Ponoć Grimaldus własną piersią zasłonił Maleka, pozwalając mu tym samym dokończyć modlitwę, która zniszczyła banshee. Tak czy inaczej miasto zostało pozbawione jedynej osoby, która była kompetentna w sprawach życia po życiu.

Tym razem chętni do wysłuchania burmistrza zebrali się przy świątyni; zresztą przez ostatnie kilkadziesiąt godzin życie Ybn toczyło się właśnie tu; tu cieszono się z odnalezienia ocalałych, lamentowano nad zmarłymi, dzielono się informacjami i domysłami. Na schody wyniesiono duży fotel z Malekiem; kapłan wyglądał tak, że wielu zastanawiało się, czy aby nie zmienił się on w nieumarłego.


- Drodzy zebrani - zaczął burmistrz; chwilę rozwodził się nad bohaterstwem obrońców i poległych, nerwowo zerkając na Hursta, po czym przeszedł do sedna. - Według kapłanów dzisiejsza noc nie była ostatnią, której powinniśmy się spodziewać ataku ożywieńców - poczekał aż ucichnie gwar i kontynuował. - Potrzebujemy ochotników, którzy udadzą się do Kaledonu, do elfów, Wzgórz i innych miejsc by wywiedzieć się co i jak, czy i tam powstali zmarli, czy wspólnie możemy coś poradzić… - znów zerknął na Maleka, który szeptał coś do ucha Arli. Stojący obok Hornulf wyglądał jakby kij połknął; cokolwiek zamierzał kapłan Helma nie było to po myśli zapalczywego paladyna.
- Potrzebujemy również ochotników -Arla wystąpiła naprzód - którzy udadzą się po radę i informacje do czarodzieja Albusa Blackwooda do Czarnego Lasu. Ze względu na… wąską specjalizację jego mocy możliwe, że będzie on w stanie okreslić powód powstawania nieumarłych z ziemi.

Na dziedzińcu wybuchnął gwar, zagłuszając ostatnie słowa paladynki. Czarny Las był owiany złą sławą; jedni znali go tylko z bajań, którymi straszono dzieci w kołysce, inni z bardziej wiarygodnych opowieści. Faktem było jednak, że mało kto tam chadzał i jeszcze mniej osób stamtąd wracało. Pełen złowieszczych zwierząt, dziwnych stworów i zniekształconych roślin las nie zachęcał ani do polowań, ani do spacerów. Ludzie jak jeden mąż rzucili się w stronę kapitana straży, zgłaszając się do kolejnych grup zwiadowczych; byle szybciej, byle ktoś przypadkiem nie zasugerował im wycieczki do siedziby zdziwaczałego maga, który miał śmiałość mieszkać w tak ponurym miejscu. Wkrótce na dziedzińcu pozostała tylko garstka śmiałków, a tętent koni i stukot licznych butów świadczyły o tym jak corbethczykom śpieszno było do tego by dojechać do miejsc przeznaczenia przed nastaniem zmroku.


 

Ostatnio edytowane przez Sayane : 29-10-2014 o 15:19.
Sayane jest offline  
Stary 05-06-2014, 08:23   #24
 
Nefarius's Avatar
 
Reputacja: 1 Nefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputację
Pod świątynią, pośród tłumu, niedługo po zaćmieniu.

Ciekawski Thog wyjrzał przez mur. Nie rozumiał co działo się tam gdzie sporo ludzi, słyszał jak ktoś głośnym krzykiem oskarża kogoś o kradzież i nawołuje do linczu. Dopiero gdy zielonoskóry mieszaniec skoncentrował się na krzykaczu dostrzegł w jego osobie Arnolda.
-Hy hy…- zarechotał głupawo po czym zabrał się za przeskakiwanie muru. Chwilę później był już po drugiej stronie.
-Ty!- krzyknął na całe gardło -Ty, który nie potrafi spłacić swoje długi, który musieć zapożyczony, oskarża kogo o kradzież? Ty uczciwy obywatel?- Thog zakpił z niego, mając nadzieję że zwróci uwagę wszystkich zebranych w koło osób i kilka faktycznie odwróciło się w jego stronę.
-Okradł cię? Okradł z tego, co nie twoje, skoroś zapłacić za to nie potrafił!- krzyknął raz jeszcze wskazując Arnolda swoim paluchem.
- Że co? Że ja niby? - Arnold poczerwieniał jak indor, po czym zorientował się z kim ma do czynienia, zbladł i cofnął się w tłum.

Niziołek zaś stał nad Siemionem i tarmosił go za ucho, okładał kułakami i pomstował na czym świat stoi. Łachudrom, pijakom, łajzom i złodziejom parszywym nie było końca. Na samą myśl że przez niego mogło dojść do nieszczęścia, krew się w kucharzu gotowała. W końcu kiedy tłum mimochodem podchwycił jego pasję, niziołek zaczął zwalniać. A jak usłyszał o szubienicy, wyhamował zupełnie.
- No! To doigrałeś się łachmyto! Obszczymurze jeden! - wrzeszczał nadal, sapiąc czerwony jak indor, ale strzelał oczami naokoło szukając wyjścia z sytuacji. - Gadaj, ale już, co masz na usprawiedliwienie! Co za diaboł cię podkusił by to żelastwo z krypt wywlekać?! Gadaj mówię, bo cię skopię, stłukę i batem oćwiczę jakem Burro Butterbur! Na co ci był ten miecz, co z nim chciałeś zrobić?!- Łypnął okiem to na skamlącego Siemiopna to na podburzony tłum. Już mu przechodziło trochę i widział że teraz jego wybuch może się źle dla Siemiona skończyć.
- Gadaj co z mieczem chciałeś zrobić! Palladynce oddać, by nas nim broniła? Na mury obrońcom zanieść? No już! - potrząsnął za jego upaprany kubrak - I zastanów się dobrze, jakbyś chciał odpowiedzieć “ja nie wiem” albo “ja nie chciałem”! Dobrze się zastanów!- Puścił łachy Siemiona kiedy na arenie pojawił się półork i zaczął wskazywać paluchem prowodyra w tłumie. Niziołek zwietrzył szansę na uratowanie tyłka Siemiona. No przecież nie da łachmyty powiesić… Durny to on jest, łajza no też nikt temu nie zaprzeczy. Ale by go wieszać?
- Poza tym ludziska, co wyście wszyscy szaleju się najedli? Przecież wszyscy dobrze jak ja słyszeliście jak Panienka Hightower sprawiedliwość nakazała zaprowadzić. Sprawiedliwość, a nie samosądy. On rękę na świątynie podniósł i on miecz z niej wyniósł. To ino kapłani Helma karać go prawo mają. A to że kara go nie minie to pewne… - chciał powiedzieć jak słonko na niebie, ale urwał pół zdania. - No pewne i już! Prawda, Panienko Hightower?-
- Rozstąpcie się - korzystając z niepewności, którą zasiał Thog z Burrem w tłumie Arli udało się wreszcie przepchnąć do murka. Co prawda z tyłu dały się jeszcze słyszeć wrogie okrzyki, lecz towarzystwo dwóch podążających za paladynką strażników ostudziło zapały. - Pan lekkostopy ma słuszność. Winny zostanie osądzony przez świątynię, ale teraz mamy ważniejsze sprawy na głowie - rannych opatrzyć; zmarłych pochować. Wracajcie do wa szych bliskich. Zabrać go! - strażnicy chwycili półprzytomnego ze strachu Siemiona i powlekli w stronę budynku straży. Tymczasem dłużnik Milona Graya był już prawie przy bramie wiodącej na miasto.
-Ty! Ty! Oddaj złoto, któreś winien! Nie sądzić za winy, które i jemu ciążą!- krzyknął półork odprowadzając Arnolda wzrokiem. Thog właśnie pozbawił człeka godności i zniszczył reputację, przy okazji ratując tyłek temu, którego rzeczony Arnold na lincz skazywał.

~***~

-Znalazłeś go?- spytał Milon, lecz odpowiedź była mu znana, wszak Thog słynął z ślepego posłuszeństwa niby kundel widzący cały świat w osobie swego pana. Gdyby nie znalazł Arnolda, zwyczajnie nie wróciłby do thayczyka.
-Tak. Thog spotkał i przypomniał. Thog mówił głośno, wszyscy pod wielka cytadela boga strażnika widzieć i słyszeć. Arnold przynieść złoto, Thog myśli.- rzekł butnie.
-Krwawisz...- syknął niezadowolony. Milon nie miał litości wiedział również, że jeśli w rany wielkoluda wda się zakażenie, to półork umrze, albo trza mu będzie amputować kończynę a wtedy nie będzie tak przydatny.
-Aria!- krzyknął, a dosłownie chwilę później w izbie pojawiła się półelfka.
-Opatrzysz jego zadrapania.- zwrócił się do kobiety -Ale najpierw opowiedz co się stało...-

Świt dnia następnego, kwatera Milona Grey

-Chcesz go wysłać do lasu? Wiesz, że to pewna śmierć.- kobiecy głos protestował zza solidnych dębowych drzwi.
-Nie mam wyjścia. Pójdzie tam i rozezna się a jeśli będzie trzeba pomoże toporem. Na nic mi tu do ściągania długów, jeśli co noc Ybn najeżdżać będą mary, zjawy i kościeje.- głos Thyskiego handlarza skarcił kobietę -Jest półorkiem z północy, zna te dzikie tereny stokroć lepiej niż ja, ty, czy nawet Mortis. Z resztą nawet jeśli polegnie to na jego miejsce znajdę dziesięciu innych gotowych pracować dla mnie za tę samą stawkę. Zawołaj go do mnie.- drzwi otwarły się energicznie a rozeźlona półelfka wystrzeliła z nich na korytarz jak z katapulty wystrzelona. Po chwili wróciła tam z Thogiem, lecz sama do środka nie weszła.
-Mam dla Ciebie kolejne zadanie. Słuchaj uważnie...-
 
__________________
A na sektorach, śląski koran, spora sfora fanów śląskiej dumy, znów wszyscy na Ruch katować głosowe struny!
Nefarius jest offline  
Stary 06-06-2014, 00:58   #25
 
Plomiennoluski's Avatar
 
Reputacja: 1 Plomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputacjęPlomiennoluski ma wspaniałą reputację
Var doskonale wiedział że miał szczęście. Może było naturalną koleją rzeczy, bo zaćmienie się skończyło i nieumarli ponownie popadali jak stali, ale jednak dziwna zjawa zdążyła osłabić Grzmota, a co gorsza, całkiem wyssać młodego człowieka. Wśród jego ludu przeżywalność dzieciaków nie była największa, ale było to dyktowane twardymi warunkami, a nie szwendającymi się dookoła sztywniakami. Poniósł go więc z ciężkim sercem, mimo łatwego przejścia między cmentarzem a samym miastem. Ciało było dziwnie ciężkie jak na takiego malucha, wiedział że śmierć dodaje wagi, jak to z sarnami bywało, ale to chyba było coś więcej, może zjawa, może z kolei sama świadomość niejakiej porażki. Wieści o stratach na północnej bramie też wcale nie były krzepiące. Odniósł ciało do kaplicy, przedzierając się przez rzedniejący tłum, tłuszcza była wzburzona, ale nie był pewien czy atakiem, czy czymś innym. Chwilowo go to nie obchodziło. Kiedy delikatnie odłożył ciało, pozwolił ludziom zająć się swoimi ranami. Fiolka magicznej mikstury za murami zapewne uratowała mu życie i powstrzymała ewentualną infekcję, ale mimo to, miał cztery paskudne szramy, które mogły być obiektem przechwałek, ale dopiero kiedy się zabliźnią. Na chwilę obecną wyglądały po prostu paskudnie, i kobieta, która go zszywała robiła odrobinę wielkie oczy, jakim cudem Var stoi na własnych nogach i na dodatek nie wrzeszczy, kiedy go zaszywała, jedynie posykiwał co chwilę, kiedy zbierała przeciwległe krawędzi rozcięć i zszywała je igłą kaletniczą. Sposób może niezbyt piękny, ale na pewno skuteczny. Szwy były niemalże tak wytrzymałe jak te w butach.


Pozwolił się po części przekonać do zostania w naprędce stworzonym lazarecie i rozłożył się na posadzce, wyciągając swoje własne posłanie. Wypadało odpocząć i się nieco zregenerować, kiedy spojrzał po obrońcach Ybn, to on, nawet ze świeżymi ranami zdawał się być w lepszym stanie, niż większość ochotników, która miała nocą strzec murów. Nie wspominając o tym, że doskonale widział w ciemnościach. Nawet dalej niż większość jego pobratymców, zawsze się tym szczycił. Kiedyś nawet myślał że zostanie obwieszczaczem świtu, ale niestety, cała wioska była zdania, że nie potrafił śpiewać, nie wiedział zupełnie czemu, według niego, jego głos nadawał się do chórów śpiewających stwórcy. Wzruszył ramionami na to wspomnienie i nakrył się ciepłym kocem. Może zaczynała się wiosna, ale od kamiennej podłogi jednak ciągnęło chłodem.


Wraz z nadejściem mroku, wrócili nieumarli, w dużej liczbie, jakoś tak zwykle wychodziło, że żywych było mniej niż umarłych, zwłaszcza w tak niebezpiecznych okolicach. Grzmot przekazywał co widzi i informował o nadchodzących. Sam zaś czekał ze swoim korbaczem w drugim szeregu. Nie miał ochoty pchać się na pierwszy ogień, tego miał już na dzisiaj dość. Jego skóra niestety nie była z granitu. Tak więc zamiast aktywnie wyszukiwać celów, czekał na sposobność, kiedy szereg przed nim był nadszarpnięty a w wyrwę próbowali się wlać nieumarli. Zwykle to oni siłą impetu najpierw próbowali wbić swoje klekoczące szpony w goliata, jednak zaraz potem spotykali się z twardą rzeczywistością bijaka kiścienia pchanego z góry siłą Grzmota. Klekotanie przeradzało się dość szybko w przyjemny dla ucha, przynajmniej tej nocy, chrzęst miażdżonych kości. Wśród walczących stworów przewijały się nie tylko ludzkie i orcze szkielety, troll, ogr czy inne sowoniedźwiedzie w formie dawno nie pozwalającej na jakiekolwiek rozkosze cielesne, również próbowały zwerbować obrońców Ybn do swojej armii. Była tylko jedna pozytywna strona tego wszystkiego, zdawało się że kluczowym punktem jest zajście słońca, bo żaden z poległych w czasie nocnych walk nie próbował ponownie powstać. To dopiero sprawiłoby nie lada problem, świeże zombie w ciężkich zbrojach i dobrze uzbrojone, mogłyby wyszczerbić jeszcze bardziej już i tak wątłą obronę miasteczka. Na początku nocnej rundy, jeden ze szkieletów drasnął Grzmota, zdawałoby się niegroźnie, ale jednak powoli wysączało to jego siły. Postanowił się więc wycofać, zanim skończy jak nadgorliwi paladyni, leżący na ziemi, deptani dziesiątkami nieumarłych stóp. Wrócił do lazaretu, dać się ponownie opatrzyć i odpocząć po walce, zmęczył się.
 
__________________
Wzory światła i ciemności pośród pajęczyny z kości...
Plomiennoluski jest offline  
Stary 07-06-2014, 17:29   #26
 
TomaszJ's Avatar
 
Reputacja: 1 TomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputację

Ybn Corbeth
Oberża "Złowieszczy Jeleń"
Dzień zaćmienia, Wieczór


Gdy calimshański adept sztuk magicznych Shando Wishmaker osłabiony po szalonym zmartwychwstańczym zaćmnieniu kładł się do łóżka wieczorem w swojej izbie w "Jeleniu", nawet przez moment nie przypuszczał, że koszmar może wrócić.
Wyleczony przez dziką wiedźmę Kostrzewę czuł się dużo lepiej, a gdy pokrzepił się gęstą zupą z chlebem, zaserwowaną w oberży, czuł jak utracone siły zaczynają wracać... i zapomniał o obrzydliwym smaku mieszanki leczniczej, którą podała mu wiedźma. Magowi brakowało już tylko porządnego snu.

A spać zwykł Shando na modę calimshańską - nago, jak go natura stworzyła, ale od kiedy przybył na północ chłodniejsze noce sprawiły, że przejął obyczaj miejscowych i spał w nocnej koszuli. Szlafmycy, którą niektórzy zakładali do niej, zakładać nie chciał. Kto wie jednak czy łysej głowie nie będzie zimno później, gdy większe chłody przyjdą?
Tak więc odziany w lnianą długą po łydki szorstką koszulę poszedł spać. Nie czuł się komfortowo sypiając w ten sposób, dzisiejszego wieczora był jednak tak zmęczony, że nie wiedział, kiedy ogarnął go sen.



UPIORNA NOC

Nocą zaś przyszły sny, niepokojące, groźne i chaotyczne. Sceny odległych i dawnych bitew, krzyki i płacze. Rzucający się na posłaniu czarodziej czuł się w ich centrum, napięty, gotowy walczyć o swoje życie z marami, które go otaczały, aż w końcu wszystko się uspokoiło i nadszedł inny sen. Mniej chaotyczny, ale z pewnością nie był spokojny.

KOSZMARNY SEN SHANDO WISHMAKERA
Ybn Corbeth
Uliczka w pobliżu muru obronnego
Trzy lata temu, Noc


Dziewczynka siedziała, opierając się o jeden z drewnianych pali podtrzymujących ganek na szczycie muru. Miała osiem lat i za dwadzieścia dni miałaby dziewięć. Z góry było słychać nawoływania straży, robiącej obchód, poza tym miasto było opustoszałe - mieszkańcy ruszyli z pochodniami do lasu, gdzie - jak widziano - uciekła mała Uma, córka kołodzieja Palmy.

Brodaty mężczyzna w turbanie i jaskrawopomarańczowych i czarnych szatach stał nad dziewczynką z wyrazem lubieżnego zadowolenia na twarzy, niemal czuć było jak spija emanujący z dziewczyny strach, ból i rozpacz. Nie zamierzał mówić jej że już skończył, o nie! Przez cały wieczór eskalował jej strach i ból stopniowo, aż do tego momentu, gdy stała się bezwolną kukiełką, zdolną odczuwać tylko to, czego on sobie życzył.

- Umo, moja droga - rzekł niemal pieszczotliwie, z wyraźnym calimshańskim akcentem - powinnaś się cieszyć. Jestem wielkim człowiekiem, ty zaś nic nie znaczącą dziewką. Wielcy ludzie potrzebują szczególnych rozkoszy, a ty zostałaś wybrana, by takową mi dać.

Dziecko wyraźnie zadrżało i skuliło się, przytulając się do drewnianego słupa. Nie krzyczała już, wiedziała że nikt nie przybędzie na ratunek. Brodacz zaśmiał się.


Wyciągnął zza pazuchy kryształowy flakon i przyjrzał się zawartości. Płyn, który mimo konsystencji wody wyglądał jak zmielony torf. Odkorkował mały, złoty dziubek na jego szczycie i przechylił nad głową umęczonej dziewczyny.

Kap...

Dziecko poczuło że zagłębiło się w ziemię, gdyby było zdrowe, z łatwością wyciągnęłoby się, ale osłabione tylko oswobodziło rękę, o którą opierało się w chwili kapnięcia.

Kap...

Zimna ziemia otoczyła nogi dziewczynki, która już nie miała siły walczyć, załkała tylko błądząc panicznie wzrokiem po pochłaniającej ją ziemi.

Kap...
Kap...


Nad błotnistą i niewybrukowaną drogę, śmierdzącą końskimi szczynami i bogowie wiedzą czym jeszcze wystawała już tylko głowa dziewczynki.
Brodacz pochylił się nad nią i uśmiechnął się szeroko.
- Tak właśnie będzie, drogie dziecko. Zostaniesz tu zakopana żywcem...
Twarz dziewczynki zamarła w rozpaczliwej grozie, którą obcy upajał się przez jakiś czas. W końcu wyprostował się i wylał na czarne włosy Umy siedem kropli.
Ostatni, rozpaczliwy krzyk utonął w błocie, które zatkało nieszczęsnej usta. A siedem kropli tajemniczej ziemnej mikstury wysłało ją siedem stóp pod ziemię.
A spełniony i szczęśliwy cudzoziemiec gwizdnął krótko na sługę, który przyprowadził mu konia i pomógł na niego wsiąść.
- Pora jechać dalej, interesy czekają - zaśmiał się szyderczo, a jego sługa obojętnie chwycił za końską uzdę i poprowadził wierzchowca i jeźdźca w ciemność.


Czarodziej obudził się nagle, przepełniony dusznością. Wyprostował się na łóżku i wypluł błotnistą, czarną ziemię wypełniającą mu usta na biel posłania. Był spocony, koszula nocna kleiła mu się do karku, w pokoju czuć było zgniły smród jakiejś zapadłej dziury. Zza okna zaś dochodziły odgłosy walki.
Nieumarli wrócili. O on nie był sam.
Mimo zaryglowanych drzwi nieduża, transparentna postać unosiła się nad łóżkiem czarodzieja. Nie było mowy o pomyłce, Shando poznał migoczące i zanikające miejsce na piersi zjawy, gdzie sam ją uderzył "Trupobijką". Miała jeszcze kilka podobnych, jakby przedostając się przez miasto była celem dla innych czarodziejów i kapłanów, którzy polowali na niematerialnych intruzów.
Uma wróciła.


Stała i patrzyła się na Shando, jakby czekając na reakcję. A może podobnie jak jej oprawca, dawkując strach ofierze, zanim ostatecznie ją unicestwi...
Sparaliżowany strachem Wishmaker wykrztusił w kierunku stojącej na stoliku mosiężnej lampy.
- Światło, marny Qarinie, szybko! - lśniący biały dym szybko zaczął się sączyć z lampy topiąc w blasku pokój oberży. Zjawa przyblakła, ale nie zniknęła, na co mag miał nadzieję.
Przerażony nie na żarty mag sturlał się z łóżka, chwycił różdżkę ze stolika i stanął plecami do ściany. Una zaś miała minę złej kotki dręczącej mysz.


- Mama mówiła, żebym nie rozmawiała z obcymi. Ale raz to zrobiłam.

Lewitująca zjawa opadła na podłogę i choć nogi nie do końca były widoczne, wydawała się powolo iść w stronę Shando.

- Ty jesteś obcy - wytknęła go ręką - Teraz ja pobawię się z tobą.





UCIECZKA

Zaklęcia mogły powstrzymać zjawę, czarodziej miał niemal wszystkie dostępne. Ale pamiętając jak szybko Una rozprawiła się z nim ostatnio, rzucił się do ucieczki.

Nie pamiętał dokładnie, co nastąpiło później. Wiedział że strach dodał mu skrzydeł, ale mała zjawa i tak bawiła się nim niczym kot myszą, wyprzedzając, kierując tam gdzie sama chciała go mieć. Czarodziej minął niejednego nieumarłego, ale nie zatrzymywał się, czując na plecach ektoplazmatyczny oddech eterycznej dziewczynki.


Obudził się w Świątyni, choć nie pamiętał, jak do niej dotarł. Później powiedziano mu, że zjawa zatrzymała się na granicy poświęconego gruntu, a on sam pomagał odeprzeć szkielety, które chciały wedrzeć się do środka. Nie pamiętał nic ze swoich zaklęć, co znaczyło że je zużył. Nieco skołowany ruszył do gospody którą opuścił wczoraj. Na środku pokoju wykonał Smoczątko Rozbijające Jajo, krótką sekwencję walki z cieniem, potem następną i jeszcze następną, aż do Sześciu Łap Zielonego Smoka, które wymagały najwięcej skupienia. W końcu jego spokojny umysł był gotów i Shando usiadł do księgi wchłonąć wiedzę o zaklęciach na dzisiejszy dzień.

Usłyszał zgiełk i wyjrzał przez okno. Koło świątyni gromadził się niemały tłumek, na pewno będą ogłaszane ważne decyzje. Czarodziej umył się, przyodział porządnie, zabrał swoje rzeczy i ruszył dołączyć do słuchających, zanim zaczną przemawiać oficjele.
Dopiero wtedy dostrzegł na drzwiach napis, jakby wyskrobany czyimiś paznokciami.

 
__________________
Bez podpisu.

Ostatnio edytowane przez TomaszJ : 07-06-2014 o 19:36.
TomaszJ jest offline  
Stary 07-06-2014, 18:48   #27
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację
Soundtrack

[media]http://th08.deviantart.net/fs71/PRE/f/2014/073/d/3/wp_lanze_col_by_gold_seven-d7a40gz.jpg[/media]

Jaller przeżył. Do imponującej kolekcji blizn, złamań, obić i innych pamiątek z wielu toczonych przez barbarzyńcę bojów dołączyła kolejna pamiątka zszyta z pełnym poświęceniem przez Kostrzewę, kiedy już udało zatamować krwotok. Trzeba oddać sprawiedliwość staremu wojownikowi, że owe zabiegi - i druidzkie połajanki - znosił z godną podziwu cierpliwością, a nawet z pewnym humorem, w przeciwieństwie do większości nieszczęśników, którzy trafili do lazaretu. Stare wygi siedziały cicho i tylko zaciskały zęby, kiedy naprędce powołani uzdrowiciele i uzdrowicielki usiłowali połatać rannych obrońców; młodzi zaś, czy po prostu niedoświadczeni darli się nieomal jak zarzynane prosiaki, nawet jeśli ich rany były tylko niegroźnymi otarciami czy - były takie przypadki - obrażeniami od broni swojej czy towarzyszy, których poniósł nadmierny entuzjazm, a nie stało umiejętności. Cóż; spora część własną krew widziała po raz pierwszy w życiu, a nawet jeśli zdarzyło im się walczyć i zabijać inne stworzenia, to spotkanie z nieumarłymi musiało być dla wielu zdarzeniem dogłębnie szokującym.

Na szczęście stary Skirata miał więcej oleju w głowie niż się wydawało i nie spełniły się czarne podejrzenia Kostrzewy, że ledwo połatany będzie chciał znów gnać do boju; co prawda orczyca wymarudziła się na mężczyznę ile mogła, ale pod tym narzekaniem kryła się jednak głęboka troska: karczmarz, tak jak ona dobrowolny "wygnaniec" z klanu, był jedną, jeśli nie jedyną, naprawdę bliską i przyjazną jej osobą w miasteczku.

Nie dane jednak było Kostrzewie odpocząć; w prowizorycznym lazarecie opieka również była prowizoryczna i złożona z ochotników; ktoś o nawet niewielkiej wiedzy medycznej od razu był proszony do bardziej poważnych przypadków. Nie ominęło to i druidki; młoda, bardzo przejęta dziewczyna w białym fartuszku tak długo suszyła głowę orczycy, nie przejmując się gniewnym prychaniem, że w imię świętego spokoju Kostrzewa dała się zaciągnąć do łóżka pobliźnionego, ponurego faceta, który ucierpiał od nieumarłej magii.

Kąśliwa wymiana zdań, jaką odbyła z chorym - jak się okazało cudzoziemcem, który z niewiadomych powodów (ale chyba najbardziej z głupoty) chciał dać głowę za obce sobie miasteczko - była nawet interesująca, ale zanim przerodziła się w coś głębszego (choćby porządną awanturę), słońce znów pokazało się na niebie, przerywając i atak truposzy i wszystkie inne ludzkie aktywności.

Kostrzewa wypełzła na dwór i z lubością przymknęła oczy, rozkoszując się ciepłem promieni na swojej skórze. Owszem, była stworzeniem raczej zmierzchowym niż dziennym, co nie znaczy, że nie cieszyło jej zwycięstwo Natury nad nieumarłymi. Gdzieś jednak z tyłu głowy czaiło się przekonanie, że koniec zaćmienia nie oznacza końca kłopotów ze zmartwychwstańcami - skoro nie dało wyczuć się wyraźnego magicznego powiązania między jednym a drugim, oznaczało to, że problem czai się gdzie indziej i znów da o sobie znać. Na razie jednak można było odetchnąć z ulgą i radować się powrotem przyrody do swego naturalnego biegu. Druidka była przekonana, że choć nieumarli zapewne będą jeszcze nękać Ybn, to nastąpi to za czas na tyle długi, że miasteczko będzie już lepiej na nich przygotowane.

Nadchodzący wieczór pokazał, jak bardzo się myliła.


Soundtrack

[media]http://fc00.deviantart.net/fs33/f/2008/289/9/a/Zombie_fight_by_BenWootten.jpg[/media]

Noc była pełna krzyków, szczęku broni i wciąż napływających przez bramę świątyni Helma - gdzie uczyniono polowy szpital - rannych, umierających czy już prawie martwych obrońców. Trupy wróciły, gdy tylko zapadł zmrok, i wymęczone wcześniejszą walką miasteczko z ledwością broniło się przed ich zalewem, ponosząc ciężkie straty. Kostrzewa nie wygłupiała się już z łażeniem po mieście i walką z plagą na własną rękę - jej dłonie, mające umiejętność leczenia i zszywania ran, były bardziej potrzebne po wewnętrznej stronie muru i długo nie miały odpoczynku. Jaller krzyczał przez sen imiona dawno poległych towarzyszy i rzucał się po posłaniu w majakach; upływ krwi i osłabienie organizmu przyniosły mu w nocy gorączkę. Cóż, nie był już hardym młodzieńcem i organizm, choć zdolny do krótkiego wysiłku, nie zdrowiał tak szybko jak niegdyś...

Dopiero po całej upiornej nocy, kiedy w końcu potok pokrwawionych i wrzeszczących ciał ustał, zupełnie wymęczona Kostrzewa złapała kilka godzin snu. Rano miasteczko przedstawiało sobą ponury widok: rozwłóczone wszędzie szczątki, bruk zbryzgany lepiąca się posoką i snujący się jak cmentarna mgła dym z pośpiesznie wzniesionych stosów, na których pospołu palono sztywnych ożywieńców i poległych obrońców.

Druidka obeszła okolice murów, szturchając kosturem w walające się tu i ówdzie kości; tak ja się spodziewała, wśród humanoidalnych szczątek trafiała się raz na jakiś czas zębata czaszka wilka, rysia czy innego drapieżnika. Tak więc nieumarli przestali być tylko i wyłącznie problemem mieszczuchów; druidzi co prawda od zawsze stawali przeciw wypaczeniu, jakim było przerywanie naturalnego cyklu życia i śmierci - i przywoływanie zmarłych znów na świat - ale póki dotykało to ludzi, zachowywali daleko idąca wstrzemięźliwość. Co innego jednak, gdy zwierzęta też wracały z zaświatów: nietrudno było sobie wyobrazić, co stać się może z lasem, gdyby nagle wszystkie umarłe istoty zapragnęły wykopać się spod przykrywającej je ziemi. Zastanawiające jedynie było to, że nie-ludzkich szkieletów było stosunkowo mało i raczej były to kości potworów czy zwierząt groźniejszych. Nasuwało to druidce myśli o celowym działaniu; miała jednak za mało informacji, żeby cokolwiek na ten temat wyrokować. Koniecznie musiała dowiedzieć się więcej...



Soundtrack

[media]http://th05.deviantart.net/fs71/PRE/f/2013/321/c/f/born_to_lead_by_ethicallychallenged-d6ukewh.jpg[/media]

Okazja zaś do pogłębienia wiedzy na temat plagi nadarzyła się szybko; ludzie mieli tendencję, by w razie zagrożenia zbijać się niczym przerażone owieczki w większe stada, by świadomością bycia w tłumie tłumić strach i dodawać sobie odwagi. I choć Kostrzewa takich bezrozumnych spędów unikała jak mogła, faktem było, że w takich miejscach można było dowiedzieć się wiele, o ile pilnie nadstawiało się ucha i odsiewało nie warte uwagi plotki. Z musu więc - i ciekawości pofatygowała się więc przed świątynie, gdzie włodarze miasta i bohaterowie nocnej bitwy postanowili przemówić do tłumu...

Do środka zgromadzenia przebiła się bez problemu; ludzie rozstępowali się przed nią chętnie, a udział w tym miał zapewne kostur, którym druidka groźnie potrząsała i jej nie zachęcająca do bliższych kontaktów mina. Raz tylko ktoś stanął w poprzek drogi i niemal wpadł na orczycę; ta uniosła już łokieć, żeby odepchnąć natręta, kiedy dwa błękitne i szeroko rozwarte ślepka wpatrzyły się w wyszczerzoną twarz druidki, a w jej dłoń ktoś wcisnął okrągłą flaszkę z płynną czerwienią. - W podzięce za brata, co mi go pani dobrodziejka zratowała wczorajszej nocy... - pisnęło jeszcze nieletnie stworzonko i dało dyla między nogami dorosłych. Lekko zdziwiona kobieta wzruszyła ramionami i pokręciła w zadumie głową; pomagała w świątyni każdemu, kto się pod rękę nawinął, nie oczekując w zamian wdzięczności, ni nie traktując tego jako coś, co robiła "ponad". Ludzie to naprawdę dziwne stworzenia... zupełnie nie wiedziała, co sądzić o tym naturalnie miłym geście, tak innym od wytkania palcami i obelg, jakie ją zwykle spotykały od ludzi.

- Krrr..krrr..krępacja! - skomentowała Wredota, i Kostrzewa jakoś dziwnie musiała przyznać jej rację. Ale butelkę z lekarstwem schowała.


***

Kiedy umilkły już słowa młodej, bardzo przejętej swą rolą dziewczynki w za dużej metalowej sukience - i podejrzanie gorliwe ruchy ochotników, zgłaszających się wszędzie, tylko *nie* na wyprawę do Czarnego Lasu - Kostrzewa uniosła kij i zastukała kilka razy w nierówny bruk dziedzińca, by zwrócić na siebie uwagę zebranych. Nastroszone kruczydło również włączyło się do działania, drąc dzioba. Druidka spacyfikowała w końcu swoją czarną kurę, odchrząknęła, splunęła na ziemię i zapytała donośnym głosem:

- Znaczy w łeb mu nastukać trza za to, co tu się odprawia…? - wyszczerzyła zęby do nerwowo kręcących się paladynów i gapiów; na tyle dobrze znała mentalość ludzkiego, bojaźliwego i zawistnego stadka, żeby domyślać się, że niejednemu właśnie przez myśl przeszło, że to mag z Czarnego Lasu jest źródłem kłopotów, jakie spotkały osadę. - Stary trupolub nikomu się nie kłania; ni ludziom, ni bogom, ni naturze. A Czarny Las to jego dziedzina, gdzie nawet druidzi nie mają wstępu. Ja nie uczona jestem; ale jak nawet coś wyprawy po drodze nie zeźre, to jak taka banda obszarpańców - zatoczyła ręką krąg wskazując na “ochotników”, czyli tych, co nie zdążyli na czas uciec - ma go przekonać do pomocy i przemawiać w imieniu Ybn? Może ślachetne puszki czy inne jaśniewładze się tyż pofatygują na próg Albusa? - roześmiała się krótkim, skrzekliwym śmiechem. Była niemal pewna, że wysyłający ludzi na tą nieprzyjemną misję mądrzy włodarze nie podniosą rękawicy i wymówią się pod byle pretekstem.

- Puszki dobrze w nocy walczyły. - mruknął Grzmot do Kostrzewy zaspanym głosem; nie spał za wiele w nocy, dorobił się za to nowych zadrapań, na szczęście niegroźnych, nie tak jak szramy po spotkaniu z sowoniedźwiedziem - Niektóre mnie nawet przegoniły w ubijaniu, ale tych większość już z nami nie zagra w łupienie truposzy. Jak kolejna noc też będzie taka, to truposze ogrowe czy trollowe w końcu się do miasta wpuszczą jak wszyscy obrońcy się zawiną. Tu by się gigant z kamieniami przydał, a nie krótkie mieczyki - Var mówił powoli, co chwila zastanawiając się nad słowami. Opierał się cały czas o swój dwuręczny miecz; najwyraźniej był solidnie zmęczony - Mogę się przejść do lasku, Albusa się najwyżej zapakuje w worek i przyniesie, albo… po prostu poprosi o pomoc. - Nie widział druidki w czasie walki, więc nie wiedział ile ubiła truposzy, ale zdawało mu się że ją wyprzedza.

Słysząc obelgę płynącą z ust zielonoskórego mieszańca sir Hornulf omal nie pękł ze złości. Odwrócił się w stronę Maleka, który poruszał ustami zwrócony w stronę Arli, jednak dziewczyna go uprzedziła.

- Szlachetny ojciec nakazał ci zostać i bronić miasta z naszymi braćmi, kuzynie - rzekła surowo - Sam wiesz, że zbyt wielu już zginęło, samych paladynów Helma jedna trzecia, a to nie koniec starć.

Potem odwróciła się w stronę Kostrzewy, ignorując gotującego się młodzieńca.

- Szlachetny ojciec nie posyła was do walki, lecz prosi o zdobycie informacji. Bez wiedzy o powodach powstawania zmarłych nie jesteśmy temu w stanie zapobiec, a Albus Blackwood ma prawdopodobnie największą w okolicy wiedzę na temat nekromatycznej magii. Nikt o napaść na Ybn go nie oskarża. Nikt także na siłę was nie wypycha. Nie chcecie jechać - zostańcie w domu. Jedni bogowie wiedzą, że każda dłoń zdolna trzymać miecz, pałkę czy nawet zwykły kamień przyda się do obrony miasta gdy znów zapadnie zmrok.


Shando
, jako żywotnie zainteresowany wyprawą, która mogłaby zmazać gorycz ostatniej porażki, uważnie przysłuchiwał się wymianie zdań. Nie był miejscowy, więc mądrze będzie nie zabierać głosu, by nie wbić kija w niewłaściwe mrowisko. Jak widać tłuszcza tu była skłonna do samosądów i mogliby pod byle pretekstem zlinczować pewnego paskudnego z gęby calimshanina. Ta Kostrzewa - tu czarodziej skrzywił się na dziwne imię - okazała się kompetentna mimo swego prymitywizmu, więc słuchał jej uważnie, wiedząc, że pod maską dzikuski kryje się coś więcej. Ale nic nie mówił.

- Gładkość twoich słów dorównuje gładkości twoich lic, moja mała sarenko u wodopoju - głos wiedźmy złagodniał, choć nie stracił zaczepliwego tonu; mogło się nawet wydawać, że sprawia jej przyjemność prowokowanie stojących na schodach przedstawicieli miasta i dopiekanie paladynom.

Druidka pokręciła głową, aż jej czarne włosy rozwiały się na wietrze. Wyciągnęła przed siebie dłoń skuloną jak do żebrzącego gestu i wbiła spojrzenie obu oczu w Arlę - Ale na jedno pytanie mi nie odpowiedziałaś - powiedziała poważnie - Żeby coś dostać, trzeba coś dać. Dar za dar i musi być to równoważna wymiana. Oto jest równowaga i harmonia świata. Od kiedy dumni kupcy z Ybn oddają swe towary za darmo? Czemu trupojad miałby czynić inaczej? - dłoń zacisnęła się i wskazujący palec wycelował w młodą dziewczynę - Co zaoferuje miasto magowi za pomoc? Jego cena będzie słona, to pewne. Co może skusić kogoś, kto ma już wszystko i nie pożąda więcej? Co *ty* możesz ofiarować za lekarstwo, które być może uratuje Ybn? - wibrujący głos wiedźmy uspokoił się - Bo wysłanie zalękanych i naprędce zebranych ochotników już raczej go obrazi, a nie będzie żadną ofertą… Czy może wsiąść go chcemy na litość, której i tak nie ma w swoim martwym sercu? - dodała na powrót kpiąco, hardo tocząc wzrokiem po zebranych.

- Po lekarstwo idziemy? Jak słyszałem to tylko z prośbą o odrobinę wiedzy a nie lekarstwo. Jak tak lubi truposzy, to może się sam tutaj pofatyguje sobie na nie popatrzeć, z samej przyjemności. Kto ich tam wie tych nekrofili. - Var wzruszył ramionami, jak na druidkę i mądrą kobietę, Kostrzewa miała dla niego coś dziwnie dużo z kupca. Dla niego było naturalne, że jeśli zaproszą Albusa do zabawy z truposzkami tutaj, to mag zapewne zgodzi się dla samej przyjemności.

- Jeśli Albus Blackwood wyznaczy cenę za swoją wiedzę, to wtedy będziemy negocjować. Chyba zapominasz, półorku, że to kupieckie miasto - odezwał się sztywno Hornulf - Dostaniecie od burmistrza glejt poświadczający, że jesteście prawomocnymi wysłannikami Ybn. A jak będziecie dłużej mleć ozorem, to was noc w drodze zastanie. Chyba że w końcu nie jedziecie, druidko; przecież tylko o tym jacyście to zestrachani ciągle słyszę - dokończył złośliwie.

- Tylko głupiec się nie lęka. Albo martwy. Martwy głupiec dopiero pełen jest odwagi - fuknęła orczyca, ale naciągnęła kaptur na głowę i przygarbiła w ramionach, jakby nagle zmalała - Trawie wszystko jedno, czy rośnie na grobie bohatera, czy tchórza. Wicher zaś silne i sztywne drzewa łamie; słabe i wiotkie tylko gnie. Niech to ci będzie radą i oby nie proroctwem, synu kamienia i metalu - wiedźma splunęła pod nogi, zatarła plwocinę stopą i odwróciła się tyłem, odchodząc ze środka placu. Gdzieś w tłumie syknął “pouczony” kijem nieszczęśnik, który nie dość szybko zszedł jej z drogi.

- Thog też pójdzie! - rozległ się nagle gromki głos rosłego półorka, który dzień wcześniej tuż po zaćmieniu dał o sobie znać wytykając jednemu z mieszczan srogie długi wobec swego pracodawcy -Przyda się rębajło, jeśli coś po drodze zaatakuje...- wyjaśnił po chwili. Nie był negocjatorem, nie był bystrym kupcem, który potrafił się targować. Był wojownikiem, bez strategii bez taktyki. Był wojownikiem z druzgocącą siłą i ogromnym toporem. Rana na barku jeszcze lekko piekła, lecz odkażona już nie mogła mu zagrażać, czuł się dość silny by bez mrugnięcia okiem wziąć topór w garść i ruszyć na wyprawę. Plecaka sobie oszczędził, gdyż zbędny miał mu być. Zabrał tylko łuk z kołczanem pełnym strzał, odrobinę suszonego mięsa do kieszeni i bukłak z wodą do pasa przypięty. Był gotów do drogi. A niewielkie zadrapania spowodowane walką z umrzykami? Na szczęście dla Thoga zajęła się nimi półelfka. Aria ukradkiem zabrała mały napar leczenia ze składu Milona. Sroga ilość w magazynku tego typu towarów z pewnością utrudni dopatrzenie się braku jednej sztuki... Aria była dobrą kobietą.

- Pójdę z nimi - zdecydował się Shando... i na tym zakończył, bowiem nie lubił za dużo słów rzucać jednocześnie. Wyszedł ze zbiorowiska obywateli osady i stanął przy orczycy, krzyżując ręce na muskularnej piersi, nagiej i widocznej spod futrzanej szuby, którą nosił niby płaszcz na grzbiecie. Sam widok na pobladłą, paskudną gębę i białe włosy wystarczył ludziskom by pomyśleć że ten cudzoziemiec z nekromantą się dogada... i ulżyć że paskuda wyjeżdża z Ybn.

- A ten gdzie się pcha?! Ledwo wstał, a już do grobu chce się kłaść... - Kostrzewa uniosła dłoń, jakby zamierzała pacnąć maga w ucho, ale poniechała gestu - Takie to niby uczone, a takie głupie… zjawa mózg mu wyssać musiała… - zamarudziła pod nosem, ale przysunęła się krok bliżej obcego.

Shando Wishmaker, trzecie pokolenie dziedziczące klątwę Wishmakerów prychnął lekceważąco

- Mnie i tak śmierć pisana druidko. Więc niech coś znaczy.

Niziołek stał jak kół przez cały czas i dumał nerwowo. Objawiało się to obgryzaniem paznokci wierceniem się w miejscu i przenoszeniem wzroku na wszystkich po kolei. Burra skręcało z niepokoju. Trzecia cześć paladynów poległa… Grimaldus razem z nimi. Ile jeszcze miasto wytrzyma? Co robić dalej? Czy to tylko tutaj, czy plaga nieumarłych rozlazła się dalej? No bo już rozważał wyjazd świtem i powrót na Słoneczne Wzgórza, ale jeśli tam jest tak samo? Dreptał w miejscu i zmagał się z myślami. Zerkał też na zgłaszających się ochotników. Wiedźma, półork, który pomógł z Siemionem i jakiś wielkolud, którego nie kojarzył zbytnio. Towarzystwo… ekhem w którym niezbyt bezpiecznie może się czuć lubujący spokój niziołek. I jeszcze do tego Czarny Las… No ale co będzie jak kolejnej nocy znowu przyjdą nieumarli? I kolejnej i następnej? Przecież nie wytrzymają tutaj wszyscy. Coś trzeba zrobić i jeśli tym cosiem miało być udanie się lwu w gardło…

- Ja też idę - powiedział w końcu. - Musimy się dowiedzieć co się w koło nas właściwie dzieje. Pamiętacie ostrzeżenie ducha? Może stary Albus Blackwood będzie wiedział co to za śpiewaczka i jak to wszystko zatrzymać.

~ No tak, muszę iść z nimi. Przyda się ktoś myślący rozsądnie ~ wydumał w końcu na własny użytek niziołek, przekonując jeszcze samego siebie do opuszczenia rodzinki w chwili zagrożenia. Ale przecież siedząc i umierając ze strachu i nocą razem z nimi im nie pomoże...

- Ja też pójdę do Czarnego Lasu… - naprzód wysunęła się nastoletnia mizerota w potarganych ognistych włosach, ta sama, którą Var pamiętał z przycmentarnej chaty. I ona musiała zapamiętać olbrzyma, bo stanęła blisko, w jego rozłożystym cieniu. Dziewczynka nic już więcej nie rzekła, kucnęła tylko przy towarzyszącym jej wilku, objęła zwierza za szyję i zatopiła nos w szczecinie szarego futra jakby chciała się w nim co najmniej schować.

- Mara! - Arla zbiegła ze schodów i chwyciła małą za ramiona. Dziewczynki znały się, choć nigdy nie przyjaźniły ze względu na różnice charakterów i statusu (choć to ostatnie nie wydawało się Arli przeszkadzać) - Nie możesz iść, to zbyt niebezpieczne; nawet sama droga. Popatrz na nich, to doświadczeni wojownicy - wskazała ludzi, których chwilę wcześniej Kostrzewa nazwała “bandą obszarpańców” - A ty jesteś tylko dzieckiem. Twoja śmierć nie wróci Arnemu życia, choćbyś nie wiem jak bardzo chciała - dodała ciszej.

- Tylko żyjąc można zadośćuczynić winy - patetycznie mruknął Hornulf, patrząc gdzieś w przestrzeń.

Blade zwykle policzki Mary pokryły się rumieńcem ewidentnego wstydu. Pozwoliła Arli sobą potrząsać i dopiero gdy tamta skończyła Mara odsunęła się nieznacznie.

- Mam Strzygę - odparła, jakby to co najmniej równoważyło obecność wszelkiego niebezpieczeństwa i było gwarantem jej powrotu. Zaciśnięte w linię usta rudzielca mówiły wszem i wobec, że się uparła i już zdania nie zmieni. Może i była dzieckiem ale nikt tutaj nie miał prawa zabronić jej iść. Grimaldus nie żył, a Olaf…

- Ojciec mi pozwolił - dodała na koniec niemal z przekąsem. Nie było wszak tajemnicą, że Olaf na większość pytań odpowiadał bezmyślnym skinieniem.

Grzmot spojrzał na dziewczynę, którą znaleźli w chatce przy cmentarzu i zadumał się na chwilę. Kim był dla niej chłopak, co ich łączyło, i tym bardziej o jakie winy mogło chodzić? Poza głupotą, jaką było wyciąganie kogokolwiek za mury w dniu przewidywanego ataku, żeby mieć lepszy widok? Tutaj, wśród nieumarłych kręcących się po nocach, mogła za długo nie pożyć z takim ewidentnym brakiem piątej klepki.

- Więc niech idzie z nami, jak ma przewiny do odkupienia, to ta wyprawa się do tego nadaje w sam raz. Z nami może być nawet bezpieczniejsza niż tu. W lesie natura się zajmuje zwłokami, nie zostają nawet szkielety.
- Grzmot położył dłoń na głowie młodej dziewczyny wtulonej w wilka.

- Skoro będziesz jej pilnował… - Arla popatrzyła niepewnie na Grzmota, ale co miała zrobić? Nie miała prawa zabraniać Marze wyjścia z miasta; mała czasami słuchała tylko Grimaldusa, a jego już nie było.

- Jeśli macie pytania zapraszam do świątyni. Jeśli nie, zgłoście się jak najszybciej do strażnicy przy północnej bramie po konie; glejt wam zaraz wydam. Mam nadzieję, że wszyscy umiecie jeździć konno? - spytała z nadzieją. W miejscu, gdzie większym dobrem była krowa czy tłusty świniak nie było to wcale oczywiste.

- Nie mogę obiecać ze wróci cała, jeśli rzuci się z czubka drzewa na ziemie czy coś podobnego, ale na tyle na ile to możliwe, tak. Hmm. - zamyślił się goliat, próbując opisać jak najlepiej swoje umiejętności jeździeckie. - Wiem jak założyć siodło i w która stronę na nim usiąść, jak koń nie poniesie to ujadę. - lepsza była szczerość jeśli chodziło o prezentacje umiejętności.

- Rzuci z czubka drzewa, toś błysnął… - skomentowała Mara buńczucznie, ale dość cicho, by dosłyszał ją tylko olbrzym. - I nie trzeba mnie pilnować, nie jestem już dzieckiem!

- Emm… jak się trafi nieduży, spokojny i nieduży… - zaniepokoił się Burro, przywołując w pamięci bojowe rumaki paladynów, które widywał nie raz na trakcie do Słonecznych Wzgórz - A tak na piechotę to by nie można?

Kiedy kilka osób prychnęło bądź pokręciło głowami, odpuścił. Wyborowym jeźdźcem nie był i lepiej mu szło koleśno niż konno. Z deski na wozie jakoś tak spokojniej. I kanapkę można zjeść i zdrzemnąć się jak koniki dobre i drogę do domu znają. No, ale oni przecież z odsieczą na pomoc miastu musieli iść.

- O Marę niech się Panienka Hightower nie martwi. Zaopiekujemy się nią, nic złego się nie stanie. - niziołek od czasu kiedy paladynka uratowała im tyłki nabrał dla niej nowego i niekłamanego szacunku. Widział że się przejmuje losem Mary, więc zapewniał dalej:

- Postaramy się wrócić jak najszybciej. A wie… eee… ktoś może gdzie my maga w tym lesie mamy szukać?

Arla skinęła głową.

- Chodźcie, spocznijmy w świątyni, miast tak na środku dziedzińca gadać...


Wewnętrzne komnaty świątyni Helma Obrońcy w Ybn


Soundtrack

[media]http://gaskellblog.files.wordpress.com/2011/05/romanesque-hollyhayes.jpg[/media]

- Pani Dai’nan Springflower twierdzi, że największe stężenie magii wyczuwa o, tu - gdy już śmiałkowie zainteresowani wyprawą do siedziby Blackwooda usiedli w paladyńskiej części świątyni Arla rozwinęła mapę okolic i wskazała na tereny Czarnego Lasu. Faktycznie, gdyby się sprężyć to konno powinni tam dojechać przed zmrokiem; oczywiście o ile nic i nikt nie zechce ich po drodze zatrzymać.
- Magii… splugawienia znaczy. Czyli tam, gdzie stara purchawa pewniakiem najwięcej ma swoich sługusów i inszych niespodziewajek - Kostrzewa pokręciła nosem - Albo insze cholerstwo się lęgnie. Magikowie se nie mogą wieści jakoś czarem posłać? - zainteresowała się nagle.
- Są lepsze i gorsze zaklęcia do komunikacji. Im mag mocniejszy, tym dalej. I powinni się znać - mruknął do Kostrzewy Shando, w swoim mniemaniu wyczerpując temat. Potem jednak uznał że oficjalne powitanie nie zaszkodzi.
- Jestem Shando Wishmaker, czarodziej wojenny z Calimshanu. Pół roku temu zakończyłem termin u mojego wuja i przybyłem na północ szlifować mój fach - po tych słowach skłonił się lekko nowym towarzyszom, nawet tym na pierwszy rzut oka dziwnym i zbędnym, jak dziewczynka czy niziołek. Jeżeli chcą iść, mają serce wojownika, nieważne jak wyglądają i czym się parają, pomyślał czarodziej z ostrożnym szacunkiem.
- Albus nie odpowiada na króby komunikacji ze strony pani czarodziejki - odparła panna Hightower. - Ale pani Springflower twierdzi, że w miejscu, które wam nakreśliłam jest coś mocy na tyle dużej, żeby ją czuła aż z Ybn.
- Tak do pewności Thog spyta… - odezwał się wielkolud, który większość czasu stał nieco z tyłu milcząc tylko i roznosząc przykry zapach potu - Jechać co by spytać czarownika o radę i pomoc w ziązku z masa trupów, czy jechać żeby jego łeb na pal nabić?- spytał. Nie za bardzo wiedział jak winien się nastawić psychicznie, bardziej bojowo i agresywnie od samego początku czy raczej sięgać po topór dopiero w ostateczności.
- Ano jedno wynika z drugiego - druidka łypnęła zezem na niezbyt bystrego pobratymca - Po pomoc pierwej; a jak jej nie da, to na palik. Po sprawiedliwości żeby było - rzuciła z przekąsem.
- A gdzie tu sprawiedliwość...? - spytał półork nie ukrywając zdziwienia - Mamy go zaciupać tylko dlatego, że będzie miał kaprys nie podzielić się swoją wiedzą? - Thog nie miał bladego pojęcia o prawach i zwyczajach sądzenia, lecz to co teraz do niego dotarło chyba wiele ze sprawiedliwością wspólnego nie miało.
- Myślicie że to on za tym wszystkim stoi? Ale po kiego grzyba miałby to robić? Przecież tyle lat siedzi w tym lesie, nosa z niego nie wyściubia. Dzieciska się nim jeno straszy, jak wilkołakiem jakimś. Po co miałby nas gnębić? I tych… no… Królów Gór budzić? No i jakoś na śpiewaczkę to on nijak mi nie wygląda… - Burro zamyślił się, a że lubił myśleć na głos, to gadał dalej. - A może ta cholernica co bramę rozwaliła, to była ta śpiewaczka, co? Najemnicy mówią że gębę darła aż czapki spadały z głów. Hę? To ona?

Łypnął okiem jeszcze na drugiego z wielkoludów, umięśnionego jak zapaśnik.

- Burro Butterbur do usług waszmości. - mruknął jeszcze, przedstawiając się nieznajomemu.
- Grzmot, Var Grzmot, dla przyjaciół i wrogów Grzmot. - goliat przerwał na chwilę, gładząc naszyjnik z niedźwiedzich zębów. - Pojedziemy, rozpatrzymy się, jak przeżyjemy to wrócimy i powiemy cośmy znaleźli czy się dowiedzieli. Dużo tam złego zwierza, a jak i magia jest, to jeszcze nieciekawiej... - Zastanawiał się co takiego napotkają w lesie.
- Z magami nic nie wiadomo, Panie Burro - stwierdził ponuro Shando - Jeżeli trzyma się na uboczu, może studiuje lub eksperymentuje. To może być efekt takowego eksperymentu, zaplanowany lub przeciwnie. A jeżeli jest to mag tej klasy co mój mistrz, to zabić go będzie trudno, Grzmocie. To może być wyprawa w jedną stronę.
- No niby racja… - niziołek pokiwał głową i zasępił się.- Eee tam zaraz w jedną stronę. No przecież jasno mówiła paladynka, że tylko porozmawiać mamy. Dowiedzieć się co i jak. Nikt nie wymaga byśmy go tam oblegali i przywlekli go tu w worku.

Nie wiadomo czy więcej było w jego słowach nadziei czy rezygnacji.

- A na razie, martwić nam się wypada by w ogóle dotrzeć na miejsce. Hem, hem… dzień drogi w jedną stronę, a więc nocka nam wypadnie poza grodem. - kucharz wzdrygnął się wyraźnie. - Sam nie wiem co lepsze. Umarlaki czy Czarny Las…
- Po drodze jest Oestergaard - druidka pomachała ręką nad mapą bez większego przekonania i sensu. Prawdę mówiąc, nie bardzo wiedziała, jak się obsługiwać tą dziwną płachtą papieru z wymalowanymi na niej znakami i kolorowymi plamami; kto to widział, żeby okolicę rysować na czymś, jak można na jakieś wyższe wzgórze wyjść i na własne oczy zobaczyć… głupie te mieszczuchy były. Niemniej jednak, skoro Arla i reszta grupy wpatrywała się w materiał jak w jakieś cudo, coś tam chyba widzieli…?
- Noc tam można przeczekać. I tak tam trzeba będzie nam się zatrzymać, zapasy uzupełnić, zioła...a i wieści się od miejscowych dowiemy. Bliżej maga i lasu siedzą, może co więcej wiedzą, niż głupie bajdurzenia…
- Ano rzeczywiście… - Kucharz zerknął na mapę, starając się zapamiętać drogę. Nie znał w ogóle tamtych terenów, no bo żaden szanujący się niziołek przecież nie zapuszczał się do Czarnego Lasu i w jego okolice. - Byle byśmy przed zmierzchem do lasu dotarli. Jakoś tak wolę… - podjął decyzję co lepsze. - Wolę już magusów, dzikie zwierzęta i co tam jeszcze w tym lesie straszy niż umarlaki.

Na ostatnią kwestię Kostrzewy kucharz zaczął gwałtownie kręcić głową.

- Nie, nie. Musimy dotrzeć do Albusa jak najszybciej. Nie ma czasu na biwakowanie pod lasem. - z niepokojem pomyślał o rodzince. - No i dlatego też pora nam w drogę. Trzeba wyruszać od razu, nie ma co dłużej dumać tu po próżnicy.


***

Na koniec rozmowy dziewczyna zniknęła w drzwiach szpitalika, wróciła z niewielką sakwą i wręczyła ją Kostrzewie.

- Wiem, że to niewiele w porównaniu z ryzykiem, jakiego się podejmujecie, ale proszę. I… mam nadzieję, że nie będą potrzebne.

Druidka chwilę przytrzymała sakiewkę w dłoni, nie odbierając jej od paladynki i wpatrując się w młodą dziewczynę żółtym spojrzeniem.

- Ano niewiele. I będą - powiedziała krótko - Nawet najtęższe drzewo pada, jak gleba nie dla niego jest i wiatr silny zawieje. Zastanów się dziecko, czy czasem to nie nieumarli są nie na miejscu, tylko Ybn stoi tam, gdzie nie powinno. Z nurtem wielkiej rzeki daremnie czasem jest walczyć…
- Nie mnie to oceniać - Arla nie miała zamiaru wdawać się w dysputy, tylko wcisnęła torbę Kostrzewie. W środku znajdowało się sześć fiolek z płynną magią uzdrawiającą. Majątek - nie tylko w przeliczeniu na złote monety; uszczuplenie świątynnych zasobów o tyle buteleczek mogło kosztować życie wielu obrońców Ybn.

Druidka od razu zaczęła je rozdawać każdemu z członków wyprawy. Kiedy przyszła kolej na obcego maga, orczyca obrzuciła go krytycznym spojrzeniem z góry na dół, jakby coś oceniając, a potem z zakamarków szaty dobyła jeszcze jedną flaszkę i podała mężczyżnie oba flakoniki z ciężkim westchnieniem.
- Krr..krre..krrretyn! - wydarło się siedzące na jej ramieniu ptaszysko, a kobieta tylko wyszczerzyła złośliwie kły i przesunęła się do kolejnej osoby.

Calimshanin skłonił się w milczeniu, przyjmując przeznaczone dla siebie fiolki. Przykro było stwierdzić, ale pokolenia kupców wśród jego przodków uczyniły go człowiekiem nieco skąpym i często wolał nie marnować złota na ratujące życie mikstury. Wiedział że to nierozsądne, ale cóż, ciężko walczyć z takim nawykiem.

Burro zamrugał oczami, skrzywił się i potrząsnął głową bo chyba źle dosłyszał. Że niby my są źli a truposze w prawie, że nas atakują? Zbzikowała ta wiedźma już ze szczętem. No ale na głos nic nie powiedział, tylko skłonił się w podzięce za dary.
 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!

Ostatnio edytowane przez Autumm : 09-06-2014 o 22:53. Powód: dodanie nowego tekstu
Autumm jest offline  
Stary 07-06-2014, 19:22   #28
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
“Werbena” była pełna gości. Wszyscy, których rodzina nie trzymała w domu lub rany w łóżku, zapełnili ybnijskie karczmy by odreagować wydarzenia dzisiejszego południa i wymienić plotki. A tych było mrowie. Burro poganiał swoje pracownice by szybciej roznosiły piwo, sam zaś chciwie strzygł uszami; a im więcej słuchał tym bardziej cieszył się, że jednak wybrał się do świątyni a nie na mury (nie tylko z powodu awantury z magicznym mieczem). Tylko Grega było mu szkoda; ranny wykidajło zmuszony był zostać w świątynnym lazarecie, psiocząc i wyklinając Siemionowi tak, że uszy więdły oraz odgrażajac się, że noga łachudry więcej w Werbenie nie postanie, póki on, Greg Soliter, żyje.

- … i wtedy BUM! - nagłe łupnięcie w stół wytrąciło niziołka z zamyślenia; omal ze stołka nie spadł. Przy stole w rogu siedziała duża grupa najemników, z tego co zauważył dość mocno poobijana w starciu z nieumarłymi. Nie przeszkadzało im to jednak i rany leczyli dużą ilością piwa i golonki oraz damskim towarzystwem, które z zachwytem przysłuchiwało się opowieściom wojaków. - A wcześniej wrzask nie do opisania. Niektórym aż krew z uszu poszła a brama rozpadła się w drzazgi od tego wycia. A w bramie - banshee. Przynajmniej tak kapłani gadali, choć jeden w gacie narobił jak ujrzał to dziwo, slowo daję.
- Eeee… jam tylko truposze widział, szkielety stare i troche smrodów świeższych. Szli ławą na mury, armia takaaaaa! Jak ta co starą faktorię zniszczyła, dziadziuś mi opowiadał. Czego tam nie było! I orki i orogi, gobliny, hobgobliny, trole, złowieszcze wilki iniedźwiedzie, sowoniedźwiedzie, ogry i kilku wzgórzowych gigantów nawet!
- I toś wszysko po czaszkach w ćmoku poznał? - kpiąco spytał któryś.
- No nie, to dziadziuś opowiadał. Ale przecie te kości to z tejże bitwy się wzięły, więc mus to samo szło. Jakby nie palisada, paladyni - no i my, wojownicy, to zalali by całe miast jak powódź i tyle by go widzieli. Ale duchów żem nie widział.
- Boś głupi - fuknął pierwszy. - Jak brama padała też żeś nie widział? Grimaldus stał na murach kawałek dalej, odganiając nieumarłych, elfia magiczka po durgiej stronie ogniem szkielety zalewała, a tu nagle jak nie zawyje! jak nie zadzwoni! Duszyca wielka z nikąd dosłownie się pojawiła i BAM! Brama w drzazgi poszła, a z nią ludzie, co obok stali; tylko krwawe szczątki zostały. A ona jak gdyby nigdy nic, wleciała i huzia na kapłanów! A już wcześniej po Maleka posłali, bo sobie z tym zalewem trupów dać rady nie mogli, drapały drewno, wspinać się próbowały, ni strzał ni włóczni, nic im nie szkodziło, tylko jak który w łeb kamieniem dostał, albo potem już, w środku kłonicą czy buławą.
- Ale co z tą banshee? - z trwoga spytała jednak z nieobyczajnych panien, tuląc się mocniej do swojego kawalera. Ten syknął lekko gdy przysiadła mu jakąś ranę, lecz zrobił obojętną minę i zmilczał.
- No. To wleciała, minęła kilku barbarzyńców, którzy padli jak ścięci i wziu! na Grimaldusa, bo akurat zlazł z muru i w nią jakąś magiczną kulą rzucił. Ale efektu żadnego, choć to przecie dobry kapłan był. Akurat zaś zajechałą kolaska z Malekiem, ten spojrzał na duszycę i zaczął coś mamrotać po swojemu, medalion na nią wystawiając. Mamrotał i mamrotał tyle czasu, że banhsee jeszcze dwóch dzikich ścięła, a on dalej mamrotał. W końcu chyba spostrzegła co się święci i ruszyła na Hursta, aż się konie spłoszyły, a ci co je trzymali - bladzi jak wapno, ale twardo wierzgające bydlęta trzymali, aż im na pyskach wisieli, bo prawie dęba stały.
- No mówże jak się skonczyło, co kogo kunie obchodzą! - zdenerwował się inny najemnik.
- No skończyło się tak, że Grimaldus skoczył z buławą między Maleka a zjawę i huknął ją tą broną aż błysnęło, na co ona mu w pysk wrzasnęła, jak pieśnią żałobną, a ten zwalił się na ziemię bez życia. Za to później, o mgnienie oka, z helmickiego medalionu wytrysnął słup światła i rozerwał banshee na strzępy jak stare prześcieradło, a blask taki poszedł, że Hurstowi oczy wypalił. Ale dla Grimaldusa i tak za późno było; dał czas staremu na jego modły, miasto przed zwidem uratował, ale jemu już nic pomóc nie mogło. Potem ludzie jak wściekli rzucili się tuc truposze, ale słońce wyszło i wszystko rozpadło się na kawałki; to tylko już było miażdzyć i łamać te kości, żeby nie wstały więcej.

Kucharz i obsługa dwoiła się w oczach. Wszędzie ich było pełno, a Burro do roboty zagonił też Gucia i Rozalię. Wyjątkowo dzielnie znosił przytyki i utyskiwania starej jędzy, ale roboty jej nie odpuścił. Paladyni, najemnicy i ogólnowojskowi pili i jedli dziś w “Werbenie” za darmo, bo niziołek może i głowy do interesów zbyt dobrej nie miał ale wiedział co to morale i wdzięczność. Ilekroć zaś przyszło do rozmowy o obronie murów tylekroć przysiadał się stawiając dzbanki z piwem i słuchał. Słuchał ze smutkiem i z niepokojem.
Grimaldusa znał odkąd przybył do Ybn i miał go za drugiego po burmistrzu. Zawsze cenił i szanował go zarówno jako kapłana i jako człowieka. Dlatego też ze ściśniętym sercem słuchał o jego bohaterskim czynie. W końcu przygarnął ze stołu kufel do siebie, wstał i wzniósł go do góry.
- Za Grimaldusa. Dobrodzieja naszego. Niechaj go ludziska pamiętają po wsze czasy.
Ludzie wznieśli toast i huknęli kuflami w stoły; niektórym co bardziej pijanym zaszkliły się oczy.
Z niepokojem zaś słuchał opowieści o niezliczonych zastępach nieumarłych. Ograch, trollach, sowogoblinach i inszych. Brrr… aż strach brał. W takiej chwili popatrywał na Carie krzątającą się za ladą i zasępiał się coraz bardziej.
- Panowie wojacy… Ale brama już zaopatrzona? Mury poreperowane, co? Odbijemy ich następnej nocki, prawda?
Odpowiedziały mu okrzyki, ale jakieś takie niemrawe. Doświadczywszy bezradności w walce z nieumarłymi ludzie mieli nadzieję, że ich pojawienie się było jednorazowym wybrykiem natury, zwłaszcza że brama daleka była od naprawy; prowizorka z pewnością nie zatrzyma kolejnej banshee czy innej upiorzycy.

Burro zaś pomarkotniał znowu. Jakoś entuzjazmu nie było w tych wojakach, no ale co im się dziwić. Jak walczyć z takim przeciwnikiem, jak nawet śmierć mu pomaga i zabici wśród obrońców dołączają do ich szeregów. Słyszał już te opowieści od innych najemników kiedy kręcił się po sali. Nagle świat Ybn skurczył się bardzo, zresztą tak jak i żołądek kucharza, któremu zimna kula zalegała na dnie, burząc spokój.
No przecież odparli atak, prawda? Wielkim kosztem, bo choć jemu i rodzince nic się nie stało, to Greg oberwał solidnie. Burro musiał go razem z akolitką przytrzymywać, bo góral nic tylko “miecz mój kurduplu gdzie jest?!”. Tak jakby kucharz go chował na złość tej durnej pale. Felczer jasno powiedział że mus mu w łóżku leżeć, ale niziołek znał Grega już na tyle dobrze, że trzeba było pomóc w rekonwalescencji. Dlatego miecz, tarcza, buty i gacie wojownika schował w świątyni i tylko akolitce powiedział gdzie je wściurzył. I przykazał by dopiero jak wydobrzeje oddać. Teraz zaś posłał Ingę z koszem wypakowanym jedzeniem i butelczyną gorzałki. Ranny nie był w brzuch, więc Burro chcąc ułagodzić gniew górala wyfasował mu bażanta na chrupiąco, świeży chleb, który właśnie wyciągnął z pieca i jałowcówkę, za którą góral przepadał.
Dumał czy dobrze zrobił oddając Siemiona w ręce Helmitów, no ale co było robić? Tłum jeszcze by go rzeczywiście wywlókł i obwiesił, albo zatłukł kijami. A tak może go wychłoszczą tylko, no bo przecież z miasta na zatracenie nie wygnają, prawda?

Wieczorem przyszła Mara i humor kucharzowi zważył się już do końca, a czarne myśli opadły jak wróble ostatni słonecznik przed zimą.
Zaś w nocy koszmar powrócił. Zabarykadowali się w “Werbenie”. Szczęściem zostało tu na noc kilku wojaków, bo koło północy było by krucho z nimi. Truposze zaczęli walić pięściami w drzwi, wyć i klekotać pod oknami. Carie schowana pod kocem z Milie płakały obie ze strachu, Burro zaś odchodził od zmysłów. Nie pomagał nawet ciężki, dębowy który z górnej werandy zwalili na łeb dwóm szkieletom, rozłupując czaszki na pół. Dopiero odsiecz paladynów i strażników uratowała ich wszystkich. Na widok nadchodzącej pomocy, Burro razem z dwoma najemnikami odtarasowali drzwi i skoczyli do walki. Niziołek długo się dziwił skąd w nim takie pokłady odwagi. Ale za powód starczało jedno spojrzenie na rodzinkę.
Szczęście ich nie opuszczało, pomimo tego że strachu najedli się po uszy, to nikt nie został ranny, a “Werbenę” przysposobili na ponowne ataki jeszcze przed świtem. Strażnicy jednak opowiadali że inni nie mieli tyle szczęścia… Do Grimaldusa dołączali kolejni polegli.

Rankiem zaś poszedł pod ratusz, by wywiedzieć się co i jak. Mimo że nie przespał nic tej nocy, to wiedział że nie można czekać. Zgłosił się na ochotnika na wyprawę do Czarnego Lasu, nie myśląc wiele. Kto jak nie czarownik będzie wiedział co się tu dzieje i jak temu zapobiec. A przecież wiele ataków już nie wytrzymają. Porozglądał się po ochotnikach, może i dobrze, że nie ma wśród nas wielu wojowników. Przecież oni tu potrzebni. No ale tego wielkoluda to się jednak bał. Chłop jak góra, mimochodem zastanawiał się czy jakby trzech takich konusów jak on wlazło sobie na barana to ten na górze mógłby mu w oczy spojrzeć. Ucieszył się też że Kostrzewa idzie. No kto jak kto, ale w lesie wiedź… wiedząca się przyda. Poprawił się szybko by nawet w myślach nie wyskoczyć z wiedźmą. Kto ją tam wie, może i w myślach czyta, a ta laga wygląda na ciężką…
Kiedy skończyli rozmowy, pobiegł do gospody i przygotował wszystko do wyprawy. Wliczając w to płacze i długie tłumaczenie Carie, że musi iść i dopilnować wszystkiego. I że wróci, na pewno. I że będzie uważał. Kiedy Milly go dopadła i zaczęła płakać, że ona nie chce, że się boi to myślał że mu się serce na pół rozpęknie… O dziwo Guciowi nawet nie musiał tłumaczyć. Syn sam mu powiedział że zajmie się wszystkim, nikogo skrzywdzić nie da. Nawet przez noc wymyślił, żeby rozpowiedzieć szerzej, że wojacy w Werbenie za darmo się stołują i piją. Może to morale podniesie. Burro zaś pokiwał głową, licząc w duchu, że może kilku z nich zakwateruje się u nich i będą pomagać jak ostatniej nocy. Zanim Greg do sił powróci. Zżymał się długo czy by niebieskiej buteleczki ze sztuczkami leczniczymi jemu nie zanieść i nawet podstępem do gęby nie wlać, ale w końcu wcisnął ją do swojego wielkiego plecaka i ruszył na miejsce zbiórki.
Bogowie sprawcie, by ktoś z paladynów pomyślał i dał mi kuca, nie wielkie bydle bojowe… - Pomyślał jeszcze kiedy skończył machać rodzince stojącej na werandzie i patrzącej za nim w ślad. No i jak skończył wycierać oczy i smarkać w kraciastą chustkę, tak by nikt nie widział.Dopiero tuż przed dojściem przyjął najbardziej bojową pozę na jaką go było stać, przekrzywił zawadiacko swój kucharski czepiec i ruszył oglądać swojego konika.

[MEDIA]
http://i769.photobucket.com/albums/xx334/harard/sliwka/burro/Halfling-Chef_zpsb93da770.png[/MEDIA]



 

Ostatnio edytowane przez Harard : 07-06-2014 o 20:21.
Harard jest offline  
Stary 08-06-2014, 09:19   #29
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Śmierć Arnego przypominała cios obuchem.
Mara cały czas nie dowierzała własnym oczom mimo iż te wiele razy widziały śmierć i nauczyły się ją bezbłędnie rozpoznawać.
Ogromny mężczyzna wiózł ciało chłopca przez całą drogę do miasta a Mara nie mogła oderwać od nieboszczyka oczu. Nie płakała, co wydawałoby się najnormalniejszą reakcją. Nie pochlipywała ani nie targał nią strach. Na jej dziecięcej twarzy zamieszkała tylko pustka. Otępiająca, izolująca niby miękka wata.

Dopiero gdy zobaczyła wykrzywioną rozpaczą twarz Livii dotarło do niej co się stało. Matka pochylała się nad Arnem wylewając łzy, jęcząc i zawodząc. Nieartykuołwane krzyki przypominające skrzek ptaka opuszczały raz za razem jej gardło aż zdarła je zupełnie. Sporo musiało minąć czasu nim Livia zaczęła dostrzegać cokolwiek poza zwłokami swego młodszego syna.
- To moja wina – wykrztusiła z siebie Mara czując, że tama pęka i łzy zaczynają spływać po policzkach i podbródku niemal palącą kaskadą. - Ja go namówiłam! To miała być zabawa, żeby z cmentarza pooglądać chodzące trupy...

Świst powietrza przerwał jej w pół zdania. Livia wymierzyła dziewczynce instynktowny policzek dysząc ze wzburzenia.
- Zabawa? - wykrzyczała przez zacisnięte zęby. Lament odcisnął się na niej tak dalece, że nie przypominała już dobrodusznej gospodyni Grimauldusa. - Za-ba-wa?

Złapała głowę Mary i siłą przycisnęła do stygnącego czoła Arnego.
- Zobacz! Naraziłaś moje dziecko! Był dobrym chłopcem! Moim chłopcem...

Mara już więcej nie słyszała. Gdy tylko uścisk dłoni Livii zelżał wyrwała się z sideł tego dusznego miejsca i pognała do wyjścia wymijając wszystkich obecnych jakby gonili ją sami diabli.

* * *

Drzwi do Werbeny uchyliły się wpierw nieznacznie i do karczmy wślizgnął się rosły basior, za chwilę zaś jego właścicielka. Mara szła ze smętnie zwieszoną głową i wzrokiem wbitym w podłogę.
Wspięła się na stołek barowy i oparłszy brodę na dłoniach gapiła się tępo w ścianę.

Burro przełknął ślinę, jak zwykle na widok tego bydlęcia. Nie wiadomo czy dla tego że jakby mu na kark śiodło9 wsadzić to mógłby na nim galopować jak na koniu, czy dlatego że miał wrażenie że jakby się potworzysko dobrze przyłożyło to jednym kłapnięciem szczę mogło by go przegryźć na pół.
- Mara, dobrze że nic Ci się nie stało. - powiedział po chwili . - W tym zamieszaniu nie widziałem cię w świątyni. Wszystko w porządku?
Dodał miarkując jej minę.

- Nic nie jest w porządku - mruknęła pod nosem że ledwo mógł ją dosłyszeć. - Arne nie żyje. Przeze mnie. Livia mnie nienawidzi... A może i całe miasto.

- Arne? - niziołek zacukał się i podszedł bliżej. - Jak przez ciebie, no co ty mówisz? Czemu całe miasto miałoby cię nienawidzić? Co się stało, Maro?
Kucharz wdrapał się na stołek koło niej i nalał jej lemoniady do kubka z wielkiego dzbanka.
- Jak... jak zginął Arne?

- Nalej mi wina - zażądała odsuwając oferowany kubek. - Zginął... bom go zaciągnęła na cmentarz żeby umarlaków z bliska pooglądać. Miało być fajnie. Nie było - głos lekko jej się łamał ale oczy pozostały suche.

- Wina? - kucharz zmarszczył brwi, ale znowu zobaczył jej minę. - No tak, wina. Czasami człowiek musi, nie?
Do kubka z lemoniadą dolał jej trochę musującego białego wina z Cidaris.
- No z umarlakami nigdy nie jest fajnie. - wzdrygnął się jeszcze na wspomnienie szkieletów goniących Carie. - Ale czemu z cmentarza chcieliście ich oglądać. Okazało się że i w mieście nie brakło tego cholerstwa... Z ojcem wszystko w porządku? Był z wami?

- Olafa odstawiłam do świątyni bo tak kazał Grimauldus. A teraz on też... - wychyliła kubek do samego dna aż dwie strużki ulały jej się bokiem po policzkach. - Nie mogę tu dłużej mieszkać. Nie mogę Livii patrzeć w twarz a brat Arnego to mnie już pewnikiem zabije.

- Teraz wszyscy mają nastroje nie tęgie. Sam wiem po tym, jak Siemiona chcieli na gałęzi obwiesić. I trudno im się dziwić, kiedy dookoła giną bliscy ludzie. - Niziołek położył rękę na jej chudym ramieniu. - Ale tak to jest i nie ma się czemu dziwić. Po czasie ludzie zrozumieją, przejdzie im pierwszy gniew. Poza tym, przecież Arne truposze zabiły nie ty. Nie ma w tym winy twojej Maro - spróbował pocieszać nieporadnie.

- Wiesz dobrze, że łżesz co by mi humor poprawić - dziewczyna pchnęła pusty kubek w stronę niziołka. - Mój durny pomysł, moje konsekwencje, moja wina. Był mi jedyną życzliwą duszą pośród ybnowej dzieciarni... To ja powinnam zginąć, nie on. Wszystko jest bez sensu.

Kucharz westchnął ciężko. Zawahał się ale kubek napełnił znowu mieszając wino z lemoniadą.
- Wcale nie łżę. Livia teraz syna opłakuje, to w oczy może racja byś jej nie wchodziła. Chcesz, możesz pomieszkać tutaj, każe ci pokoik wyszykować, teraz gości ze Wzgórz i tak nie będzie przez długi, długi czas. Niziołki w niebezpieczeństwie kupią się do siebie. W bezpiecznych znajomych kątach siedzą, aż ochłoną i niebezpieczeństwo minie. A o tym że to powinnaś być ty to nawet nie gadaj. - Powiedział twardo. - Stało się i nic na to nie poradzisz, a już na pewno nie poprawisz rozpaczaniem czy głupimi myślami. - Zerknął z ukosa na dziewczynę.

Ta dossała się ponownie do trunku ale wyhamowała w pół drogi bo od nadmiaru płynów się zapowietrzyła. Stłumiła dłonią beknięcie.
- Mam dom. I nie mogę Olafa samego zostawić... Ale doceniam propozycję Burro Butter Gburze – użyła przezwiska, którym się do niego zwykła zwracać.

- No jak tam chcesz. - niziołek zawiercił się na stołku. - Jak zmienisz zdanie... Czekaj, a może ty głodna jesteś? Jadłaś coś od rana?
Nie czekając na odpowiedź zniknął w kuchni i po chwili położył przed nią talerzyk z wielką kanapką. Nagle z kuchni wyłonił się Węgielek i na widok wilka łasiczka zapiszczałą cienko, przez co wypadł jej z pyszczka jakiś przedmiot, a potem smyrnęła po schodach na górę. Burro odwrócił się i podszedł do porzuconego czegoś.

- Fuuuj.... - schylił się i przyglądnął się czemuś co najwyraźniej było szkeiletorowym palcem z jakimś zaśniedziałym pierścieniem na paliczku. - No wiecie co? Co ta paskuda zawsze musi wygrzebać...
Wygrzebać było dość niefortunnym słowem, niziołek znowu skrzywił się, podniósł znalezisko w dwa palce z obrzydzeniem i ruszył do drzwi by wywalić je na majdan.

Dziewczynka nie podzieliła wstrętu Burra. Widok palca nie obszedł jej zupełnie. Wychyliła do końca swój napitek odprowadzając niziołka wzrokiem. Kiedy ten pozbył się paskudztwa i wrócił Mary już nie było. Tak samo jak antałka pitnego miodu, który podpijał za kontuarem.

* * *

Następną noc spędziła Mara na świątynnym strychu śniąc o Arnem, o wszystkich ważnych chwilach ich wspólnego życia i wreszcie o jego niedawnej śmierci. Nie słyszała ataku nieumarłych, nie pchała się już aby cokolwiek oglądnąć na własne oczy. Wszystko ją ominęło jak burza, którą można przespać gdy sen jest wystarczająco głęboki. Kilka łyków napitku Burra dosłownie powaliło ją na łopatki i wzięła to za darowaną, czy też ukradzioną, ulgę.

Kiedy Corbethczycy zebrali się nazajutrz na placu aby debatować nad następnymi posunięciami Mara bez wahania zgłosiła się do wyprawy do Czarnego Lasu. Nic, że niebezpieczna. Nie było innej opcji. Nie mogła spojrzeć w oczy Livii ani po prawdzie żadnemu mieszkańcowi Ybn. W pewien sposób cieszyła się nawet, że Grimauldus nie musiał doświadczyć tego zawodu jej, Mary, osobą. I, że ojciec nic z tego nie pojmuje. Choć to nie ona zadała morderczy cios to czuła na sobie piętno zabójcy. Dokuczliwe, nieustanne jako kamień zawieszony u szyi. Wiedziała, że już zawsze tam będzie i nie przestanie jej ciążyć. Nic już nie będzie takie samo.
 
liliel jest offline  
Stary 09-06-2014, 03:42   #30
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Świątynia Helma, krótko po zaćmieniu

Jak się prędko okazało, koniec zaćmienia wcale nie oznaczał końca emocji, wrażeń i pokrzykiwań. Jak to zwykle bywa, zaczęto szukać jakiegoś dobrego kozła ofiarnego, co by zaspokoić buzującą dzięki adrenalinie krew i uspokoić sumienie, że sprawiedliwości stało się zadość. A że nieumarli zniknęli, a słońca czy plugawej magii nie dało się walnąć w pysk, wybór padł na biednego obdartusa. Jehan, który brzydził się przemocą, nie przyłączył się do coraz to bardziej żądnego krwi tłumu, zajmując się oglądaniem ran Debry. Dopiero widok Jona z nożem w ręku i żądzą mordu w oczach zmobilizował go do działania.

Amnijczyk, w przeciwieństwie do dziewczyny, wiedział jak manewrować w tłumie. Tu wystarczyło się uchylić, tu przemknąć, tam kopnąć, tam wbić łokieć pod żebra. W każdej innej sytuacji wzbogaciłby się o opuchliznę za takie działania, ale że uwagę pochłaniał skulony mężczyzna... Jehan chwycił Jona za nadgarstek, bardziej dla zwrócenia na siebie uwagi. Nawet gdyby chciał, nie zatrzymałby mężczyzny o budowie niedźwiedzia. Chłopak mógł odwoływać się do rozsądku, honoru czy wrodzonego poszanowania dla sprawiedliwości. Mógł, ale zwykł uderzać najcelniej, jak tylko mógł; odwołał się więc do tego, co zabarwiło jonowe poliki na szkarłat i wsunęło mu sztylet w łapy.

- Jon! - Jehan szarpnął Colberta za rękaw. - Nie wydurniaj się, nie warto. Dajżesz spokój, trzeba opatrzyć Debrę! Zabrać do felczera czy innego medyka, zanim wda się zakażenie. Jon!
Rozwścieczony ojciec łuczniczki spojrzał na Jehana półprzytomnie, ale po chwili wrócił mu rozum.

- No to na co czekasz, durny! - burknął i jął przepychać się w stronę córki. Chwycił ją pod ramiona i poprowadził na tyły, do przyświątynnego szpitaliku.

Lazaret nie był Jehanowi znany, lecz Jon trafił do niego bez trudu. Prócz jednego staruszka oraz opatrzonego już, drzemiącego najemnika nikt nie zajmował łóżek. Jednak Amnijczyk podejrzewał, że za kilka-kilkanaście minut zapełnią się nie tylko łóżka, ale i podłoga oraz ogród. Co prawda przy południowej bramie nie było dużych strat w ludziach, jednak wybuch po północnej stronie miasta nie wróżył dobrze. Do rannej Debry szybko podbiegła Livia - gospodyni Grimaldusa, która zajmowała się również porządkiem w lecznicy, a w przypadku braku kapłanów rządziła nią żelazną ręką, za nic sobie mając dwóch akolitów, którzy próbowali przejąć stery.

- Bój się boga, dziewczyno! - krzyknęła na widok Debry. - Widział kto, żeby panienka z łukiem latała? Już starczy, że panienka Arla z mieczem paraduje. A chłopy, oczywista, całe! - fuknęła na Jona i Jehana, nie słuchając wcale protestów dziewczyny, że to tylko draśnięcie. - Pójdźcie mi z nią na łóżko. A wy dajcie tam z kominka gorącej wody i bandaże, przydajcie się na coś - zakomenderowała mężczyznami. Potem z dużą wprawą zajęła się raną Colbertówny i wkrótce ramię zostało opatrzone, a ręka zawisła na temblaku. - No - zadowolona Livia obejrzała swoje dzieło. - To co, chcesz tu zostać czy wracasz do domu dziewczyno?

- Wracam do domu - oznajmiła stanowczo Debra. - Dziękuję za pomoc.

Colbertówna najwyraźniej wolała wysłuchać ojcowych kazań, które - jeśli sądzić po minie Jona - miały nadejść, gdy tylko zamkną się za nimi drzwi ich domostwa, niż przebywać w lazarecie dłużej niż musiała. Jehan nie dziwił się jej; sam nie lubił szpitali i unikał ich zawzięcie, bowiem za bardzo kojarzyły się mu ze śmiercią. Na jej miejscu wybrałby to samo.

Kiedy tercet kierował się do wyjścia, do lazaretu wpadła masa zbrojnych, niosąca i podtrzymującą paru rannych. Wnet zrobiło się głośno, kiedy medycy pospieszyli im z pomocą i jeszcze głośniej, kiedy wzięli się za zszywanie i łatanie ran. Wojownicy natomiast wycofali się na zewnątrz, szepcząc między sobą. Jehan, Jon i Debra wyszli tuż za nimi, strzygąc uszami. Prędko się okazało, że przybyli spod północnej bramy, a raczej tego, co z niej zostało. Banshee, martwy Grimaldus, część fortyfikacji w ruinie - wieści były mało optymistyczne.

- Zmieniłam zdanie - odezwała się Debra. - Powinniśmy nocować dzisiaj w świątyni.

Colbert i Lachance nie zaprotestowali.


* * *


Świątynia Helma, kolejny dzień

Nocowanie w domu bożym okazało się być roztropną decyzją. Nie należało może do najprzyjemniejszych i najbardziej komfortowych rozwiązań, ale ustrzegło ich przed napotkaniem kolejnych nieumarłych. Dopóki nie nadeszły nocne wieści, wstające słońce i jego promienie dawały nadzieję na nowy, lepszy dzień. Ale nadeszły, jednocześnie zabijając jakikolwiek optymizm. Kolejna fala nieumarłych, śmierć paladynów. Liczba obrońców Ybn Corbeth kurczyła się niemalże tak prędko, jak ich morale.

Nic więc dziwnego, że podejmowano desperackie kroki i posyłano wiadomości gdzie tylko się dało, w poszukiwaniu informacji i ewentualnych sojuszników - elfy, Kaledon, pobliskie wsi, nawet Luskan. Najciekawszym z docelowych miejsc był jednak Czarny Las i tajemniczy mag Albus, którego niektórzy z Corbethczyków uważali za zło wcielone. Chętnych na wyprawę w tamte strony było niewielu, garstka zaledwie, ale za to jaka! Dla Jehana banda była kolorowa i zdecydowanie niecodzienna - podlotek, niziołek, ponury Calimshanin, półork-wojownik, półorczyca-druidka i olbrzym. Leśnego czarodzieja czekało nie lada zaskoczenie, o ile im się powiedzie.

- Nie mów, że chcesz z nimi jechać - odezwała się Debra, kiedy Arla poprowadziła ochotników do świątyni.

- Nie mam tego w planach - odparł Jehan zgodnie z prawdą. - Nie jestem fanem wycieczek krajoznawczych, zwłaszcza w miejscach o tak uroczych nazwach jak Czarny Las.

- Całe szczęście - odetchnęła dziewczyna - ale jakoś nie widzę ciebie siedzącego na rzyci i nic nierobiącego.

- Mam już coś na oku - Amnijczyk wzruszył ramionami.


* * *


Przygotowania do wyprawy

Debra miała rację. Jehan nie należał do ludzi, którzy znosili nudę łatwo i bez narzekań. Do Czarnego Lasu nie miał zamiaru jechać, z troski o własny tyłek i marne szanse powodzenia, ale przecież nie tylko tam wysyłano ludzi. Amnijczyk wiedział, gdzie ciągnęło go najbardziej i razem z Colbertami ruszył do ich domostwa, coby wziąć potrzebne do wyprawy rzeczy. Pierwszą rzeczą, którą zrobił, było napisanie listu.
"Joce,


wybacz, że nie pożegnałem się z Tobą przed moim wyjazdem, ale jak się pewnie domyślasz nie miałem na to czasu. Jestem pewien, że słyszałeś już parę plotek na ten temat. Jak się okazało, miałeś rację i Marcus w końcu znalazł sposób, żeby mnie udupić. Całe szczęście zdołałem zwinąć się z Luskan na czas, z pomocą pewnego miłego kupca. Zawdzięczam mu tym samym życie, nawet jeśli muszę tymczasowo przyczaić się na północnym zadupiu zwanym Ybn Corbeth.


Zadupie nie jest jednak tak nudne, jak się spodziewałem i opowiem Ci wszystko, jak tylko zawitam do Luskan następnym razem. Tymczasem chcę prosić Cię o przysługę. Zmarli nie chcą pozostawać w swoich grobach i tutejsi desperacko szukają jakiegoś wyjaśnienia i remedium na te problemy. Wiem, że nie specjalizujesz się w tych tematach, ale na pewno znajdziesz coś w jednej z luskańskich bibliotek. Słowa-klucze: 'Czarny Dzień' i 'Królowie Gór'. Nawet jeśli nie znajdziesz nic wartego uwagi, nie krępuj się z wysłaniem mi wiadomości.



Do, mam nadzieję rychłego, zobaczenia,
Jehan A. Lachance"
* * *


Jehan, z pełną torbą i płaszczem przez nią przewieszonym, kierował się ku południowej części Ybn Corbeth. Drużyny miały wyruszyć w drogę za nieco ponad pół godziny, ale chłopak i tak przebierał nogami o wiele za szybko, by można było nazwać jego tempo "spokojnym spacerem". Dotarłszy na miejsce bez problemu znalazł blond czuprynę, której szukał. Luskan było nieco za daleko, by posyłać tam większą grupę, więc przy południowej bramie była zaledwie garstka osób. Jedną z nich był Nataniel, zwany Jasnym - jeden z colbertowych pracowników. Był nieco młodszy od Jehana i czasami zdarzyło im się razem popić w "Jeleniu".

- Jehan! - Jasny uśmiechnął się na widok Amnijczyka. - Planujesz wybrać się z nami na południe?

- Nie tym razem - odparł zdawkowo chłopak. - Mam do ciebie interes.

- Jaki?

- Dostarczysz dla mnie list? - Jehan wyciągnął rzeczony obiekt z kieszeni.




- Nie ma sprawy. Tylko jak znajdę - Nataniel zerknął na papier - Jocelyna Maynarda?

- Mieszka przy południowej bramie, nieopodal zajazdu "Róg Obfitości". Znają go w tamtych okolicach, więc wystarczy popytać. Dostarcz wiadomość, a jak wrócisz to wypijemy w "Jeleniu", na mój koszt.

- Zapamiętam to sobie - ostrzegł Jasny.


* * *


Jehan, żeby się nie spóźnić, od południowej bramy biegł truchcikiem. Było to nieco niewygodne, z torbą obijającą mu biodro, ale jak mus to mus. Miejsce podróży wybrał sobie jeszcze podczas przemowy burmistrza przed świątynią. Wzgórza i okoliczne wsi wydawały się mu nudne, Czarny Las odpadał z wiadomych względów. Zawsze chciał zobaczyć elfie osady, ale to do Kaledonu ciągnęło go najbardziej, bo mógł się tam przydać. Spotkał paru krasnoludów w przeszłości i, znając ich język, mógł robić za tłumacza w razie potrzeby.

Chociaż, prawdę mówiąc, to prospekt zobaczenia krasnoludzkiej twierdzy był główną przyczyną.
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 09-06-2014 o 05:51.
Aro jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:30.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172